Bitwa pod Raszynem/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Walery Przyborowski
Tytuł Bitwa pod Raszynem
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1909
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
W jaki sposób Janek i Cynga zaopatrzyli się w konie
i broń huzarską.

Cynga wsłuchując się w ów daleki huk i grzmot, który mu przerwał zajmujące opowiadanie przygód swej młodości, nie mógł w żaden sposób pojąć, coby znaczył i skądby pochodził ten daleki, ponury huk. Spojrzał na niebo, było czyste, bezchmurne, szafirowe; w całej naturze leżała niczem niezamącona cisza — lekki tylko wietrzyk chwiał szczytami drzew i przynosił ów tajemniczy grzmot coraz silniejszy.
Cynga począł widocznie tem się niepokoić.
— Co to być może? — szeptał.
Nakoniec wdrapał się ze zręcznością kota na jedno z najwyższych drzew lasu, żeby się przyjrzeć okolicy. Długo rozglądał się tam na wszystkie strony i Janek z pewnym wewnętrznym niepokojem śledził jego ruchy. Czuł w sobie jakąś bojaźń, coś mu szeptało do ucha: uciekaj! uciekaj!
Wreszcie Cynga zsunął się z drzewa.
— No i cóż? — spytał Janek.
— Alboż ja wiem — odrzekł Cynga zafrasowany jakoś — okolica leśna, nic dojrzeć nie można. Zdaje mi się jednak, że w tamtej stronie — i wskazał ręką na północ — widać za lasem wielkie kłęby dymu, jakby się coś paliło.
— Może się gdzie biją? — szepnął Janek wstrzymując oddech i wsłuchując się w coraz silniejszy grzmot.
— Ja to sam myślałem i zapewne tak jest! — mruknął Cynga a potem dodał z niechęcią — nieszczęście i basta!
— Dlaczego nieszczęście?
— A bo jeżeli się biją, to na naszej drodze. Tylko w tamtą stronę możemy się udać, żeby się wymknąć z rąk bandy. Chciałem dostać się do Warszawy, gdzie dla nas byłoby najbezpieczniej i gdzieby nas nawet buldog Romna nie znalazł. Warszawa to lepiej niż najpiękniejszy las. A teraz co? teraz bitwa zagrodziła nam drogę i Austryacy zapewne włóczą się wszędzie, a przecie dla ciebie nie byłoby zbyt przyjemne spotkanie się z nimi. Musimy więc bardzo ostrożnie posuwać się naprzód, nakładać drogi i tracić dużo czasu, bo pozostać tu dłużej nie możemy, gdyż lada...
Nagle urwał, roztworzył szeroko oczy i usta, słuchał długo, potem rzucił się na ziemię i przyłożył ucho do ziemi. Gdy się podniósł i usiadł na ziemi, był blady, bardzo blady.
— Co ci jest Cyngo? — spytał Janek przestraszony wyrazem twarzy swego towarzysza.
— To mi jest — odrzekł tenże ponuro patrząc — że Romno nas ściga, jest już na naszym tropie...
Znowu przyłożył ucho do ziemi i szeptał:
— Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć koni... pędzą wyciągniętym kłusem... będą tu najdalej za pół godziny. O! nie omyliłem się, to oni.
Zerwał się żwawo, a twarz jego choć blada jeszcze, ale była pełna stanowczej energii. Skoczył do pasącego się spokojnie konia, okiełznał go, opatrzył czy kopyta ma dobrze owiązane szmatami i zawołał:
— Dalej na koń! trzeba uciekać i tak za długo tu siedzieliśmy. Niech się co chce stanie, musimy wprost jechać, choćby w sam środek Austryaków. Wolę całe piekło spotkać niż Romna!
I skoczył na konia a za nim Janek. Odrazu ruszyli z kopyta. W parę minut wydostali się na drogę, którą pognali wprost, nie zważając na to, że prowadziła ona przez pola i że skutkiem tego byli widzialni na znaczną przestrzeń. Gdy pod tym względem Janek zrobił uwagę swemu towarzyszowi, że możeby lepiej było nie opuszczać lasów, ten odrzekł:
— Teraz nam wszystko jedno. Są na naszym śladzie i wszędzie nas znajdą. Cała nadzieja w szybkości konia, który nas dźwiga dwóch, nie mamy więc czasu na nakładanie drogi — uciekajmy i koniec!
Pędzili więc dalej, a choć wkrótce przyszło im przez wieś przejeżdżać, nie zważali na to. We wsi spotkali wielki ruch i wyraźny popłoch. Kobiety z dziećmi uciekały ku lasom — chłopi ładowali na fury swe sprzęty i także uciekali. A jeden widząc pędzących naszych bohaterów, wołał na nich:
— Nie jedźcie tam, tam się biją!
Ale Cynga nic na to nie odrzekł, bo i cóż miał odrzec, tylko gnał dalej. Huk z każdą chwilą się wzmagał, ponury, posępny, rozlegający się po polach i lasach daleko. Kłęby czarnego dymu unosiły się za lasem, buchając jak z komina — czasem nawet dojrzeć było można środ nich krwawe płomyki ognia. Widocznie bitwa wrzała na dobre i to bitwa niezbyt oddalona.
Janek drżał z obawy, żeby nie wpaść w sam środek Austryaków i nie dostać się w ręce okropnego rotmistrza von Lampe i szyderskiego Franca, ale z drugiej strony jeszcze bardziej się obawiał cyganów. Przeżegnał się więc, zmówił cichą modlitwę i zdał się na wolę Bożą.
Dzielny koń Romna tymczasem rwał szybko. Po porannej gonitwie odpoczął sobie i teraz z pierwotną rzeźwością i siłą pędził. Jednak Cynga nie bardzo mu dowierzał.
— Byle nie ustał kary — szepnął — to wszystko będzie dobrze. Ach, gdyby dostać można skąd drugiego konia!
Było to oczywiście próżne życzenie, a teraz trzeba było jechać dalej we dwóch na jednym wprawdzie dobrym koniu, ale ranną podróżą zmęczonym i który pędząc ciągle galopa wśród skwarnego dnia, na upale słonecznym, nie nakarmiony dobrze, nie mógł długo wytrzymać. To też Cynga z niepokojem oglądał się co chwilę za siebie.
Nakoniec wjechali w las, na radość Janka, który czuł się tutaj bezpieczniejszym jak w szczerem polu. Huk strzałów armatnich był coraz bliższy, coraz wyraźniejszy. Nie ujechali przez las i czterdziestu kroków, gdy ujrzeli na środku drogi leżącego z rozprutym brzuchem konia a pod nim nieżywego ułana polskiego. Leżał ten nieszczęśliwy żołnierz z gołą głową strasznie porąbaną i zlaną krwią. W jednej ręce trzymał jeszcze silnie ściągnięte lejce konia, w drugiej kawałek drzewca połamanej lancy, widocznie w upornej obronie swego życia.
Janek i Cynga mimowolnie zatrzymali się, zwłaszcza że koń ich na ten straszny widok odskoczył w bok. Cynga, który przez chwilę poszamotał się z przestraszonym koniem, nagle zeskoczył z niego i pobiegł do ułana.
— Cynga, co ty chcesz robić? — zapytał zdziwiony tem Janek.
— A co? — mruknął Cynga — temu biedakowi szabla i pistolety już niepotrzebne, a nam się przydać mogą.
I ze zwykłą sobie szybkością odwiązał od trupa szablę, przypasał ją sobie, wyjął pistolety z olstrów, obejrzał czy nabite i wsadził za pendent szabli. Potem odpiął ładownicę ułanowi, otworzył czy są naboje, zarzucił sobie na plecy i tak uzbrojony, śmiesznie wyglądając z wlokącym się po ziemi pałaszem, skoczył na konia, mówiąc:
— No, teraz się czuję bezpieczniejszym. Dwa strzały, to dwóch cyganów z pięciu mniej — a potem szabla do ręki i niech spróbują mię brać. Gdyby się tylko jeszcze dla ciebie paniczu Janku znalazł drugi koń i drugie takie uzbrojenie, to moglibyśmy się wrócić do tego samego lasu, gdzieśmy rano spoczywali i bezpiecznie siedzieć. No, wio!
Ruszyli znowu galopem. Blaszana pochwa szabli dzwoniła uderzając się o nogi Cyngi, a on zdawał się być dumnym z takiego uzbrojenia.
— Już to we mnie jest krew mego ojca — mówił wyszczerzając zęby — konik i szabla to raj. No no, niechno ja tylko dorosnę, a zobaczysz paniczu Janku, jaki śliczny będzie ze mnie ułan.
Wtem dobiegł ich uszów smutny, żałosny jęk. Patrzą, a na skraju drogi, pod krzakiem, leży drugi ułan polski i ręką przytrzymuje krew toczącą mu się z piersi. Zobaczył on naszych bohaterów, którzy się zatrzymali zdziwieni i przerażeni tym widokiem i zawołał, słabym, widocznie z wysiłkiem dobywanym głosem:
— Na rany Chrystusa Pana, dajcie mi choć kropelkę wody — usycham z pragnienia! Bóg wam to wynagrodzi, ratujcie mnie!
Błagał biedak tak żałośnie, że Janek nie zastanawiając się ani na chwilę, zeskoczył z konia i pobiegł do rannego. Cynga, dziki cygan, bez uczuć litości w duszy, myślał widocznie inaczej o przyczynie, dla której Janek zszedł z konia, gdyż zawołał:
— Paniczu! paniczu, a zabierz mu oba pistolety i szablę!
Usłyszał to ranny ułan i widocznie przerażony tem, rzekł błagalnie:
— O! nie zabieraj mi młody paniczu broni, to cała moja nadzieja. Pandury włóczą się na tyłach wojska, mogą napaść na mnie i zamordować. Z bronią, choć jestem ranny, przynajmniej drogo sprzedam me życie. Nie zabieraj mi więc broni!
— Nie lękaj się żołnierzu — zawołał Janek — nic ci nie wezmę.
Cynga słysząc to, zapytał z widocznem zdziwieniem:
— A więc pocóż paniczu zszedłeś z konia?
— Żeby poratować tego nieszczęśliwego — odrzekł Janek.
— Szaleństwo! — mruknął z gniewem Cynga — jemu już nic nie pomoże, a nas dogoni Romno. Jeno patrzeć jak przylecą. Spiesz się, siadaj na konia i uciekajmy.
— Cyngo! — zawołał Janek — jak ci się podoba... możesz jechać, ja zaś zostanę tutaj i poszukam wody dla tego biednego żołnierza.
— Ale... — przerwał Cynga.
— Nie mów nic — rzekł Janek stanowczo — gdyż tak zrobię jak powiedziałem. To jest mój obowiązek i wypełnię go. Zresztą nie mamy się czego teraz obawiać cyganów. Ten ułan w razie gdyby napadli na nas, pożyczy mi na chwilę swych pistoletów i szabli, prawda?
— Pożyczę, pożyczę!
— A więc możesz być spokojny.
Cynga ruszył ramionami i niespokojnie począł się oglądać, błagając Janka żeby się spieszył. Ten ostatni pytał ułana:
— Czy nie wiecie żołnierzu, gdzieby tu była w pobliżu woda?
— Owszem wiem... niedaleko... i gdyby nie rana i nie upływ krwi, dawnobym się tam był zawlókł... idź paniczu prosto w las, może pół stajania, a znajdziesz staw... naczerp mi wody, oto w ułankę moją. Czekajno paniczu, chcesz mieć broń i konia... to ci powiem gdzie je znajdziesz... ale, przynieś mi wody prędko, bo czuję, że mi się słabo robi.
Janek nie dał się dwa razy prosić. Żwawo schwycił ułankę i pobiegł we wskazanym kierunku. Wkrótce znalazł staw, naczerpał wody i gdy ją przyniósł, ułan prawie połowę duszkiem wypił — w drugiej połowie zmaczał szmatę i przykrył nią ranę swoją, a potem rzekł do Janka:
— Niech ci to Bóg nagrodzi paniczu, przywróciłeś mi życie. Na tej spiekocie byłbym wkrótce wyzionął ducha. Ale... ale... broń widać że wam potrzebna, a twój towarzysz, czarny jak cygan, kręci się niespokojnie czegoś na koniu...
— Jakże się nie mam kręcić, kiedy lada chwila mogą nas dopędzić...
— Ano — rzekł na to ułan — jedźcie więc obadwa w tę stronę. O kilkadziesiąt kroków znajdziecie tam małą łączkę, na której leży kilka uzbrojonych trupów huzarów austryackich... Mają oni nawet karabinki kawaleryjskie, co wam się lepiej przyda jak pistolety. Może znajdziecie tam jeszcze ich konie, bo jakem ja jechał, to jeszcze były, właśnie chciałem je zabrać, gdy mię nagle obskoczyli ci rabusie, Pandury...
— Jedźmy paniczu poszukać tych huzarów... ułan dobrze radzi! — wołał Cynga, zjeżdżając z drogi w las.
Janek puścił się za nim pieszo i w istocie, o kilkadziesiąt kroków od drogi znaleźli małą łączkę, stratowaną mocno, zasłaną kilkunastu trupami ludzi i koni, pełną krwi i rozrzuconej dokoła broni, szabel, lanc i kołpaków huzarskich. Ale co ich najwięcej ucieszyło, to widok trzech całych i zdrowych koni, zupełnie okulbaczonych, pasących się spokojnie między trupami. Cynga zaraz wybrał dwa i siadając na jednego, a drugiego dając Jankowi, rzekł do niego:
— No, teraz Romna się nie boję! Dalej paniczu, weź szablę, karabinek, ładownicę i siadaj na konia.
Janek ze wstrętem pozabierał, strasznie częstokroć porąbanym trupom broń i dosiadł dzielnego kasztanka. Ruszyli z powrotem — Cynga prowadził konia Romna za cugle.
— Czemu nie puścisz go? — pytał Janek.
— Puszczę, ale na drodze. Jak Romno go spotka, będzie myślał, żeśmy wpadli na Austryaków albo poginęli i przestanie nas gonić. Zresztą powiadam, teraz drwię sobie z całej bandy cyganów.
Ledwie wyrzekł te słowa, a właśnie wjeżdżali na drogę, gdy w pobliżu ich zadudniała ziemia, rozległ się głośny krzyk i nasi bohaterowie ujrzeli gromadę pędzących co koń wyskoczy cyganów, a na czele ich Romna z podniesionym batogiem w ręku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Walery Przyborowski.