Biesy/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biesy
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.

Do stacji małego syberyjskiego miasteczka — Marjińsk podjechał nieskończenie długi towarowo-pasażerski pociąg. Z wagonu trzeciej klasy wyszedł jedyny tylko pasażer.
Był to barczysty blondyn o ponurej twarzy i twardym, nieruchomym spojrzeniu bladych oczu. Trzymając w ręku niedużą walizkę skierował się do poczekalni — małej, zaśmieconej izby, gdzie stały wagi i beczka z naftą. Na ławie siedziało kilku chłopów, obarczonych wypchanymi tobołami. Przybyły przeszedł obok nich i postawiwszy bagaż pod ławką wyjrzał przez okno.
Na małym placyku przed dworcem nikogo nie było. Poprzez wykrzywione pnie cienkich akacji rozpościerał się widok na równinę. Błąkały się nad nią obłoki i słupy kurzu. Na horyzoncie połyskiwały kopuły cerkwi i widniało bezładne zbiorowisko ciemnych, nędznych budowli.
Pasażer zapalił fajkę i oparł się o parapet okna. Ujrzawszy przechodzącego telegrafistę zagadnął go:
— W jaki sposób można się dostać z bagażem do miasta?
Zapytany dotykając daszka urzędowej czapki odparł:
— Niebawem zajadą dorożki... nie zdążyły jakoś na czas...
Istotnie w pół godziny później z trzaskiem żelaznych kół podjechały do dworca dwa rozdygotane, brzęczące wózki. Furmani zaczęli się kłócić o pasażera, lecz w końcu jeden z nich zawładnął nim. Umieściwszy walizkę na koźle obejrzał się na siedzącego w powozie nieznajomego i rzucił przez ramię zwykłe pytanie:
— Do „Syberyjskiej Gospody“?
— Proszę mnie zawieźć do hotelu — mruknął pasażer.
— To też i mówię — do „Syberyjskiej Gospody“! Innego tu hotelu nie ma! — odpowiedział woźnica zacinając konika.
Po chwili przerzucił nogę przez kozioł i patrząc na nieznajomego zasypał go pytaniami:
— Z Rosji? Z Moskwy? Kupiec? Czym handlujecie?
Barczysty człowiek spojrzał na niego ponuro i odparł zimnym głosem:
— Jadę z Finlandii i nie jestem kupcem... Siądźcie porządnie, bo wasza szkapa wciągnie nas do rowu.
Chłop nie odezwał się więcej i ze złością siekł konia batem.
Wreszcie wjechali do miasta. Niebrukowane, okryte kurzem i nigdy nie wysychającymi kałużami ulice miały wstrętny wygląd. Włóczyły się tu świnie ryjąc wąski pas darniny, zieleniejący pod drewnianymi, pochylonymi płotami, za którymi podnosiły korony ogromne cedry i brzozy. Piętrowe, sczerniałe domki wyzierały na ulicę kwadratowymi okienkami, ozdobionymi kwitnącą fuksją. Dorożka wjechała na główną, również niebrukowaną ulicę o kilku dwupiętrowych domach i szeregu naftowych latarń. Furman zatrzymał konia przed czerwonym budynkiem, na którym widniał zardzewiały szyld: „Syberyjska Gospoda“.
Pasażer wszedł po skrzypiących schodach na drugie piętro, gdzie go spotkał zaspany służący w kamizelce i pantoflach na bosych nogach. Pokazawszy gościowi duży pokój o niskim suficie, oklejonym zakopconym papierem, wniósł walizkę i drapiąc się pod pachami, zamruczał:
— Proszę o dokumenty... Pan na długo?
Nieznajomy dał mu książeczkę paszportową mówiąc od niechcenia:
— Nie wiem... Muszę się rozejrzeć po mieście... Zamierzam założyć tu pewne przedsiębiorstwo...
Służący wychodząc zajrzał do książeczki gościa. Dokument wydany był na imię Aksela Ikonen — obywatela fińskiego, majstra malarskiego i dekoratora. Przejrzawszy paszport powrócił:
— W Omsku i Irkucku mógłby pan dobrze zarobić, bo tam właśnie budują cerkiew, teatr i klub kolejowy...
— Dziękuję — odparł Aksel Ikonen zdejmując palto.
Pozostał sam i jak gdyby śmiertelnie wyczerpany, rzucił się na łóżko. Nie mógł jednak usnąć i leżał patrząc w przestrzeń. Wzrok jego coraz częściej zwracał się w stronę walizki, a wtedy w oczach jego zjawiał się wyraz strachu. Marszczył czoło i tarł je jak gdyby chciał odpędzić dokuczliwe myśli.
Opanowywały go widać coraz bardziej, bo przestał już się bronić przed nimi. Niby osy rozwścieczone opadły go wspomnienia. W tym obcym mu pokoju, jak wszędzie i ciągle, mknęły przed nim korowody obrazów — jeden straszniejszy od drugiego. Nie uświadamiał sobie, że widzi je nieustannie, widzi od kilku już dni, nie tyle wyobraźnią, ile jakimś nowym, straszliwie potężnym zmysłem, który dręczy go, pozbawia spokoju i snu.
— Ach — spać! spać! — westchnął i zacisnął zęby. — Nie spałem od dnia, gdy zdobyłem sobie zagraniczny paszport na nazwisko Ikonena i przyrządziłem truciznę... Wtedy to już umarł we mnie Wiliums Sprogis, a na drogę udręki bezmiernej wstąpił Aksel Ikonen... To nie Sprogis już, lecz Ikonen dał szpryckę Lejtanowi, aby chłopak nic o tym nie wiedząc zabił Panina...
Zerwał się z głuchym rzężeniem, podobnym do obłędnego śmiechu i usiadłszy na łóżku powtarzał:
— Wiliums Sprogis — to Aksel Ikonen, Ikonen — to Sprogis! Wszystko obmyślił i przygotował Sprogis, sąd poszukuje Sprogisa; tymczasem to już nikomu nieznany Aksel Ikonen popchnął nieprzytomnego jeszcze Ernesta na zbrodnię. Aksel! Aksel! Jesteś więc bezpieczny zupełnie! Śpij spokojnie, śpij! Sprogis nie zabijał... Aksel Ikonen też nie jest mordercą!
Położył się na wznak i znowu zamknął oczy, lecz w tej chwili, gdy chciał już westchnąć z ulgą, nieopatrznie podniósł powieki, a wzrok jego natychmiast padł na bagaże.
Coś zerwało Sprogisa z łóżka.
Skradając się na palcach zbliżył się do żółtej, skórzanej walizki i wyjąwszy z sakiewki kluczyk otworzył ją.
Na samym dnie odnalazł gazetę.
Kupił ją na jakiejś stacji, lecz nie miał odwagi przeczytać w wagonie. Na pierwszej stronicy bowiem widniał, płonąc ogromnymi, krwawymi czcionkami tytuł: Zgnilizna moralna wśród inteligencji. — Krwawa tajemnica pałacyku księcia Panina!“
Wysiadł na tej nieznanej mu stacji wyłącznie dlatego, aby przeczytać opis mordu, aby zajrzeć prawdzie w oczy.
Rozwinął gazetę i zacisnąwszy zęby, zaczął oczyma przebiegać artykuł blednąc coraz bardziej.
Domorosły, prowincjonalny publicysta, w czambuł zasypawszy całą inteligencję najcięższymi oskarżeniami i ozdobiwszy swój twór literacki stekiem głupich wywodów socjalisty z bożej łaski, przystąpił wreszcie do opisu „zgnilizny“.
Sprogis pochylił się nagle nad pismem, a rękami zacisnął sobie gardło, aby nie zawyć, nie zaskowytać, jak przejechany ciężkim wozem pies.
Wczytywał się w każde słowo przedrukowanego z petersburskich dzienników opisu morderstwa w siedzibie księcia Panina.
Migały mu przed oczami nazwiska majordoma, lokajów, stróża i portiera, smagały go jak biczem inne — Milutina, Prangla, huzara — księcia Gagarina, londyńskiego dyplomaty, pani von Meck, cyganki Zary i prokuratora, aż wreszcie — doszedł do końcowej części, noszącej osobny sensacyjny podtytuł: „Krwawa zagadka“.
Jak przez mgłę zamajaczyły w różnych miejscach kolumny nazwisko Lejtana, dalej — nieznajome zupełnie — Stawrowskiego, wreszcie raz po raz wypływały niby z ciemności jaskrawe czerwone sygnały: — Sprogis!... Sprogis!... Sprogis!...
Coś tam w głębi mózgu zmuszało go do odrzucenia gazety i spalenia jej.
Jakiś głos podszeptywał mu:
— Nie czytaj, lepiej nic nie wiedzieć, czym prędzej zapomnieć!
Wola jednak już nie własna, lecz jakaś inna a stokrotnie silniejsza i mściwa, zapanowała nad jego wzrokiem, pamięcią, rozumem, przykuła niby łańcuchem wszystkie jego zmysły do leżącej na stole płachty dziennika i przynaglała, aby czytał słowo po słowie, wiersz po wierszu, a gdy skończył, — bladego, wstrząśniętego do głębi, zrozpaczonego i niemal obłąkanego smagała raz jeszcze i zniewoliła, aby ponownie czytał i czytał od początku do końca.
Sprogis czuł, że przed oczami jego opuszcza się powoli czarna zasłona. Było to tak, jak gdyby w teatrze po ostatnim akcie sztuki zapadła kurtyna ukrywając scenę przed publicznością. On zaś — Sprogis pozostał na scenie i zrozumiał, że dalszy ciąg sztuki ma się rozegrać poza świadomością widzów i bez udziału autora, że jakąś straszliwą improwizację nieznanego finału odegrać mają sami aktorzy.
Aktorzy?
Na pustej scenie pozostał jedyny tylko aktor — Wiliums Sprogis... Inni odeszli na zawsze lub byli tylko zwykłymi statystami.
Wzrokowo przedstawił sobie ostatnie wiersze artykułu o morderstwie w pałacyku księcia Panina. Miał ściśnięte serce i wstrzymaną wysiłkiem woli pracę mózgową. Nie chciał, nie mógł dopuścić, aby się rozpasały w nim uczucia, bo już teraz, trzymając je na uwięzi, niby rozszalałe konie, uginał się pod brzemieniem głuchej i niemej rozpaczy.
Starannie, powolnym ruchem złożył gazetę i położył ją na łóżku. Powrócił do stołu, przysiadł na chwilę, lecz zerwał się natychmiast i jął chodzić po pokoju.
Po chwili zatrzymał się i nasłuchiwał.
W hotelu i na ulicy panowała cisza. Rozlegało się tylko basowe, złośliwe brzęczenie bąka. Wtedy to rozluźniły się i opadły więzy, którymi spętał i obezwładnił najsilniejsze i najsłabsze odruchy swej istoty. Wyzwolone stłoczyły się, splotły w jeden wściekły, mknący zwał, porywający wszystko w swym pędzie, którego odgłosy zlewały się w miliony razy powtórzone słowa:
— Lejtan powiesił się na rzemyku... Lejtan powiesił się na rzemyku...
Odgłosy te przeszły w ryk, który słyszał wyraźnie, chociaż nie zdawał sobie sprawy, że zadarłszy głowę i wyciągając szyję, wył niby wilk na pustkowiu; lecz wycie to nie posiadało dźwięku, bo był to głuchy, niemy lament duszy:
— Lejtan powiesił się na rzemyku!... Lejtan powiesił się na rzemyku.
Długo pozostawał w tym stanie rozpaczy szalejącej w bezruchu i martwej ciszy. Ze wzburzonej, rozwichrzonej pamięci wypłynęły tymczasem inne urywki z przeczytanego artykułu:
— Sędzia śledczy nie jest przekonany o winie młodego człowieka, cieszącego się sympatią ludzką i jak najlepszą opinią. Ojciec samobójcy — sędziwy pastor, Michał Lejtan, pod wpływem ciosu zachorował ciężko. Nieszczęśliwy ojciec domaga się od sądu rehabilitacji niewinnie posądzonego syna... Wysłani za granicę wywiadowcy nie odnaleźli dotąd śladów współmordercy — malarza Wiliumsa Sprogisa...
Słowa te ustawione w równe szeregi, płonęły przed jego oczami mieniąc się ognikami różnych barw.
To zastanowiło Sprogisa i jak gdyby zdziwiło.
Dlaczego jedno słowo pali się czerwonym ogniem, drugie niebieskim, tamte znów zielonym lub żółtym?
Jakież tajemne prawo kierowało tą grą barw?
A może odpowiadają one nieznanym siłom, zawartym w istocie słowa? A może oznaczają odruchy jego własnej duszy?
W tej chwili odezwała się w nim wola i rzuciła się do walki z myślami i wrażeniami, nałożyła na nie łańcuchy i kagańce, zdławiła wszystko, co trapiło go i żarło, a było to — świadomość czynu i podświadomy ból, odczuwany bezustannie, a w tej chwili jadowity i palący nie do zniesienia. Sprogis zacisnął zęby aż mu zgrzytać poczęły, a myśl, — usłużna, płochliwa myśl miotała się po głowie.
— Czułem się potężnym i zamierzałem stać się dumą sztuki... Panin przewyższył mnie i zawrócił z drogi, omamił, poddał torturom bezpłodnych dążeń i marzeń nieziszczalnych. Zabiłem go!...
Szalejąc w ognistych zygzakach myśl poddała mu nowe rozumowanie:
— Panin był szkodnikiem... zwodził ludzi prowadząc ich na świetlne manowce, gdzie czyhała na nich śmierć... Zabiłem go!...
Podniósł głowę i obejrzał się.
W surowe oczy włożył całą pewność i poczucie sprawiedliwości dokonanego przez siebie dzieła jak gdyby oczekując potwierdzenia od milczących przedmiotów, ustawionych w pokoju. Trwało to jednak zaledwie mgnienie oka, bo nagle porwał się za głowę i posłyszał gdzieś głęboko we wnętrzu swej istoty dziki krzyk zrywającego się szału.
Jakiś głos dobitny i zimny odezwał się w nim, a to, co posłyszał, wydało mu się mową martwej, rozkładającej się połowy istoty jego, — tej połowy, którą od kilku dni dźwigał, wlókł za sobą niby przeżartą przez gangrenę część samego siebie.
Wyraźnie i twardo wymówione słowa padły, jak uderzenie gromu, ogłuszyły i zdruzgotały człowieka.
— Nie zabiłeś, lecz tchórzliwie zamordowałeś nieprzytomnego Panina ręką nieświadomego Lejtana!
Biegał po pokoju, rzężąc i bełkocąc w strachu, że posłyszy jeszcze coś, czego nie wytrzymałoby serce i nie zmieściłby mózg.
— Lejtan powiesił się na rzemyku... Stary ojciec jego — pastor żąda od sądu oczyszczenia imienia swego syna...
Aksel Ikonen, zdawało się, z wyrzutem zajrzał w oczy Sprogisowi i mrugnął do niego jak gdyby mówiąc szyderczo:
— Wielki, dumny Sprogis kryje się za plecami nikomu nieznanego Ikonena! Drżę na myśl, co przeżyć musiał ten biedaczyna Ernest, zapędzony przez ciebie do matni, — przeżyć w ciągu jednego dnia — od świtu, gdy wbił zatrutą przez ciebie igłę w śpiącego przyjaciela, — do późnej godziny nocnej, gdy zdjął rzemyk i założył go sobie na szyję... Nie mogę o tym myśleć spokojnie, gdy przypominam sobie sędziwego pastora — chorego błagającego Boga i ludzi, aby pozostawili w jego pamięci czyste imię syna, który nie mógł być zbrodniarzem. Rozumiesz? Nie mógł być zbrodniarzem! Więc któż był zbrodniarzem?... Kto? Kto, Wiliumsie Sprogis?!
Głos ten brzmiał jeszcze, gdy niewyraźny cień przesunął się przed oczami Sprogisa i stanął przed nim. Nie śmiał spojrzeć przed siebie, lecz gdy podniósł powieki zadygotał cały i wydał rozpaczliwy jęk:
— A-a-a-a-ach!...
Siwy jak gołąb pastor Michał Lejtan wbijał w Sprogisa surowy, palący wzrok i trząsł ręką, wzniesioną wysoko, szepcąc:
— Zwróć mi syna!... Zwróć mi go, Wiliumsie Sprogis, przyjacielu mego Ernesta, który nie mógł być zbrodniarzem!
Sprogis drgnął, bo zimna, drżąca dłoń widma dotknęła jego głowy.
Runął jak długi na podłogę; wstrząsany dreszczami, objęty przerażeniem, wtulił głowę w ramiona, w lęku bezbrzeżnym, że poczuje jeszcze raz to straszne dotknięcie zjawy.
W tej samej chwili dobiegł go gorący, rozkazujący szept:
— Przyjdziesz do mnie i razem, razem uczynimy wszystko, aby oczyścić pamięć Ernesta Lejtana — mego syna i twego wiernego przyjaciela... Przychodź, Wiliumsie Sprogis!
Posłuszny tajemniczej woli, powstał z ziemi, schował gazetę do kieszeni palta, zamknął walizkę i ubrawszy się zadzwonił na służącego. Zapłaciwszy rachunek spokojnym głosem oznajmił, że namyśliwszy się postanowił pojechać do Omska, gdzie może znaleźć dobre zamówienia.
— Pociąg odchodzi za godzinę, — objaśnił służący pomagając mu znieść walizkę do dorożki.
Sprogis razem z chłopami, których przybywszy do Marjińska spostrzegł był na stacji, wsiadł do trzeciej klasy, a gdy pociąg ruszył, uspokoił się zupełnie.
Jakiś ciężar spadł mu z serca, myśli przestały go już dręczyć, wspomnienia pierzchły bez śladu. Przespał całą noc — pierwszą po kilku innych, — męczeńskich, wlokących się w szale podświadomych zmagań.
Nazajutrz przed wieczorem pociąg stanął w Omsku.
Sprogis spostrzegł tłum ludzi czytających jakąś odezwę, naklejoną na murze dworca kolejowego. Zbliżył się i ponad głowami tłumu starał się odczytać drukowany plakat. Po chwili zmrużył oczy gwałtownie i odszedł wylękłym wzrokiem patrząc w ziemię.
— Szukają!... Wyznaczyli nagrodę za schwytanie mnie! — myślał, lecz wnet roześmiał się cicho. — Daremny trud! Nie uda im się! Sam się oddam w ręce sądu, tylko nie tu, ale tam, w Tukkumie, gdzie za kościołem stoi biały domek pastora... Nikt nie dostanie nagrody za moją głowę!
Kupiwszy sobie coś do jedzenia i butelkę mleka, wsiadł do wagonu. Nagle zobaczył policjanta, który stał w jego przedziale i gwarzył z nowym pasażerem. Był to młody, chudy człowiek o biegających oczach i haczykowatym nosie. Zerknął na Sprogisa i rozmawiał dalej o skradzionym komuś koniu, którego przed tygodniem odnalazł w Kurhanie zaaresztowawszy złodzieja.
— Wywiadowca!... — mignęła Sprogisowi myśl, lecz nie zdradzając obawy z niezwykłym spokojem zabrał się do jedzenia.
Pociąg po długim postoju ruszył dalej.
W przedziale pozostał tylko chudy człowiek o haczykowatym nosie. Siedział w kącie i drzemał. Sprogis zapaliwszy fajkę wyciągnął się na ławce założywszy ręce pod głowę. Niewygodnie mu było, więc powstał i zaczął zwijać palto, aby mieć oparcie, lecz w tej chwili wysunęła mu się gazeta z kieszeni i upadła rozwijając się na podłodze.
Tytuł — „Krwawa tajemnica pałacyku księcia Panina“ bił czerwienią ogromnych liter.
Pasażer drzemiący naprzeciwko Sprogisa posłyszał szelest papieru i otworzył oczy. Jakieś lepkie spojrzenie biegających oczu jego padło na czerwony tytuł i popełzło niby gad po twarzy, rękach i ubraniu towarzysza podróży.
— Pan pozwoli gazetkę?... W drodze się nudzi... — rzekł przymilnie krzywiąc cienkie wargi.
— Proszę! Już przeczytałem ją od deski do deski — odpowiedział Sprogis.
Miał zamknięte oczy, lecz wyraźnie czuł na sobie biegające, podejrzliwe spojrzenie wywiadowcy. Z głębi serca Sprogisa wypłynęła czujność — ta pierwotna, zwierzęca czujność, nagle przechodząca w strach lub wściekłość. Przypomniał sobie natychmiast, że pociąg staje co pół godziny. Powinien był więc wkrótce dobiec do pobliskiej stacji.
Sprogis nie miał wątpliwości, że w obserwującym go i badającym człowieku intuicyjne lub zawodowe podejrzenie dojrzewa w coraz silniejsze przekonanie.
— Na stacji zjawi się policja i zaaresztuje mnie... — pomyślał.
Usiadł, przeciągnął się i nie patrząc na wywiadowcę wyszedł z przedziału. Po chwili obejrzał się. Nieznajomy skradał się za nim krok w krok trzymając rękę w kieszeni tużurka.
— Rewolwer... — mignęła myśl. — Poluje, jak... na bandytę!
Gniew wybuchnął w piersi Sprogisa, gniew nie przeciwko temu najemnemu, węszącemu za zbrodniarzami szpiegowi, lecz przeciwko sędziwemu pastorowi, Michałowi Lejtanowi.
— Wciągnąłeś mnie w pułapkę... — pomyślał. — Mścisz się?!
Wyszedł na otwartą platformę i oparłszy się o niskie żelazne ogrodzenie zapalił fajkę. Słyszał, jak drzwi się otwarły i wywiadowca stanął tuż za nim. Przez turkot kół, brzęk łańcuchów i spięć, przebiły się tylko dwa słowa, wymówione niepewnym, lecz chciwym i drapieżnym głosem:
— Pan Sprogis?
W tej samej chwili pociąg z hałasem wtoczył się na most.
Zatętnił i zagrał żelazny szkielet i stalowe żebra łukowatych ferm. Głęboko pod torem mknął żółty, mętny prąd rzeki.
Sprogis nagle się odwrócił, schwycił nieoczekującego napadu wywiadowcę za gardło i za marynarkę, szarpnął z całej siły i odtrącił od siebie. Jakiś ciemny kształt mignął na chwilę, a z daleka już, jak gdyby spod ziemi, dobiegł głuchy, rozpaczliwy krzyk.
Sprogis wychylił się i wyjrzał na most. Nic nie spostrzegł na jego drewnianym pokładzie.
Równym krokiem, skupiony i surowy powrócił do przedziału.
Siedział nieruchomo i patrzał wprost przed siebie mrucząc:
— Toś ty taki? Jechałem do ciebie, a tyś na mnie urządził zasadzkę?! Popchnąłeś do nowej zbrodni?!
Osaczony zwierz zawył w nim drapieżnie i natarczywie:
— Broń się! Broń się!
To wycie jego zlewało się ze złośliwym warczeniem kół i żałosnym skrzypieniem wagonu. W Sprogisie rozszalał nagle strach i ogarnęła wszystko pochłaniająca obawa o siebie. Myślał w tej chwili tylko o ratunku, ukryciu się i ucieczce. Dopomagał mu w tym rozum wynajdując przyczyny do zmiany postanowienia.
— Jesteś wielkim artystą... Musisz zabłysnąć, jak gwiazda... Lejtana niczym już nie wskrzesisz... Zmarli nie znają hańby... Ratuj swój talent!... Geniusz podlega innym prawom moralnym... Ratuj siebie... Broń się, broń! Uciekaj! Kryj się!
Już zdjął walizkę z półki, nałożył palto i niżej spuścił na oczy rondo kapelusza; stojąc nasłuchiwał, aby nie przepuścić momentu, gdy lokomotywa dobiegając semaforu zacznie ryczeć przeciągle i ostrzegawczo. W głowie w szalonym pędzie mknęły mu myśli. Doczekać się ekspresu i zbiec do Charbina i dalej, dalej — w szeroki świat otworem stojący przed Akselem Ikonen!...
Po chwili ogarnęło go nieoczekiwane, ciężkie zobojętnienie. Przyszło nagle, odpędziło strach i ukoiło wzburzone myśli. Uczuł się dziwnie spokojnym i jak gdyby pogodzonym z losem. Nieznana, nadświadoma wola zwyciężyła podstępny rozum człowieczy i dziki instynkt zwierzęcy. Zapanowały inne pobudki, tajemnicze, ukryte w labiryncie możliwości dusz ludzkich, a potężne jak moc wszechświata.
— Biały domek za kościołem... Chory, siwy pastor... Wszakże jadę do niego?!... Muszę zwrócić mu syna... zwrócić syna!... — szepnął Sprogis.
Szybkim, silnym ruchem zarzucił walizkę na półkę, zdjął palto i powiesiwszy kapelusz na haku usiadł z głębokim, sprawiającym ulgę westchnieniem.
Pociąg zgrzytał i szamotał się na krzyżujących się szynach, migały czerwone i zielone sygnały, ciągnęły się ciemne składy kolejowe i budki dróżników...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.