Bicze z piasku/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Bicze z piasku
Podtytuł Szkice publicystyczne
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1925
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa – Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
STEFAN ŻEROMSKI
BICZE Z PIASKU
SZKICE PUBLICYSTYCZNE
WARSZAWA — MCMXXV — KRAKÓW
WYDAWNICTWO  J. MORTKOWICZA
TOWARZYSTWO WYDAWNICZE W WARSZAWIE


KRAKÓW — DRUK W. L. ANCZYCA I SPÓŁKI


POCZĄTEK ŚWIATA PRACY

Świętej a nigdy nieprzepłakanej pamięci swego dziewiętnastoletniego syna
Adama,
współwyznawcy przedstawionych tu zasad czujnego i miłościwego ich krytyka, który na zaraniu dni swoich zgasł 31 lipca tego roku w Nałęczowie, ten wyciąg ideowy z pism życia
poświęca
autor.
Niedawny jest ten czas, kiedy Aleksander Trzeci, samowładca Wszech Rosyi, mawiał o niej z bezgraniczną pychą, iż nie jest to państwo, lecz «część świata». Wykonawca w Warszawie jego postanowień, Józef Hurko, w rozmowie z arcybiskupem Popielem, ośmielił się przezwać nasz czarodziejski, wszechobejmujący język, tensam dziś, co w roku 1514, kiedy został pierwszy raz drukiem ujęty, — «językiem kucharek». Niewiele upłynęło czasu, a oto rodzony syn tyrana Aleksandra Trzeciego ruszył w daleką sybirską drogę, jak tylu z jego poddanych, których był w głupocie swej na odbycie tej drogi skazał, — i skonał pod kulami bezimiennych siepaczów, bez jawnego sądu i pisanego wyroku, jak tylu z jego poddanych, których na śmierć niesprawiedliwym wydał wyrokiem, poznając w straszliwości męczarni, czem jest na ziemi istota wszelkiej tyranii. W białokamiennym Kremlu, siedlisku zamysłów Iwana Groźnego, w sklepionych izbach, obwieszonych ikonami, przed któremi bił czołem Borys Godunow i Aleksy Michajłowicz, przechadzają się i swobodnie, nieodwołalnie radzą Nahamkesy z Sobelsonami i Dzierżyńskimi nad linią granic, przynależnością, lub odłączeniem, w jedno carstwo przez wieki łączonych szczepów, oraz układem stosunków wewnętrznych Rosyi, którą Aleksander Trzeci swoją częścią świata nazywał.

Niedawny jest ten czas, kiedy Wilhelm Drugi na swym zamku Malborskim, upojony bezgraniczną pychą i świadomością fizycznej potęgi, groził ostatnim słomianym strzechom zdeptanej sarmackiej ziemi i zuchwałem w zaciekłości słowem ostrzył teutoński miecz bezlitosnej na nie zagłady. Dwakroć sto tysięcy trupów poznańskich i śląskich naszych braci zasłało pola Francyi, Belgii, Rosyi, Włoch, Serbii, Bułgaryi, Rumunii, Turcyi i Palestyny, bijąc pod krzyżackim przymusem w święte, niezłomne i wiekuistej godne czci wrota swobody — Verdun, — godząc w bezcenne piękno katedry Reims i w przecudne mury świętego Marka. Kiedy w obliczu oczywistości tej najcięższej z ofiar polskich na ołtarzu niemieckiego barbarzyństwa, w radzie miejskiej Poznania Dr. Karwowski postawił wniosek, ażeby dzieciom polskim dozwolono mówić pomiędzy sobą językiem ich rodziców w godzinach pozawykładowych szkoły, — nietylko odtrącono ten wniosek, ale dodano z naciskiem, iż «nigdy tego nie będzie na tej ziemi».
Niewiele upłynęło czasu, a oto nikczemny pyszałek i gaduła, Wilhelm Drugi, żołnierz bez honoru, monarcha bez sumienia, który swój lud zdziesiątkował, storturował i zepchnął w przepaść hańby, uszedł z pośrodka własnych wojsk, z ziemi swej i z granic swego państwa, a w jego zamkach, siedlisku zrabowanej słowianom potęgi, zbuntowany żołnierz rozkazuje. Cesarski jego orzeł zrzucony jest z wieży wysokiej, a nad tronem jego czerwony sztandar powiewa. Państwo, zlepione siłą, która ważyła się iść i głosić bezczelnie, iż idzie przed prawem, rozpada się w gruzy, a lud błaga na kolanach o współczucie zwycięzcy.
Niedawny jest ten czas, kiedy Franciszek Józef Pierwszy «wydobył miecz» na małą Serbię, «albowiem wszystko przewidział». Nie przewidział tego jednego, iż następca jego zostanie sam jeden wśród swych «ukochanych ludów», błazeński fircyk, którego wyprą się nietylko wszyscy wielojęzyczni poddani, lecz właśni jego niemieccy rodacy. Morze wylanej ludzkiej krwi, powiew zarazy, głód, zniszczenie wszystkiego, cokolwiek w ciągu lat dźwignęła praca człowieka, — oto rezultat, jakiego nie przewidział był stary obłudnik i egoista, zamaskowany despota, którego «apostolskie» rządy pozwalały wywieszać i wytępić pół Serbii, rzucić w grób pół Bośni, a połowę «Galicyi» zastawić taką ilością szubienic, iż zaiste, stary oprawca Wilna, «Wieszatiel», zakryłby z trwogi przed tym widokiem krwawemi dłońmi oblicze. Jeżeli kiedy rodzaj ludzki patrzał oczyma żywemi w oblicze Boga żywego, to stanie się to za tych dni. Prawica wiekuistej wszechmocy i nieomylnej sprawiedliwości, zepchnęła z krzeseł potęgi kłamstwo cesarzów, a korony ich rzuciła pod stopy uciemiężonych. Jakgdyby na głos trąby archanioła runęły mury tyranii, które od wieku i, zdawało się, na wieki, zastawiły wolność na ziemi.
Porównywałem niegdyś, w jednej ze swych pisanin, dolę Polski do nieszczęścia brzozy żyjącej, której pień wygiął się w pałąk wskutek tego, iż jej koronę, nagiętą aż do ziemi, z gałęźmi, pędami i liśćmi przywaliła niezmierna, nieudźwigniona masa jałowej gliny. A oto teraz szczęśliwe oczy oglądają cudowny widok, jak ta nieśmiertelnie żywa korona, wyciągnąwszy gałęzie, pręty i liście z pod zeschniętej i spękanej nawały, uciekła w niebiosa i tam radośnie drży wszystkiemi młodemi witkami, a żywotwórcze soki jej pędzą ku górze szlaki naturalnymi w wyprostowanym, strzelistym pniu.
Prawdą oczywistą przed oczyma ludzkiemi stało się, iż kłamali cesarze i rządy ich, mieniąc się namaszczonymi z góry, jedynie prawowitymi, przez czysty rozum wskazanymi regulatorami wśród zamętu pracy i nagromadzenia bogactw człowieczych. Ujrzeli wszyscy ludzie, że głupstwo i łotrostwo taiło się w istocie rządów monarchów w ciągu trwania tylu ludzkich pokoleń. Jeżeli kłamstwo i łotrostwo ukryte było w rdzeniu zasady rządów trójcesarskich, osnutych tylą masą pomazań, symbolów i ozdób, zewsząd czerpanych, jeżeli niemal w mgnieniu źrenicy runęły dziesiątki tronów pomniejszych w Rzeszy niemieckiej i na zewnątrz niej, — istne kukły w kręgielni, waląc się od uderzenia jednej wszędzie potężnej, okrągłej kuli ludowego gniewu, — to samo przez się nasuwa się pytanie, czy takiemsamem kłamstwem i łotrostwem nie jest zasada wszelkiej władzy, jaką przybiera człowiek nad człowiekiem. Któż rozumowi czystemu, niespętanemu więzami wierzeń, wmówień, lub doktryn zaręczy, iż rządy dyktatorskie, republikańskie, mieszczańskie, ludowe, socyalistyczne, rządy partyi zjednoczonych, albo partyi, wysuwających się na czoło społeczeństw, poprzed swe siostrzyce i rywalki, nie zawierają tejsamej w sobie zasady kłamstwa i łotrostwa?
Obserwacya podstawy i biegu życia ludzkiego w gromadach wskazuje na inne uprawnienia rządu człowieka nad człowiekiem. Kiedy wybucha epidemia szkarlatyny, plamistego tyfusu, ospy, cholery, dżumy, wówczas rządy nad ludźmi obejmuje lekarz. Dyktuje nieodwołalnie prawa, nakazuje i zakazuje, odrywa małe i chore dzieci od łona zrozpaczonych matek i zamyka je w niedostępnych szpitalnych więzieniach, obstawia domy strażą, przerywa możność komunikowania się ludzi z ludźmi, w pałacach milionerów, rządców świata i królów jednem skinieniem, lub jednym podpisem sprawuje wszechwładne rządy. Zlecenia jego akceptuje, — pod najbezwzględniejszą kontrolą, — zespół jego współtowarzyszów zawodu. Kiedy ludzie postanawiają przebić tunel pod łańcuchem gór, ażeby w szybkim pociągu przebywać w kilkanaście minut do tego miejsca na drugiej stronie łańcucha, dokąd dawniej trzeba było w najcięższym trudzie w ciągu paru dni wędrować, wówczas inżynier obejmuje władzę nad rzeszami pracowników. Ci muszą być mu bezwzględnie posłuszni, albowiem patrzą zdumieni w niewiadomości swej, jak podkop, wszczęty z dwu stron górskiego ogromu, spotyka się w głębiach skalnych czeluści, nie chybiając swej drogi ani o milimetr. Skoro naród jakiś, — naprzykład Czesi, — postanawia wznieść wielki teatr dla rozwoju sztuki narodowej, wówczas rozkazom architekta, którego plan uzyskał aprobatę, poddają się tłumy różnorakich pracowników, wykonywując posłusznie jego świadome zarządzenia w zakresie dźwigania murów, wiązania dachów, kopuł i wież. Geolog, rozłupujący młotkiem kamienie, które potrącała obręcz nędznego wozu kmiecia, albo chodaki robotnika, odkrywa w nich niespodzianie tajemnicę, jemu tylko wiadomą istotę siły, i oto wydaje wskazówki milionerom, tropiącym skarby, inżynierom, potrzebującym zarobku i tłumom, idącym za skibą nędznego chleba. Oficer, trzymający rękę na zasadniczym motorze olbrzymiego pancernika i kierujący obrotami statku dookoła własnej jego osi, tańcem piekielnym nad bezdennością oceanu pod straszliwymi pociskami z niezmiernych luf wrogiego dreadnoughta, jest samowładcą tysiąca istnień ludzkich, które zależą od dobrego, albo złego ruchu jego dłoni. Marya Curie-Skłodowska podczas wykładu w sali paryskiej Sorbony, wywodząca na tablicy z równań matematyki wyższej krzywą linię, a potwierdzającą tęsamą linię za pomocą fizycznego działania na świetliste, ruchome radium w szklanej cewce rozmaitemi potęgami siły elektrycznej, rządzi umysłami słuchaczów, na zasadzie posiadania odkrywczej swej wiedzy, bardziej wszechwładnie, niż monarcha i bardziej nieodwołalnie, niż arcykapłan. Dom Edisona, pracującego w zaciszu nad środkiem wydobycia z głębi oceanu niemieckiej łodzi podwodnej na powierzchnię niemal wszechwładną siłą, mocą działania bateryi elektrycznych okrętu na jej elektryczną siłę, — strzeżony jest przez wojsko, ażeby nikt nie zamącił myśli genialnego odkrywcy, nie opóźnił, uszkodził, albo skradł jednego promienia ze światła wynalazku. Uczeni, technicy, inżynierowie, chemicy, fizycy, lekarze, znawcy, specyaliści, działający jako odkrywcy, albo na podstawie wdrożenia nieomylnych wyników prawd znalezionych, sprawują rządy wciąż i wszędzie. Kiedy ci istotni rozkazodawcy, utrzymując życie społeczeństw na wyżynie kultury, czynią rząd, niejako, tajny, codzienny i pospolity, — rządy jawne w parlamentach i ciałach przedstawicielskich trzymają w ręku tak zwani politycy, reprezentanci stanów, stronnictw i partyi. Drzwi do ciał prawodawczych otwiera nie geniusz, wiedza, posiadanie całkowitej prawdy o rzeczy przez jej umiejętne w każdej dziedzinie zbadanie, znajomość specyalności aż do podstawy, lecz tak zwany «klucz partyjny». Najklasyczniejszym objawem tego stanu rzeczy było do niedawna Koło polskie w Wiedniu i niedawna Rada Stanu w Warszawie. Człowieka, pragnącego działać publicznie na arenie społecznej, pracować szeroko a skutecznie, zalecać musi nie jego istotne uzdolnienie, wiedza i osobiste zalety, lecz przynależność do jakiejś partyi. Jednostka, nie należąca do narodowych demokratów, socyalnych demokratów, polskich socyalistów, ludowców, postępowych demokratów, krakowskich konserwatystów, albo do jednego z kilkudziesięciu maleńkich zgrupowań, raczej nazw, niż zgrupowań, zwanych «kanapami partyjnemi» w Królestwie, — pozostaje bezsilnem zerem, zepchniętem do głębin wzgardzonego zawodu. Osobistość taka nie posiada prawa do patryotycznego działania na korzyść ojczyzny, do publicznego sądu i publicznego głosu. Nawijają się pod pióro dziesiątki imion ludzi mądrych, tęgich, pracowitych, ofiarnych, czystych, promotorów i strażników rzeczy publicznej, którzy za czasów najstraszniejszych dni Polski karmili ją chlebem swego trudu i poili życiodajnem mlekiem wiecznej nadziei, trzymali ogół na wyżynie, jako cywilizowaną społeczność, a którzy teraz, gdy wody niedoli odpływają, — w pokorze swej idą w zapomnienie. Na widowni publicznej grasują i harcują rozmaici «posłowie», wybrani za czasów panoszenia się i działania «żelaznych» austryackich pachołków i żołdaków, albo jakieś nikomu nieznane koczkodany partyjne, których pracy nikt nie widział i których zdolności nigdzie i w niczem się nie ujawniły. Po władzę nad narodem, wyzwolonym z kajdan sięga nawet zwyczajna kanalia, którą rządy najezdnicze opłacały pieniędzmi, lub możnością dorabiania się mocą poruczonego jej zakresu władzy. Główną masę tych ambitnych karyerowiczów stanowią rozmaici lawiranci, krętacze, ludzie bez stałej narodowej zasady, tak zwani «politycy».
Ci wczoraj bili pokłony cesarzom, — akomodowali się publicznie rozmaitym Czerninom, — szli ręka w rękę z państwem cara, lub z państwami centralnemi, — sprzedawali bezczelnie Poznańskie, — posłusznie, cudzym toporem obrąbywać gotowi granice ojczyzny, trwonili grosz publiczny, składkowy, z pod serca ofiarnego do skarbnicy narodowej złożony, na drukowanie statystyk, pomijających zabór pruski, — twierdzili w gazetach i pismach swych, iż prawdziwy patryotyzm może być tylko dwudzielnicowy, a upominanie się o całość i miłowanie całości jest to moskalofilizm, — wielbili potęgę i zwycięstwo Niemców, jako zwycięstwo idei polskiej, — trąbili, otrzymawszy po temu od najeźdźcy prawo, znękanym i strudzonym ludziom, na czteroletnie skazanym milczenie, o rozmaitych «rozwiązaniach» sprawy polskiej, austryackich, niemieckich, czy innych, — denuncyowali i ścigali mocą obcych żołdaków, tych nielicznych, którzy za zasadę Polski niepodległej, całej, zjednoczonej gotowi byli od początku oddać ostatnią kroplę krwi.
Dziś, gdy z użyczenia losu, dogmat, który wszelkiemi siłami zwalczali, jak słońce zajaśniał i wykonaniem się pełni, znowu ci sami wyskakują na scenę i trzymają pierwsze skrzypce, — usiłując reprezentować w swych osobach nietylko ideał, dotąd im obcy i godny doniedawna pozywania go przed oblicze zwierzchności austryackiej, ale nadto najwyższy ideał społeczny. Fama powszechna utrzymuje, że tak jest wszędzie na świecie. Wszędzie, jakoby, rządzą politycy a «biało-rączka», przedstawiciel czarnych rąk proletaryatu jeździ automobilem i pierwszą klasą kolei, zarabiając na dostatnie i wygodne życie jedynie temi właśnie fatygami. Otóż jest to złudzenie. Oddawna przeciwko «politykom» i rozmaitym «reprezentantom» sprawy ludowej podnosiły się z łona samego ludu gwałtowne protesty. Oddawna pracownicy rozmaitych zawodów poczęli łączyć się w związki, czyli syndykaty, przedewszystkiem dla zrzucenia ze swych ramion wszelakich wodzów i «szefów stronnictwa». Oddawna przeciwko menerom socyalistycznym w parlamentach, różnym Scheidemanom, wybuchały gwałtowne bunty. Na tle tego ruchu przeciwparlamentarnego zarysował się nowy kierunek w usiłowaniach wyjarzmienia proletaryatu, zwany syndykalizmem. Zasady jego ujawniły się przedewszystkiem w genialnej książce George’a Sorela p. t. Réfléxions sur la violence, w książce Dufoura p. t. Syndycalisme i olbrzymiej literaturze agitacyjnej. Ta najbardziej nowoczesna, najskrajniejsza i najprostsza metoda organizowania życia publicznego, która znalazła olbrzymi posłuch wśród proletaryatu Francyi, Anglii, Włoch, Hiszpanii, a oddziałała bardzo wydatnie na tak zwanych socyalistów niezależnych w Niemczech, domaga się choć pobieżnego tutaj potrącenia i wykładu. Polega ona głównie na wytwarzaniu autonomicznego, niezależnego życia różnorakich związków zawodowych, czysto robotniczych, które winny powoływać do życia główny instytut pracy.
Gdy dziecko przyjdzie na świat w robotniczem stadle, nim czas naturalny upłynie, musi położnica wstawać do roboty. Noworodka wykarmia smoczek z rozcieńczonem mlekiem, mniej lub więcej fałszowanem. Kto fałszuje to mleko i inne płyny odżywcze? Robotnik. W czyim interesie to czyni? Czy w swoim? Nie. W interesie jakiegoś właściciela, przekupnia, dorobkiewicza. Skoro dziecko podrośnie i zamiast flaszki z mlekiem, smokcze cukierek, zabarwiony na czerwono, niebiesko, zielono, pomarańczowo, wysysa wraz z sacharyną rozmaite trujące chemikalia. Któż sfabrykował tę ohydną truciznę? Robotnik dla zysku jakiegoś dorobkiewicza, przemysłowca, złodzieja. Gdy z dziecka młokos wyrośnie, idzie w niedzielę do jadłodajni, żeby się zabawić, spuścić korony, czy ruble, zapracowane w jakimś warsztacie, czy pracy, przy jakiejś robocie w ciągu tygodnia. Funduje sobie jakiś specyał, jakiś ersatz, namiastkę jakiejś potrawy, lub jakiegoś napoju. Robotnicy to przecie przyrządzają dla swych współbraci chleb z domieszkami trującemi, nie do strawienia przez ludzki żołądek, z końskim bobem, dzikimi kasztanami, lipową mąką i mnóstwem innych niedocieczonych składników, równie strawnych, jak tamte. Oni to fabrykują kawę z krochmalu, cykoryę z żołędzi, konfitury z glukozy, smażą ciastka na waselinie, robią miód z miękiszu kasztanów, likiery z odwaru jarzębiny, preparują masło z łoju, sery z tłuszczów i kredy, ocet zaprawiają siarką, soki «owocowe» przyrządzają w ten sposób, że w nich niema ani jednej cząsteczki, ani kropli owocu. Robotnicy sporządzają i podają w restauracyach potrawy z mięsa zgniłego, zepsutego, albo z tuberkulozą, w zaprawach octowych z kwasem siarczanym, w sosach i marynatach dyabelskich. Oni to na zlecenie pryncypałów wycierają naczynie ścierkami brudnemi, lub bielizną stołową, zużytą częstokroć przez chorych na otwartą gruźlicę, lub ostry syfilis. Młodzi chłopcy, wchodzący w życie, czysta, niewinna i uczciwa rasa pracowników, która karmi i przyodziewa i zaopatruje świat, — krew z krwi i kość z kości robotniczej, — pełni wrodzonej szlachetności, czystego serca i ideału, jak każdy nowy zastęp młodzieży, wstępują do sklepów, zakładów, warsztatów, fabryczek i wielkich fabryk, szukając chleba i zarobku dla siebie i dla rodzin. Właściciele, pryncypałowie i kierownicy wsuwają im w rękę pracę, której wynik i owoc idzie częstokroć na szkodę i zatrucie współbraci. Jakże często zawodem młodego chłopca, fachem młodej dziewczyny jest oszustwo, popełniane stale na rodakach, krewnych, znajomych w interesie paskarza! Ci niewinni muszą czynić, co im każą i tak, jak im każą, — dla kawałka chleba. Niszczenie zdrowia małych dzieci, trucie ludzi dorosłych, powolne zakażanie organizmów jest stałym zawodem wielu uczciwych pracowników. Nie złodziej bowiem i paskarz wykonywuje namiastki i oszwabki, lecz czyni to po największej części rękoma «swych ludzi». Oni to, robotnicy, dla zbogacenia swych chlebodawców, fałszowali dawniej sukna, plusze, aksamity, jedwab, robili sztuczne złoto, sztuczne brylanty, stiuki z drzewa, marmur z cegieł, bronzy z gipsu. Przekupnie materyałów najpierwszej potrzeby w sklepach i drogueryach, gdzie zamiast preparatów czystych, lecz droższych, daje się materyał wartości niskiej, lub żadnej, więc tani, nie sami oszukują swych klientów, lecz za pośrednictwem pracy i obsługi personalu. Przedsiębiorcy budowlani, konstruktorowie dróg żelaznych i dróg bitych, fabrykanci mebli, hurtownicy odzienia i obuwia «fabrycznego», księgarze, wydawcy, nakładcy, właściciele domów bankowych, gdzie co do praktyk wewnętrznych panuje przecie zasada profesyonalnego milczenia, za które pobiera się wynagrodzenie, — wszyscy ci mają na usługi legie pomocników. Ci wszyscy przedsiębiorcy, chlebodawcy, majsterkowie, dorobkiewicze, «wychodzący na swoje», uprawiali zawsze zamachy na zdrowie, a nawet życie swej klienteli rękoma swych podwładnych, swej służby. Wszędzie na całej linii ludzie uczciwi zapracowywali na kawałek chleba, czyniąc biernie, pół-świadomie, albo zupełnie świadomie z musu to dzieło niszczycielskie za dorobkiewiczów. Pod obuchem głodu solidaryzowali się z fałszerstwem, oszukańczą przebiegłością, sofistyką, łupiestwem, czyniąc istne zamachy na życie i zdrowie ludzkie. Te procedery dowcipu ludzkiego przedwojenne podczas wojny rozrosły się do rozmiarów monstrualnych. Metody łotrostwa namiastkowego rozwijały się równolegle do cen towarów i materyałów ubywających. Nie sam paskarz ukrywał towary i wydobywał je w stosownej chwili, żeby łupić z ludzi ostatnią skórę. Ktoś mu w tem pomagał. Ktoś znosił paki do piwnic i wydobywał je potem. Nie podobna by było wyliczyć tutaj nawet w skróceniu szeregu przedmiotów najpierwszej konieczności fałszowanych i podrabianych w czasach wojennych. Wszyscy znają cały zakres tych ersatzów od chleba począwszy, a kończąc na mydle.
Wśród druzgotania miast i pożarów wsi, kiedy potoki ludzkiej krwi spływały do morza łez, kiedy samotni ojcowie stoją nad mogiłami synów, którzy byli szczęściem ich życia, łotrostwo ludzkie zdobyło się na wymyślenie i przeprowadzenie najsubtelniejszych, najbardziej wyrafinowanych form zdzierstwa, na ukrywanie przedmiotów niezbędnych, ażeby cenę ich wyśrubować do wysokości waryackiej, i bez pracy zdobywać niewiarogodne dochody. W odmęcie rewolucyi rosyjskiej, wśród katastrof rodzin i kaźni, godnych Iwana Groźnego, ludzie «z głową», kapitaliści i finansiści, potrafili na ruinie bliźnich, tracących bezwzględnie wszystko, spychając ich na brzeg grobu i w odmęt rozpaczy, — przez wykupienie akcyi bankowych i umiejętne wyzyskanie nieopatrzonego w swej nagości i prostolinijności prawa bolszewickiego o wypłacie wkładek, «zarobić» w ciągu paru miesięcy miliard rubli, ażeby cząstkę tego «zarobku» przeznaczyć na tworzenie «uniwersytetów katolickich»... I w takich dziełach ktoś przecie kapitalistom pomaga. Szanowni panowie księgarze i nakładcy nie sami, własnoręcznie nadbijają setki i tysiące egzemplarzy książek ponad normę umówioną z danym pisarzem, lecz czynią to za zgodą i przy współudziale proletaryuszów pracy dla oderwania od ust kawałka chleba proletaryuszom piszącym, poetom i artystom słowa.
Robotnicy, którzy znają wszystkie zakulisowe sprawy i sprawki fabrykowania na poczekaniu majątków przez ich pryncypałów, robotnicy i pracownicy, którzy jedni znają to wszystko do ostatniej nitki, gdyż w tem tkwią latami, pomagając dziełu zepsucia własnemi rękami, powinniby, doprawdy, wstrzymać nareszcie i odjąć ręce. Nie spieszyć się z pomocą, idącą na korzyść filuta i aferzysty. Przeciwnie, powinni czynić na szkodę złodzieja, oszusta i paskarza, dając publiczności, z której on żyje, a na której niekorzyść stale działa, materyał jedynie dobry i w należytej ilości. Nie krzywdzić ubogiego nabywcy na mierze i wadze w interesie kupca, który swymi oszukańczymi towarami zdrowie klienteli, taksamo jak zdrowie personalu, rujnuje. Oczywista rzecz, iż jednostkę, występującą na własną rękę, zgniótłby każdy pracodawca poszczególe, związek ich i zmowa powszechna.
Lecz jeżeli w każdym fachu pracownicy zwiążą się w zawodowy syndykat, a związek syndykatów utworzy organizacyę główną, rodzaj giełdy pracy, która zabezpieczać ich będzie i będzie w stanie pozbawić pracodawców siły roboczej za pomocą strajku, wówczas układniejszym i cnotliwszym stanie się pracodawca. Od kucharza w jadłodajni, który konsumentowi powinien dać porcyę z dobrego i jedynie świeżego mięsa, zdrowo i smacznie przyrządzoną, aż do mularza, który nie powinien czynić ani jednego poruszenia kielnią na niekorzyść przyszłego mieszkańca, a w interesie kamienicznika, poprzez wszystkie zawody winienby nareszcie przejść ów nakaz moralny ugodzenia w poziomy interes, a wyświadczenia przysługi dobru pospolitemu. Zatrudnieni we wszelkich pracach i przedsięwzięciach winniby przerwać zawodowe milczenie o oszustwie, wprowadzić na wszystkich posterunkach pracy słowo uczciwe, szczerą prawdę, niezłomną dobrą wiarę publiczną. Wtedy dopiero zadrżałby w sobie i zachwiał się świat wszelakich paskarzów, świat kłamstwa. Wtedy również każdy spracowany człowiek w Polsce, która jarzmo despotów z ramion zrzuca, odetchnąłby pełnemi piersiami w czystem uczciwości powietrzu. Jego spracowane ramiona wyciągną się do nowego świata, gdzie wszystkie siły wytwórcze drogą naturalną przechodzić będą w ręce ludzi wolnych, ludzi, którzy wiedzą, co się dzieje w warsztatach. W świecie tym umorusani, zasmoleni, czarni od potu, w który wgryzł się dym i kurz, z rękoma zgrabiałemi, jak korzenie drzew i twarzą stężałą od kurczów wysiłku, niby zastygłe wapno, zgarbieni, o ruchach niepowabnych, zleniwiałych aż do niedołęstwa zasiędą do rady o losie Polski i losie świata. W świecie tym prawodawcą, kierownikiem i urzędem będzie geniusz, wynalazca, znawca, specyalista. Ale i sam wynalazca musi się upokorzyć wobec warsztatu, gdzie wykonywać się będzie jego pomysł. Musi i on być współpracownikiem, inaczej jego koncepcya stanie się jedynie chimerą niewykonalną.
Proletaryat, wydyscyplinowany w swych związkach zawodowych, zorganizowany w sobie, zjednoczony, po wessaniu w swój ogrom mocy geniuszu i zaspokojenia wszelkiej mocy arystokracyi, niedostępny dla jakichkolwiek ambicyi i potężniejszy ponad wszelką władzę cesarza, weźmie na się rolę wielkiego promotora, rolę wodza i twórcy historyi. Ożywiać go będzie żądza sławy, jak starożytnych Greków, to też wytworzy zjawiska heroizmu niewidzianego w dziejach. Ponieważ proletaryat syndykalistyczny nie zamierza dziedziczyć łupów, więc też nie przewiduje wcale metod walki i nie układa planów, z których pomocą mógłby zdobycz osiągnąć. Jego niezwalczoną siłą, jego potęgą mocniejszą, niż wszystko, jest zorganizowanie w swych ręku mechanizmu produkcyi wszystkiego, czem ludzkość żyje. Zamierza on dokonanie jedyne: wyniszczenia kapitalizmu. Nic nie osiągając ze zwycięstwa, to znaczy, nie dzieląc między poszczególnych ludzi dóbr materyalnych, proletaryat ograniczy zakres władzy państwa, które było organizatorem bezmyślnej wojny na zewnątrz, rozdawcą zdobyczy i racyą bytu posiadaczów łupu. Proletaryat wytworzy ludzi wolnych. Nie będzie rozlewu krwi dla rozlewu krwi. Nie będzie karał. Ulepszy i uzacni obyczaje. Jego zadaniem jest już dziś założenie podwalin moralności wytwórców pracowników i wynalazców, opartej na skali trudu. Moralność, wytwarzająca się na pniu pracy i w jej granicach, będzie antytezą dzisiejszej i nie do pojęcia przez ludzi starego świata. Zasadniczą jej cechą będzie dążenie do ocalenia cywilizacyi. Siła entuzyazmu i siła cnoty, zrodzonej w pracy, wytworzą motor, który prowadzić będzie ludzkość po drodze postępu. Człowiek nowy pozostanie w warunkach życia skromnego. Wszystko składając na ołtarzu odkupienia i odrodzenia mas, nie będzie liczył na sławę w jej dzisiejszem rozumieniu, w pojęciu błyszczenia, zwracania roztargnionej uwagi tłumów i podobania się za wszelką cenę. Jego czyn będzie czynem wolnym i posiądzie sławę istotną wśród ludzi wolnych. Do tego celu zdążać będą wszyscy z największą ludzką pasyą i z najognistszym zapałem, działając na własną rękę. Ten ideał walki mas pracujących z autorytetem monarszym oraz tyranią, przebraną w jakąkolwiek inną formę, nie znajduje sprzeciwu w najmiarodajniejszych enuncyacyach religii katolickiej. Tomasz z Akwinu, w swem dziele, usiłującem ogarnąć całość życia ludzkiego i wszystkie zagadnienia ducha p. t. Summa theologiae w rozdziale o rewolucyi De seditione, aprobuje w wersecie XLII zasadę rewolucyi pod jednym warunkiem, iż nie przyniesie ona szkody masom uciemiężonym.
«Regimen tyrannicum non est justum, quia non ordinatur ad bonum commune, sed ad bonum privatum regentis. Et ideo perturbatio hujus regiminis non habet rationem seditionis; nisi forte quando sic inordinate perturbatur tyranni regimen, quod multitudo subjecta majus detrimentii patitur ex perturbatione consequenti quam ex tyranni regimine».
Wiele już «mrzonek», jak przytoczone wyżej, podawanych do wierzenia przez marzycieli i poetów, ziściło się tak oczywiście, okazało się w praktyce tak realnie, iż przechodzień uliczny może nogą potrącać korony królów leżące na ziemi: koronę imperatora Wszechrosyi, koronę cesarza Wszechniemiec, koronę apostolskiego cesarza Austro-Węgier, koronę cara Bułgaryi, koronę króla Bawaryi, Saxonii, korony wielkich i zwykłych książąt — e tuti quanti. Może tedy nie należałoby lekceważyć i projektu zorganizowania pracy na roli w Polsce wolnej, który poniżej, w wielkiem skróceniu, naszkicować zamierzam.
Polska jest dziedziną nadmiaru proletaryatu rolnego. W samem tylko «Królestwie» liczba ludzi nieposiadających wcale ziemi, a skazanych na przebywanie w obrębie wiosek rodzinnych, bez możności odpływu do fabryk, których w połaciach wschodnich tego kraju wcale niema, bez możności zoryentowania się, gdzie na swą bezprzykładną biedę szukać ratunku, wskutek powszechnej ciemnoty, — skazanych na mieszkanie «na komornem» u chłopów, posiadających chałupy, — to znaczy izby mieszkalne, — dosięga dwu milionów, wynosi bowiem 17% ludności osiadłej i pracującej na roli, która to znowu liczba stanowi 82% ogólnej liczby mieszkańców kraju. W «Galicyi» już za czasów Stanisława Szczepanowskiego i sławnej jego książki p. t. Nędza Galicyi w cyfrach, stan posiadania ziemi przez ludność rolniczą przedstawiał się w ten sposób, iż rodzina włościańska przeżywiała się i odziewała z płodów, wypracowanych i zarobionych na 1½ morgu gruntu. Nie pozbawioną proletaryatu rolnego jest też i dzielnica poznańska. Te strony Europy, północne stoki Tatr i Karpat, między błotami Polesia i dorzeczem Wisły, gdzie według dociekania znakomitych badaczów prasłowiańszczyzny Lubora Niederlego i Kadleca, poczęła się była Słowiańszczyzna, gniazdo niewolników, wywożonych stąd na świat cały, są i dziś, jak przed zamierzchłymi wiekami, dziedziną niewolników, wychodzących na ciężkie roboty w strony zachodnie. Wychodziło tak rok rocznie z «Królestwa» pięćkroć sto tysięcy, z «Galicyi» co najmniej sto tysięcy na robotę do Niemiec, Holandyi, Danii, Szwajcaryi. Wskutek znanego we Francyi zjawiska ubytku siły roboczej na roli z racyi odpływu pracowników ze wsi do miast, a w szczególności do Paryża, oraz wskutek nadzwyczajnego nawału siły roboczej polskiej do Niemiec i obniżania tam płacy, polski robotnik rolny stał się nadzwyczaj pożądanym w fermach francuskich. Różnoraki zwierz ludzki czynił sobie przed wojną z tego przypływu polskiego proletaryatu proceder zarobkowy. Utworzyły się po wielkich miastach tajemne biura, istne wniki i potrzaski stręczycielskie, jamy handlu ludźmi, sprzedające patronom francuskim za przystępną cenę robotników rolnych z Polski. Fermerzy francuscy zapomocą tych agencyi niewolnikami polskimi zawierali umowy z chłopstwem naszem, nie władającem językiem francuskim, i byli również przez też agencye tęgo oszukiwani. Zazwyczaj taka umowa tem się kończyła, że patron nie wypłacał najemnikom umówionej należytości, albo ci uciekali z miejsca pracy, nie mogąc znieść jadła, nie rozumiejąc rozkazów, dla braku w pobliżu kościoła i t. p. Ci zbiegowie ze wsi francuskich trafiali zazwyczaj do Paryża i po jego ulicach wałęsali się, podobni do dzikich swoich praszczurów z czasów zamierzchłych, których opisuje Lubor Niederle. (Tamci w tymże Paryżu byli kastrowani i wywożeni do północnej Afryki i na wszystkie rynki starożytnego świata, jako sclavi czyli niewolnicy, jako andrapodon, czyli bydlęta pociągowe z dwiema nogami). Nowocześni tamtych potomkowie za naszych dni spali gromadnie pod arkadami mostów Sekwany, pod ławami bulwarów, w fosach noszących nazwę naszego narodowego wodza Józefa Poniatowskiego, w jamach i szopach podmiejskich, dopóki nie przychwyciła ich policya, lub nie wytropili właściciele i kierownicy owych biur, o których była wyżej mowa. W pierwszym wypadku trudno było funkcyonaryuszom dociec, co to za istoty. Odstawiano ich tedy do biur policyjnych i przedewszystkiem przymusowo kąpano, a później szukano po Paryżu jakiegoś organu polskiego, któremu możnaby było tych ludzi oddać w opiekę. Lecz takiego organu, oczywista, nie było wcale. Polacy nie mieli tam żadnej reprezentacyi, ani domu polskiego. W wypadku drugim owi pielgrzymi paryscy trafiali powtórnie w szpony żydowskich agentów, którzy ich już raz sprzedali byli patronom. Handlarze, potrzymawszy tę brać roboczą w jakimś tajnym składziku aż do chwili, gdy z głodu, strachu, chorób i bezsenności «skruszała», sprzedawali ją w inne strony, innym patronom, do innych prac i za cenę tak niską, iż owe tranzakcye kończyły się nową ucieczką do wiadomego już Paryża. Był to czas, kiedy chłopów polskich, obdartych, brudnych, płaczących z rozpaczy można było spotykać w zaułkach Paryża i wagonach kolei. W czasie wojny przemoc nad proletaryatem rolnym Polski dosięgła granicy niewiarygodności. Znaną jest powszechnie rzeczą, iż Niemcy siłą oręża i rozmaitymi zbrodniczymi podstępy wyrwali z Polski około siedmkroć sto tysięcy robotników, przeważnie rolnych, i rzucili ich w stan najzupełniejszego niewolnictwa, z zatrzymaniem na stałe w przedsiębiorstwach i gospodarstwach, do wykonywania robót najcięższych i najbardziej wyniszczających, bez prawa opuszczania miejsca przeznaczenia, a z niesłychanie niskiem wynagrodzeniem dziennem. Szczegóły podawane raz wraz w parlamencie niemieckim wobec całego tego narodu i przed forum świata przez Trąbczyńskiego o tej zbrodni niesłychanej, już same jedne, gdyby wszystko inne spuścić z oka, pominąć i odpuścić, uzasadniają straszliwą karę, jaką ponosi zbójecka banda niemieckich ciemiężców, zbrodniarzy, którzy za jedyne prawo świata poważyli się uznać, ogłosić i wdrożyć swą przemoc fizyczną.
Samo przez się nasuwa się pytanie, co zmusza robotników rolnych do gromadnego wychodźtwa «na Saxy», na zachód i za daleki ocean. Jakiekolwiek wysuwanoby powody tego zjawiska, zasadniczą jego przyczynę stanowi zły stan rzeczy w ojczyźnie. Płaca zarobna w kraju jest niesłychanie niska. Wiadomą jest rzeczą, że niedawnymi jeszcze czasy jednostce pracującej przez cały dzień przy kopaniu kartofli płacono złotówkę, to znaczy trzydzieści groszy, z dodatkiem kieliszka wódki wieczorem. Jeżeli nawet płaca ta podniosła się obecnie, to jest ona zawsze niepomiernie niska. Parobek, zatrudniony na folwarku, otrzymywał przed wojną ośmnaście rubli rocznej pensyi, ordynaryę, oraz mieszkanie w «czworaku», gdzie w jednej izbie gnieździły się sposobem chlewnym dwie, a nieraz trzy rodziny fornalskie. Ordynarya była wymierzana w ten sposób, iż starczyło jej na przekarmienie roczne dwunogiej siły roboczej, zupełnie tak samo, jak dostarcza się koniowi obroku, żeby siły jego nie uległy wyczerpaniu. Różnicę tedy między czworonogiem a dwunogiem folwarcznym stanowiły owe ośmnaście rubli rocznej pensyi. Ale rodzina fornalska musiała za to dostarczać właścicielowi tak zwanej «posyłki», czyli jednostkowej siły roboczej, potrzebnej dziedzicowi obszaru dworskiego do wykonywania robót polnych i folwarcznych w nagłym czasie pielenia, kopania, żniwa, młocki i t. d. Ta siła, opłacana wprawdzie osobno przez właściciela dominium, w razie braku jej w rodzinie fornala, musiała być przecież dostarczona, czyli po tańszej cenie podnajęta, z zewnątrz dodana. Jakże wobec takich warunków zarobkowych można mówić o hygienie, oświacie, uobywateleniu, uświadomieniu narodowem i społecznem pracowników folwarcznych? Byli to ludzie ze wszystkiego wyzuci. A jednak piszący te słowa ma w oczach niezapomnianą postać jednego z tych ludzi, jak w czasie odczytu wiejskiego w ziemi lubelskiej, wysłuchawszy dowodzeń prelegenta o konieczności budowania szkoły publicznej, wydobywa z zanadrza czystą szmatę, rozwija ją długo i wyjmuje zawiązanego w licznych supłach, jedynego, srebrnego rubla, połowę miesięcznej swej pensyi, i chce go złożyć na ołtarzu publicznej potrzeby. Na ogół jednak parobcy — była to w istocie rzeczy tylko siła fizyczna, którą kupowano, wynajmowano do roboty, póki istniała, jako w koniu i wole. Gdy się wyczerpywała, odrzucano ją bez litości pod kościół. Stwierdzoną jest rzeczą, iż olbrzymia większość fornali, jeśli odrzucić przypadkowy zbieg okoliczności, jak nieoczekiwane dziedziczenie, szczęśliwą żeniaczkę, lub emigracyę, — zostawała dziadami pod kościołem, lub cmentarzem okolicy, w której przepracowała życie. Dziadostwo — jest to w ojczyźnie naszej prytaneum, panis bene merentium dla tego najbardziej pracowitego odłamu społeczności, który trudem swym przeważnie wykarmia miasta i mieściny.
Wartość każdego towaru, wyniesionego na targ po wyprodukowaniu, a więc, dajmy na to, wartość korca żyta z folwarku dobrze zagospodarowanego, przedstawia w sobie trzy elementy, reprezentuje trzy składniki: kapitał stały, czyli wartość ziemi, budynków, narzędzi, inwentarza i t. d., — kapitał zmienny, czyli wysokość płacy robotników rolnych, którzy ów korzec żyta wyprodukowali z ziemi, — i wreszcie wartość dodatkową, czyli zysk właściciela folwarku. Stosunek wartości dodatkowej, czyli zysku, do wartości zmiennej, czyli płacy robotników rolnych, daje stopę, czy normę wartości dodatkowej, albo prościej mówiąc, co nasz jasny język znakomicie wyraża, stopę, czy normę wyzysku. Po wstawieniu w te formy cyfr odpowiadających rzeczywistości i po wyprowadzeniu przeciętnej, zastosowanej do gatunku i rodzaju wydajności roli, oraz po rozważeniu wszelkich ubocznych okoliczności, towarzyszących wyprodukowaniu jednostki mierniczej ziarna, okazywało się przed wojną na terenie «Królestwa», iż właściciel folwarku w ciągu jednego dnia, na każdym ze swych parobków zarabiał 1 rs. 25 kopiejek. Z tej to «normy wyzysku», z tego 1 rubla i 25 kopiejek dziennego zarobku właściciela na każdym z pracowników, (która, być może, obniżyła się nieco teraz wskutek pewnego uświadomienia społecznego parobków i wynikłych stąd strajków rolnych w czasie rewolucyjnych ruchów r. 1905, oraz wskutek rozwoju poczucia obywatelskości w sferze nowoczesnych posiadaczów), — utrzymują się, prosperują i trwają wielkie rolne fortuny, latyfundya, dobra i wysoko kulturalnie zagospodarowane posiadłości folwarczne. Czasem tylko, wskutek jakiegoś przypadku, głośnego w sferach arystokratycznych skandalu, ogół dowiaduje się o wysokości zdumiewającej majątków pańskich.
Dola parobków zatrudnionych w folwarkach, gorzka jest, jak nigdzie zapewne na świecie, a przecież znośniejszą jest jeszcze, niż dola proletaryatu bezrolnego, nie posiadającego określonych zajęć. Ten odłam wydziedziczonych w Polsce siedzi na komornem w izbach-szkarlatynkach, tuląc się przy kominach i w zapieckach, na strychach i w stajniach chłopów posiadaczów, — zarobkuje najmem u zamożniejszych kilkunastomorgowych gospodarzy i chadza wewnątrz kraju z okolic jałowych, kieleckich, radomskich, piotrkowskich w «pszenne kraje» lubelskie podczas żniw «na bandos». Z tych to ludzi rekrutują się wychodźcy sezonowi «na Saxy». Czasami jakaś «niesumienna agitacya», jak głoszą pisma codzienne, wymiata pewną ilość tego pogłowia do Ameryki Południowej, albo do fabryk Północnej. Straszna dola owych sierot ojczyzny, których liczba wciąż się powiększa wskutek szybkiego rozradzania się biedy, — (działa tu znane na świecie prawo: im większa bieda, tem więcej dzieci), — przedstawiana była wielokrotnie w formach plastycznych przez pióra świetnych pisarzów — Bolesława Prusa, Adolfa Dygasińskiego, Władysława Reymonta. Marya Konopnicka dawno już ukazała narodowi groźną postać «Wolnego najmity». Lecz ani obrazy pisarzów, ani wołania poetów nie pobudzały do skutecznego i zaradczego czynu w sferze tych, którzy mogli byli wpłynąć na zmianę stosunków. Piorunując na socyalizm, woleli oni czekać na ostateczną proletaryzacyę masy, którą socyalizm przewidywał, a conajwyżej zadawalniali się wynikami dzikiej, bezplanowej, antykulturalnej parcelacyi wielkiej własności.
Dopiero, — niestety! — teraz, gdy czerwona chusta zemsty, na żerdzi krwią ociekłej podniesiona została na widok okręgu ziemskiego z Kremla Moskwy «białokamiennej», gdy masy rozjuszone runęły na dwory Ukrainy, Polesia i Podola, mordując chorych i dzieci, paląc i niszcząc dorobek kulturalny pokoleń, przypomniano sobie o prawdzie, dawno w piśmiennictwie polskiem proklamowanej. Niema teraz w kraju naszym partyi tak zacofanej, a nawet niema brukowej gazety, któraby nie rozwiązywała «sprawy rolnej». Świetny i wzniosły program rolny «eserów» rosyjskich, który przejąwszy, demagogowie bolszewiccy proklamowali, jako swoją metodę, dla zyskania doraźnej władzy nad ludem, wydany w ręce gmin wiejskich z dzisiejszym ich zasadniczym składem, zamienił się w monstrualną dewastacyę, ukazał się w praktyce, jako podział ziemi ornej, a nawet olbrzymich permskich i nadwołżańskich lasów, między chłopów bogatych, «kułaków», prym i władzę dzierżących w gminach. Biedacy zostali tam znowu na koszu, a kwestya agrarna nie jest bynajmniej w Rosyi «załatwiona». Rezultatem tego demagogicznego «załatwienia» jest straszliwy głód w miastach, gdzie ludzie przepłacają obierzyny kartoflane, jedyne pożywienie, a cena chleba dosięga kilkudziesięciu rubli za funt, — jest zniszczenie latyfundyów, jaka tam już była, i stan rzeczy mniej więcej taki sam, jaki był przed rewolucyą co do układu stosunków społecznych. Doniosła nauka tkwi w tym przykładzie. Okazuje się z niego, że ziemi nie można dzielić na szmaty, rozdrapywać, szarpać i rznąć według upodobania, ażeby zyskać posłuch w nieszczęsnej chłopskiej masie. Powtórzyła się raz jeszcze nieomylna nauka, iż ziemia jest warsztatem pracy, i jako warsztat pracy, winna być umiejętnie przez światłych i świadomych rzeczy agronomów zmuszona do wydawania stokrotnego plonu. Kto, dla zyskania w biednej masie posłuchu, zarządzi w ten sposób, iż jego doraźne poczynanie obniży wydajność plonów, ten nietylko wygłodzi miasta, lecz popełni zbrodnię omyłki, która, być może, nie będzie już nigdy naprawioną.
Sposób gospodarowania, ujawniający się w wydajności pszenicy, żyta, kartofli i t. d. w «Królestwie» i «Galicyi» jest dwa razy gorszy, niż w Niemczech, a trzy razy gorszy niż w Danii. Nasz tedy system gospodarowania na roli musi być koniecznie i przedewszystkiem ulepszony i podniesiony do skali europejskiej. Folwarki górują bezwzględnie nad gospodarstwami włościańskiemi, otrzymując, wskutek umiejętnej uprawy, obfitsze i lepsze zbiory. Jeżeliby tedy oddać u nas gminom majątki wielkie w celu podziału ich między włościan zarówno posiadających, jak nieposiadających dotychczas ziemi, to owocem tego procederu, będzie tosamo, co w Rosyi: powszechny upadek wydajności plonów, ukrycie w ziemi tego, co się wyprodukuje, dla samychże producentów, oraz głód w miastach.
Wydaje mi się, że metodę gospodarowania rolnego w Polsce powinienby przedewszystkiem cechować amerykanizm, który przejawił się w powołaniu do życia instytucyi Agriculture industry. Instytucya ta, powstała z inicyatywy pewnego marzyciela, a wskrzeszona usiłowaniami prywatnemi, postarała się o zbadanie klimatologiczne, gleboznawcze i botaniczne terenu Ameryki Północnej i całego globu ziemskiego, oraz o zestawieniu tych dwu czynników w zakresie rolnictwa. Z badań tych okazało się, iż na rolach Ameryki można skutecznie uprawiać pszenicę węgierską, banatkę i rosyjską kostromkę, jabłka antonówki, we Florydzie szczep winny z Korsyki, ryż japoński, a na północy owies i len w najdoskonalszych gatunkach — i t. d. Rezultatem usiłowań Agriculture industry, których opis zbyt wieleby tu zajął miejsca, jest właśnie olbrzymia produkcya w stepach Dakoty, Montany i Nebraski, która zalewa Europę, — hodowla jabłek antonówek, zasypująca Rosyę jej własnym produktem, — ryżu japońskiego, który bije produkcyę japońską i t. d. W naszych stosunkach panuje stale moda trwożenia się i lękania nowości, moda dowodzeń i powoływań się na stosunki europejskie, na Czechy, Danię, Holandyę i t. p. Tymczasem konieczna jest chęć do ujęcia tego dzieła od nowa i pragnienie wielkiego rozmachu. Powinnoby w istocie naprzód być przedsięwzięte takie amerykańskie badanie gleboznawcze, klimatyczne i botaniczne całkowitego terenu Polski zjednoczonej, od Tatr po Bałtyk i od Odry po Niemen. Potem winnoby nastąpić zestawienie tych badań z najintensywniejszymi wzorami amerykańskiej uprawy rolnej, wyłączając, oczywiście, tamtejsze rabunkowe metody, wdrażane przez milionerów, dla uzyskania jednorazowego, najefektowniejszego plonu i zysku, — oraz ze wszystkimi wzorami świata. Następstwem tego kroku byłoby powołanie z obczyzny, wyszukanie w kraju i skupienie wszystkich agronomów polskich, chemików i techników rolnych, botaników i zoologów, którzy powinni być do rozporządzenia ministeryum rolnictwa. Ci to ludzie pod kierownictwem swego szefa byliby gospodarzami na roli polskiej, instruktorami i kierownikami, sztabem oficerów rolniczych, których zadaniem byłoby nauczanie i ćwiczenie armii rolników. Jedni z nich byliby przez rząd delegowani do pracy wśród chłopów, posiadających dziś gospodarstwa dziesięcio, czy kilkunastumorgowe, jako nauczyciele wędrowni, instruktorowie doraźni, lub stali, w celu podniesienia produkcyi i zamożności zapomocą prawnego skomasowania rozrzuconych kawałków roli, regulowania i opanowania zasobu wilgoci, wapnowania, drenowania łąk, nabywania i użytku nawozów sztucznych, sposobów racyonalnej orki, spółkowego nabywania i użytkowania maszyn rolniczych, przydatnych na małym obszarze, chowu zwierząt domowych i racyonalnego ich leczenia, mleczarstwa, ogrodnictwa, pszczelarstwa, chowu ptactwa i t. d.
Druga grupa tego sztabu agronomów i techników rolnych pracowałaby, kierując armią parobków na latyfundyach, skonfiskowanych przez państwo. Wierzę niezłomnie, iż konstytucyjny Sejm polski, zwołany na najszerszych podstawach głosowania, proklamuje wszechwładztwo ludu w zjednoczonej i niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej, — za racyę bytu i fundament jej istnienia w myśl nieśmiertelnej zasady ojców z Towarzystwa Demokratycznego, przypieczętowanej świętą krwią męczenników, — ku ich czci, tekst i brzmienie głównej ich zasady uzna za pierwszy paragraf konstytucyi polskiej: «Społeczność, obowiązkom swoim wierna, prawo posiadania ziemi i wszelkiej innej własności pracy tylko przyznaje». W myśl brzmienia tego paragrafu wszystka własność wielka w Rzeczypospolitej Polskiej, — ponad pięćset morgów, — uznana być winna za warsztat pracy ludu polskiego bezrolnego i małorolnego, to znaczy, mieszkającego na roli, a nie posiadającego jej wcale, albo mieszkającego na roli we własnej chacie, lecz posiadającego mniej, niż pięć morgów gruntu. Uważałbym pozostawienie 500 morgów w jednostkowem władaniu dotychczasowych posiadaczów za pożądane w tych wypadkach, gdy ziemianin istotnie sam gospodaruje na swym folwarku postępowo, wydajnie pod względem agronomicznym, wzorowo pod względem chowu zwierząt, kulturalnie, humanitarnie i od dawna, — gdy zżył i zrósł się ze swą dziedziną, okolicą, stosunkami i ludźmi. Takie gospodarstwa obszerniejsze, pięciusetmorgowe, na których można już operować maszynami i wprowadzać wszelkie ulepszenia w kierunku osiągnięcia jak największej wydajności plonów, stanowiłyby w naszych stosunkach krajowych rodzaj ferm doświadczalnych, ostoi kultury rolnej i siedlisk cywilizacyi. Handel ziemią pięciusetmorgową powinienby być zabroniony. W razie jednak deklaracyi zamiaru opuszczenia przez właściciela z jakiegokolwiek względu fermy pięciusetmorgowej i odstąpienia prawa jej posiadania, Rzeczpospolita powinna posiadać prawo pierwokupu na podstawie ceny maksymalnej, która obowiązywać będzie w tych wypadkach. Właściciel fermy pięciusetmorgowej winien mieć prawo używania do gospodarstwa sił pomocniczych, parobków, najemników, funkcyonaryuszów rolnych, lecz, oczywiście, na zasadach i za wynagrodzeniem, które wogóle obowiązywać będzie w gospodarstwach, prowadzonych pod zwierzchnictwem Rządu Polskiego, o których niżej będzie mowa.
Wszystkie ziemie tak zwane «donacyjne» (w «Królestwie»), dawne rządowe, kościelne, klasztorne, wszelkie dominia, dobra cesarskie, wielkoksiążęce, książęce, magnackie, ordynacye, latyfundya, «państwa», klucze, wszelką własność wielką Sejm polski winien oddać we władanie, bez żadnego na rzecz poprzednich właścicieli wykupu, ludowi polskiemu. Oczywista, iż w obliczu tego przejęcia własności, zabezpieczone zostałyby wierzytelności zakładów dobroczynnych, szpitali, szkół, ubezpieczeń robotników i urzędników prywatnych, fundacyi stypendyalnych dla ubogiej młodzieży szkolnej i rzemieślniczej, oraz wszelkie inne wierzytelności, umieszczone na hipotekach owych magnackich obszarów.
Jedna trzecia część ziemi uprawnej, lub nadającej się do uprawy, latyfundyów, w której posiadanie wejdzie lud polski w osobie prawnej Rządu Polskiego, powinnaby być przydzielona włościanom małorolnym, posiadającym około pięciu morgów ziemi dla wyżywienia rodziny. Przydział ten powinienby być uskuteczniony jednocześnie z komasacyą i odpowiedniem ozdrowieniem posiadania jednostkowego w tym kierunku, żeby rodzina włościańska, już posiadająca nieco roli, utrzymująca się z jej uprawy, znalazła się we władaniu minimalnie dziesięciu morgów. Na pozostałych we władaniu Rządu Polskiego dwu trzecich ziemi dawnej wielkofolwarcznej, uprawnej, lub nadającej się do uprawy, osadzonaby być winna połowa proletaryatu rolnego Polski, parobków i wydziedziczeńców, a więc około miliona z górą ludzi. Robotnicy ci pracowaliby na jednostkach wielkofolwarcznych, w dobrach silnie już zagospodarowanych, w których zbiory są lepsze i wydatniejsze, niż w gospodarsko-chłopskich, — pod kierunkiem delegowanych agronomów rządowych, techników rolnych i zarządców, świadomych rzeczy rolniczej. Sprawa zostałaby w latyfundyach w taki sam sposób, jak jest obecnie, z tą tylko różnicą, że czysty dochód z korca wyprodukowanego zboża nie przechodziłby na dobro właściciela, jak obecnie, lecz stanowiłby dochód bezpośredni samych pracowników, — a owa norma wyzysku, 1 rs. 25 kop. na ziemiach dawnego «Królestwa» znikłaby zupełnie. Parobek na folwarku dostawałby rocznie nie 18 rs., jak w tych czasach, lecz conajmniej kilkadziesiąt razy więcej, która to suma wzrastałaby, oczywiście, w miarę rozwoju każdej folwarcznej kooperatywy, czy wyższą byłaby odrazu, a czego w danej chwili określić niepodobna, — otrzymywałby nadto ordynaryę, najzupełniej zaspakajającą jego potrzeby, oraz potrzeby jego rodziny, — mieszkanie, światło, opał i t. d.
Wdrożenie takiego systemu gospodarstwa kolektywnego nie byłoby wcale objawem socyalizmu państwowego. Byłyby to swobodne kooperatywy rolne, prowadzące swe sprawy z biegiem czasu niezależnie od państwa, związane z niem jedynie węzłami konieczności, potrzeby i wymiany usług. Jeżeli w momencie tworzenia w Polsce nowych podstaw publicznego życia, należałoby chwycić się tego środka rozgraniczenia nie tyle dóbr, ile podziału metod pracy w zależności od jej warsztatów, na podstawie niejako nakazu z góry, dyrektyw rządu, to wynika to tylko z tego powodu, że los błogosławiony wsuwa w ręce ludowi polskiemu, człowiekowi w Polsce «cierpiącemu, tęskniącemu i wolnemu w duchu», konieczność dokonania tego dzieła doraźnie i w krótkim niezbędnie czasie, a on sam wykonywać tego nie umie, ażeby dzieło pokoju i miłości nie zamieniło się na krwawą i szaloną rewolucyę, któraby tylko zgliszcza, trupy i krew zostawiła na tej roli, gdzie mogą rosnąć kłosy, owoce i kwiaty. Druga połowa masy proletaryatu bezrolnego, która w charakterze robotników jużby na folwarkach dla siebie miejsca nie znalazła, albo z jakichkolwiek względów na wsi pozostać nie zamierzała, a więc, — skoro brać, jako wykładnik, wciąż stosunki «Królestwa», — znowu milion z górą ludzi, — stanęłoby do dyspozycyi Rządu Polskiego, jako armia rezerwowa wielkich robót narodowych. Ta to armia pod kierunkiem geologów, inżynierów i techników, którzy powinni działać nie tylko z rozmachem amerykańskim, ale, powiedziałbym, z furyą pomysłów i dokonań, przeprowadzałaby: natychmiastowe obwałowywanie, regulacyę i pogłębianie koryta Wisły, oraz jej wszystkich dopływów, — budowę wielkich kanałów wodnych, kierujących wywóz produktów z olbrzymiego dorzecza polskiego ku Gdańskowi, — osuszanie błot i zniesienie wydm piaszczystych, tudzież eksploatacyę odpowiednią tych nieużytków, — roboty pobrzeżne w naszym porcie bałtyckim i na Helu, gdzie powinnyby być wygotowane baraki kąpielowe dla wszystkich zołzowatych i skrofulicznych dzieci miast polskich, — natychmiastową budową linii kolei żelaznych, łączących Wilno z Cieszynem, Lwów z plażami Helu, Łomnicę Tatrzańską z Czacą przez Zakopane i tym podobne, oraz olbrzymią przestrzeń dróg bitych, szczególniej w Królestwie, — budowę i eksploatacyę nowych kopalń węgla w zagłębiu śląskiem, karwińskiem i krakowskiem, — rozwój kopalni soli, nafty, siarki, marmurów i granitu, — wydobywanie benzyny z łupków bitumowych — zabrukowywanie miast, miasteczek i wsi twardym kamieniem, — odbudowę całej Polski w najszerszem i zupełnem znaczeniu tego wyrazu. Armia ta użytą by była do wzniesienia wielkiej ilości budynków publicznych (samych szkół ludowych w «Królestwie» dwadzieścia pięć tysięcy!), do ogromnego dzieła spiętrzania w odpowiednich punktach potoków i rzek tatrzańskich i formowania produkcyi siły elektrycznej, któraby oświetliła miasta, miasteczka, wsie, domy i drogi, — jak również do całego szeregu nieprzebranych prac publicznych, narodowych, ogólnopolskich, których domagać się będzie rosnąca, jak na drożdżach, kultura plemienia, a wskazywać je geniusz i wiedza. Rząd polski, działający jako pełnomocnik ludu, po skonfiskowaniu wielkiej rolnej własności, będzie rozporządzał niezmiernem bogactwem, kapitałem stałym, na który doraźną pożyczkę dostanie wszędzie na świecie. Będzie tedy w możności wykonywania olbrzymiego zakresu robót publicznych. Gdyby nawet dziewięć dziesiątych zysku z roli pochłaniało zaspokojenie potrzeb pracowników i gdyby najbardziej wysokie sumy pochłonęła praca robotników drugiego odłamu, których zarobki będą nadzwyczaj szczodre, jeszcze i wówczas nieobliczalne bogactwo ludu stanowić będzie nadwyżka ponad konsumcyę płodów, wciąż rosnąca, ogrom węgla, soli, kruszców kopalnych, drzewa, nabiału, przetworów fabrycznych, a nadewszystko główny i najpotężniejszy skarb polski, — ogrom młodych i zdrowych ludzi, których, na szczęście, wojna w «Królestwie» niemal nie tknęła. Ten kapitał, zawarty w mocnem, młodem ramieniu i w wyzwolonym duchu — jest najcenniejszy. Jest to właśnie ta ocalona potęga, o której panowie publicyści, w «aktywistycznych» piśmidłach piotrkowskich twierdzili, iż jej «milionowa siła marnuje się», żyjąc i prosperując, zamiast runąć w grób, ku pomnożeniu potęgi cesarza Wilhelma i cesarza Karola.
Bezrolnemu dziś ludowi polskiemu, proletaryuszom najbiedniejszym na świecie, nie chodzi o posiadanie ziemi na własność, nie chodzi o to, ażeby każda jednostka przygwożdżona została raz na zawsze do jakowegoś działka ziemi, którego ona nie może wydajnie uprawiać, lecz chodzi o to, żeby każdy człowiek otrzymał z krwawej pracy swej dochód jaknajwydatniejszy, któryby pokrywał wciąż rosnące potrzeby, coraz bardziej cywilizacyjnie wielorakie. Zgubnąby była parcelacya wielkich dominiów na pojedyńcze działki. Sprowadziłaby upadek wydajności folwarków, tych warsztatów, umiejętnie wyprodukowujących roślinne środki żywności całego narodu, sprowadziłaby głód i drożyznę, jak w Rosyi dzisiejszej, i już następne pokolenia drobnych dziedziców postawiłaby wobec konieczności nowych podziałów, nowej nędzy i nowej rewolucyi społecznej. Role wielkofolwarczne podlegać będą temusamemu prawu, co lasy, lub pastwiska i stawy zarybione. Czyliż można dzielić lasy, lub pastwiska i stawy na przydziały jednostkowe? Jeżeli tego nie można dokonać w lesie, lub stawie, to tem mniej dokonać można na roli, której rozległość uzależniona być musi od rodzaju uprawy maszynami. Na małym działku ziemi niepodobna operować skutecznie maszyną i nawozami, których gospodarstwo wydatne niezbędnie wymaga. Nadto — gospodarstwo jednostkowe pochłania niepomierną ilość materyału budowlanego: dla każdego prosiaka osobny chlew, dla każdej krowy i szkapy osobna obora i stajnia. Krowy w gospodarstwie chłopskiem dają cztery razy mniej mleka, niż we wzorowej holenderskiej oborze, chorują na gruźlicę i pod względem wydajności mięsnej stoją na niskim poziomie. Rasa koni chłopskich w kieleckiem i radomskiem zeszła do stanu karykaturalnego wskutek zaprzęgania nieletnich źrebiąt do ciężkiego wozu i pługa. Gospodarstwo kolektywnie — wielkofolwarczne umożliwiłoby podział uprawy wszelkiego rodzaju zbóż, traw i roślin, w zastosowaniu do natury gruntu i warunków zewnętrznych. Możnaby w okolicach urodzajnych uprawiać znakomitą pszenicę, buraki, chmiel i t. p., w lichych produkować wielkoziarnisty owies, a na najlichszych mazowieckich i podlaskich szczyrkach, na gruntach podmiejskich, w sąsiedztwie Warszawy i Łodzi zamienić jałowe pola na tereny hodowli ptactwa domowego, jakie można obserwować pod Londynem na olbrzymich przestrzeniach, tudzież w Ameryce pod wielkiemi miastami, tak zwane Chicken-Company. Przy takim też jedynie systemacie gospodarstwa byłyby w zupełności zabezpieczone od zniszczenia lasy, nietykalne i niedostępne dla niczyjej siekiery, wielkie puszcze, parki narodowe, — na północnym skłonie Tatr, od Matlar do Chochołowa, w górach Świętokrzyskich, od Jeleniowa po Przedbórz, mogłyby być wskrzeszone «puszcze» kozienicka, kampinowska, kurpiowska, lasy śląskie, mazurskie, podlaskie. Przy tym również systemie możliwe jest szybkie powstanie i natychmiastowy rozwój spółek mleczarskich, pszczelarskich, rybackich, — szkół zawodowych i przemysłów rolnych, powołujący do życia cały szereg fachów, już to wyrastających z rolnictwa, już z zewnątrz mu służących, — jak racyonalna, na wielką skalę hodowla trzody chlewnej i przetworów masarskich, wyrabianych na miejscu, — jak specyalne hodowle krów we wielkich oborach i fabryki masła, serów i wszelakich przetworów, kefiru, laktolu, jogurtu i t. p. — jak hodowla ptactwa i wielki, umiejętny eksport jaj, spółki i kooperatywy, produkujące pasztety, marynaty, półgęski i t. p.
Sposób, który wyżej naszkicowany został, otwiera perspektywy najobfitszej produkcyi i intenzywnego wzrostu narodowego bogactwa, zgodny jest z naturą pracy na rolach polskich, już wdrożoną przez folwarki, daje człowiekowi rolnemu swobodę ruchu, czyni zeń jednostkę wolną, zdatną do postępu, do czynnego i praktykującego altruizmu, do tworzenia zrzeszeń nietylko w celach materyalnych, do reformy życia, krzewienia oświaty i kultury. Pracownicy rolni — byłaby to armia ludzi nowożytnych, swobodnych robotników, karmiących umiejętnie całkowitą społeczność, zatrudnioną w miastach, fabrykach i skupieniach nierolniczych. Byłaby to wieloraka w sobie kooperatywa ludzi, zadowolonych z dochodów, które wciąż będą rosły, w miarę rozwoju ich komunistycznego gospodarstwa. Charakter posiadania roli przez robotników na niej zatrudnionych nie powinienby, zdaje się, mieć formy dzierżawy, gdyż lud pracujący, istotny dziedzic dawnych latyfundyów, wydzierżawiałby właściwie warsztat pracy samemu sobie. Winny to być posiadłości wieczne, wedle określenia Joachima Lelewela, «nie moje ani twoje ale nasze, mirskie».
Jeżeli przeciwko temu projektowi podniosą się ostrzeżenia, iż natura naszego «chłopa» niezgodna jest, jakoby z takim procederem gospodarstwa, że ta natura pożąda jedynie władania zagrodowego, na swym zagonie i w swej własnej obórce, to można z góry odpowiedzieć tysiącem zaprzeczeń. Alboż parobcy nie pracowali dotąd w całej Polsce na latyfundyach pod kierunkiem ekonomów brutalów, pobierając za swą pracę 18 rubli rocznej pensyi? Czemuż to ma być niezgodne z ich naturą gospodarowanie w taki sam sposób, gdy będą pobierali kilkadziesiąt razy więcej, nie będą mieć nad sobą panów, ekonomów, karbowych i rządców, lecz urzędników, którzy będą takimisamymi robotnikami, jak oni sami — gdy będą mieli zapewnione całkowite utrzymanie, z zagwarantowaniem, iż dzieci ich będą się kształcić w ochronach, szkołach początkowych, średnich, a w miarę dostrzeżenia w nich zdolności, w uczelniach uniwersyteckich i instytucyach, — gdy z biegiem rozwoju pełnego życia kooperatyw rolnych, dorobkiem ich staną się domy ludowe, teatry, koncerty, kształcące kinematografy, muzea, oraz wszelkie inne pomoce i instytuty, zaspakajające wszelkie ich duchowe potrzeby.
Robotnicy rolni w Ameryce pracują na wielkich przestworach Dakoty, Montany i Nebraski w taki właśnie sposób i w zgodzie to jest z ich naturą. A zresztą — w ciągu kilku wieków ciemnej pańszczyźnianej nocy wszyscy chłopi polscy pracowali w taki właśnie komunistyczno-wielkofolwarczny sposób, z tą tylko drobną różnicą, iż wówczas «pan» brał dla siebie zysk z ich pracy, a obecnie ów zysk pobierać będą oni sami dla siebie, — sami również zeń wydzielając część potrzebną na szkoły, teatry, muzea, instytucye kształcące i rozrywkowe.
Organizatorem nowoczesnego życia mas pracujących w Polsce będzie Rząd Polski, wyłoniony z Sejmu. Sejm, wielkie laboratoryum ustaw, gdzie jawnie i swobodnie ścierać się będą wszelkie czynniki życia społecznego, zawrze w sobie przedstawicieli stronnictw i partyi, tych funkcyi, czyli potęg życia. Rząd polski, powołany przez Sejm do spełnienia wypracowanych i przyjętych ustaw, powinien się składać ze specyalistów, z ludzi najgenialniejszych i najtęższych nie w partyach, lecz w ojczyźnie. Rząd taki winien być organem wykonawczym, instrumentem i dźwignią, poruszającą z posad martwą bryłę naszego świata. Możnaby powiedzieć, że minister nie powinien mieć osobistych przekonań, ani przekonań swej partyi, czy swego obozu. Powinien być jedynie pełnomocnikiem, wykonywującym precyzyjnie i szybko sprawy polecone.
Gdyby tak, jak tu w pobieżnym skrócie naszkicowane zostało, przeprowadzono reformę przedewszystkiem agrarną i wszczęto wielkie roboty narodowe, to, w istocie, nikt w Polsce nie byłby skrzywdzony. Trudno krzywdą magnata nazywać odcięcie mu «klucza» z kilkunastu, czy kilkudziesięciu folwarków, pozbawienie go pałacu, albo lasu do polowania. Uniknęłoby się natomiast fatalnego błędu bolszewików rosyjskich, którzy proklamowali i wdrożyli akt zemsty, jako zasadę reformy, — którzy stan i tytuł proletaryusza uważali za dostateczny motyw i zasadę przedzierzgnięcia nędzarza w pana, a natomiast stan i tytuł pana, bogacza, za motyw i zasadę zepchnięcia człowieka w przepaść nędzy i głodu, w to właśnie miejsce, gdzie proletaryusz leżał doniedawna.
Panowie polscy, szlachta i dziedzice, muszą się ograniczyć, zdjąć delię i złoty pas, kontusz i kołpak z czaplem piórem, muszą, jak dawno głosili ojcowie z Towarzystwa Demokratycznego «wejść w lud i stać się ludem». W zamian za to ograniczenie, ujrzą własnemi oczyma, jak ich kapitały martwe, pasywne, leżące w postaci kup złota w bankach angielskich i innych, przemieniają się w dobra i kapitały aktywne czynne, procentujące się stokrotnie, w oczywistej postaci szczęścia ludzkiego i dobra na ziemi. To ich wyrzeczenie się i ograniczenie zgodne jest z zasadami nauki Chrystusa i świętych Jego Kościoła, którzy głosili, jak nieśmiertelny Ambroży: «Nemo proprium dicat, quod est commune» — oraz: «Plus quam sufficeret sumptui violenter obtentui est».
Czyż może być w zgodzie z zasadami Chrystusa zjawisko posiadania pustych zazwyczaj, ogromnych pałaców, zamkniętych nieraz miesiącami, półroczami, latami, gdy bezrolni i bezdomni nędzarze, rodacy, mówiący z prawieków tymsamym językiem, nie mieli, prawdziwie, gdzieby głowę skłonić? Czy zgodne było z zasadami Chrystusa posiadanie ziem, których częstokroć nie znało się wcale, lasów do polowania, gdy pracowity nędzarz nie miał ani jednej skiby ziemi i musiał wędrować dla tego z ojczyzny w ziemie cudze, tam tułać się bez opieki, bez znajomości mowy rozkazodawców, wszędzie nędzny, ubogi, włóczęga, którego «nogami popierano», ażeby dźwigać u obcych to, na co szkoda było panom zużycia siły konia, wołu i osła, — ażeby wciągnąć płucami najzjadliwsze zarazy, wszystkie fetory, kurze i zgnilizny warsztatów cudzych i fabryk, wyciskających zeń ostatek siły? Przewiduję i uprawniam zarzut co do tego rozdawnictwa «cudzej», to znaczy, wielkopańskiej ziemi. Łatwo jest w istocie proletaryuszowi pisarskiemu, który posiada na własność kałamarz, pióro i ćwiartkę papieru, darowywać ludowi ogromne latyfundya, wdzierając się przed czasem w prerogatywy konstytucyjnego Sejmu. Nie tak zaś łatwo jest wielkiemu posiadaczowi zrzec się włości odziedziczonych, otrzymanych, jako wiano, albo nabytych, do których przywykł, — częstokroć dóbr pradziadowskich.
Rozumiem wielkość takiej ofiary i ceniłbym ją najwyżej jak zasługuje, gdyby się dobrowolnie dokonywała. Byłaby to bowiem wysoka forma patryotyzmu i uspołecznienia. Rysowałem wielokrotnie fikcyjne postacie takich patryotów i owo zrzeczenie się dóbr na rzecz ludu propagowałem wytrwale, przez całe życie, — psując do gruntu jakątaką wartość artystyczną swych pisanin. Czasy nadeszły ciężkie dla posiadaczów. Nie słuchali niczyjego głosu. Obrzucali, za pośrednictwem pism swych najemników gazeciarskich, wszelakiemi zniewagami tych fantastów, którzy potrzebę ofiary, konieczność reform głosili wytrwale i spokojnie, a nóż do gardła przystawiony w ciemności czasu przewidywali. Teraz już wyjścia niema. Nie pomogą wybiegi i matactwa reakcyi. Nic nie pomoże! Albo sprawa pójdzie krzywym łukiem rewolucyi, o której nikt a nikt nic nie wie, dokąd ona zajdzie, — albo, jak to zwykli czynić mistrze w organizowaniu stosunków życia ludzkiego na ziemi, Anglicy — szlakiem cięciwy, zabiegnięcia rewolucyi drogi, naprzełaj, drogą mądrej, dobrowolnej, chrześcijańskiej ofiary. W przypadku pierwszym, w przypadku rewolucyi, zniszczone zostaną skarby kultury i sztuki, które są w naszem posiadaniu, lać się będzie krew i rozpasze się chamstwo biednego, stratowanego człowieka. W przypadku drugim — stałoby się zadość tej wysokiej zasadzie najszlachetniejszego z plemienia szlachty:

«Nic nie spychać nigdy w dół,
Lecz do coraz wyższych kół
Iść przez duchów podnoszenie,
Bo cel światów — szlachetnienie».

Tej wielkiej, narodowej sprawy nie powinno się szybko «załatwiać», lecz należałoby nią «zatrudnić» wszystkie umysły, — podjąć ją i ukazać, jako dzieło największej wagi, od którego postawienia i rozwiązania zależy przyszłość narodu polskiego.


Kraków, w październiku 1918 roku.



ORGANIZACYA INTELIGENCYI ZAWODOWEJ


Akcya wojny w niezrównany sposób uplastyczniła dla teraźniejszości typy zjawisk życia zbiorowego ludzi na ziemi, którego minione i przyszłe objawy kształtowało za czasów pokoju — domniemanie albo marzenie. W architekturze, niejako i w rzeźbie ukazało się przed naszemi oczyma to wszystko, co było jedynie teoretycznem twierdzeniem, lub rysunkiem. Dowiedział się rodzaj człowieczy, czem jest w istocie swej wojna, i jak w niej objawia się natura ludzka. Okazało się, że nie jest ona formą walki nazewnątrz, którą posługuje się jedynie ojczyzna i państwo, jak mniema modny Henri Barbusse i jemu podobni, lecz że wojna jest również główną bronią i formą walki nazewnątrz komunizmu, który ojczyzny wcale nie uznaje. Jasną się stało rzeczą, czem była i jest monarchia i jakie są niewzruszone fundamenty, dźwigane i bronione tak pracowicie przez setki i setki lat. Okazało się ad oculos, czem jest przewidywana i zapowiadana rewolucya socyalna, jak wygląda w praktyce dyktatura proletaryatu i jakie ta nowa forma rządu ludzi nad ludźmi, dotychczas nieznana, posiada walory w stosunku do dawnych, już znanych.
Obok tych przetrąceń żelaznymi pociskami głównych i zasadniczych klechd socyologicznych, ślepych wierzeń w nieomylność dogmatów, już to wyrastających ze średniowiecza, już usiłujących zmierzyć krótkim łokciem rozsądku jednostek niewiadomą nieskończoność życia przyszłości, — wojna w łunach swoich pożarów ukazała rozmaite pomniejsze złudy, zabobony, fałsze i plotki, kryjące się dotąd w parowach, pod cieniem owych zbyt wielkich potworów: caratów, imperyalizmów, siły przed prawem i t. d. Radośnie oszołamiający, wciąż jeszcze niewiarogodny cud wskrzeszenia z martwych Polski, widok szczęścia, gdy jednorodzone i jednojęzyczne «ziemie i księstwa wielkie» znowu się z koroną łączą i w jedno mają zrosnąć mocarstwo, ukazuje w swem wielkiem i olśniewającem świetle rozmaite, a tak liczne przesądy i wierzenia specyficznie polskie, którymi naród porozdzierany na sztuki żył i krzepił się w ciemnościach swej wielkiej niedoli. Zasobność, siła i wartość moralna stanów społecznych, — szlachty, chłopów, robotników, — patryotyzm katolików, protestantów, żydów, — uwydatniły się w sposób naoczny, a opinie, przywiązane do każdego ze składników, tworzących społeczeństwo, żyjące na ziemi polskiej, poddane zostały bezlitosnej krytyce. Tyloletnia wiara niemal wszystkich warstw narodu, z mniejszą lub większą wyznawana i głoszona siłą, lecz powszechna i trwała w formułę poety, iż — «zbawienie leży pod siermięgą», — skoro wskrzeszone zostało państwo polskie i zaledwie otwarły się podwoje pierwszego konstytucyjnego sejmu, przemieniła się u wszystkich warstw, z wyjątkiem zainteresowanej, w powątpiewanie, czy tylko przypadkiem poważne dla ojczyzny niebezpieczeństwo nie leży pod siermięgą. Chłopi, posiadający ziemię, zbogaceni czasu wojny, przedstawili się narodowi, jako klasa egoistyczna, myśląca tylko o sobie i o swym zysku, gotowa ze spokojem doprowadzić do wygłodzenia miast i zniszczenia kultury, w miastach mającej swe źródło i siedlisko, byleby tylko osiągnąć jedyny ideał: zagarnąć jaknajwięcej ziemi, a bez względu na to, czy potrafią z niej wydobyć takie plony, jakie już przy gospodarstwie wielkofolwarcznem były osiągalne.
Inteligencya zawodowa, która w szlachetnym zapale współczucia nędzy wydziedziczeńców w ojczyźnie, samą siebie zniżała i utożsamiała z proletaryatem tak dalece, iż w sejmie konstytucyjnym reprezentacyę partyi socyalistycznej stanowią sami niemal inteligenci, — prawnicy, lekarze, dziennikarze, — doznaje niemiłego uderzenia, gdy proletaryat niepodrabiany, istotny, — ludzie ciężkiej pracy fizycznej, — usiłuje wydzielić ze swego łona prowodyrów, którzy ich, jako partyę proletaryacką z morza nędzy powołali do życia i wyciągnęli na światło. Ten proces zupełnie naturalny, nieunikniony i znany już przed wojną we Francyi, gdzie w organizacyach syndykalistycznych inteligent, agitator, redaktor, poseł, białorączka-karyerowicz, nic a nic nie mający do czynienia w warsztacie, niezdolny do decyzyi o sprawach, celach, i dążeniach, wyrastających wśród krwawej pracy fizycznej, a więc wyproszony stamtąd został na cztery wiatry, — jako pierwszy objaw w nowym świecie pracy na ziemi polskiej, będzie prawdopodobnie z dnia na dzień rósł i potężniał, w miarę odradzania się przemysłu w kraju, w miarę odradzania się i specyalizowania warsztatów, oraz dojrzewania robotników do tego poziomu, żeby sami prowadzili swe zawodowe sprawy i sami o swym losie decydowali.
Stronnictwo narodowej demokracyi, które przed wojną, w warunkach rozdarcia ojczyzny, kusiło się o wypracowanie własnego programu i narzucenie tego programu całemu narodowi, jako opinii, obowiązującej wszystkie dzielnice i warstwy, w czasie wojny zajęło, w istocie, stanowisko politycznego kierownika losów narodu, głosząc z wytrwałością, wśród najtrudniejszych przeciwieństw, hasło zjednoczenia ziem polskich, utorowało ścieżki i drogi dyplomatyczne u rządów koalicyi, przewidziało wynik wojny i przeciwstawiło program narodowy matactwom karyerowiczowskim, ohydnej, ugodowej symbiozie przywódców warstwy konserwatywnej i robotniczej, na gruncie galicyjskim i w Królestwie, — po wojnie, stronnictwo narodowej demokracyi przesunęło się na skrajną prawicę, zajmując stanowisko niemal średniowieczne, zatraciło myśl społeczną, którą w czasie wojny posiadło, zamiast bowiem kroczyć po drodze postępu, wielkich reform społecznych i współżycia z narodami, wyzwolonymi zpod jarzma caratu, oddaje pokłon najczarniejszej chłopskiej reakcyi, schlebiając dla utrzymania się na powierzchni życia interesom chłopów posiadaczów w celu uniemożliwienia jedynie skutecznych i racyonalnych wielkich reform agrarnych, — a nawet wyzbyło się nazwy swej, wskutek podporządkowania się deprymującej chłopskiej większości. Sferom inteligencyi zawodowej, inteligencyi istotnej, która wskutek przekonaniowego, lub zawodowego konserwatyzmu, schlebia i kłania się ciemnocie kmieci, zachwyca się typami gospodarzy, stających na mównicy sejmowej i decydujących lapidarnie o zawiłych problematach budowy nowego państwa, zdaje się, iż odwrócą nieszczęście moskiewskiego bolszewizmu, uśpią dyabła, gdy się schowają za zamaszystych Maćków i będą im do ucha suflować, w jaki to sposób należy pokonać owo czerwone dyabelstwo. Te sfery inteligencyi usiłują pozyskać «powszechne głosowanie» i zaprządz je w służbę reakcyi. Lecz najczarniejsza, najniebezpieczniejsza reakcya chłopów, posiadaczów kilkunastomorgowych, jest tylko reakcyą i niczem więcej. Nie może ona być dźwignią dobra narodowego. Reakcya chłopska wcześniej, czy później odepchnie korepetytorów, jak to uczynili robotnicy postępowi w swych dążeniach warsztatowych ze swoimi doradcami. Pragnąc jedynie posiąść jaknajwięcej ziemi na własność, bez względu na to, czy uprawa tej ziemi w ich władaniu większe wyda plony, niż wydawała za uprawy przez wielką własność, konserwatywni chłopi, istotni fruges consumere nati, których obszarnicy zmuszać musieli do używania nawozów sztucznych i racyonalniejszego gospodarowania, wyzbędą się wszelkich doradców i mentorów, skoro tylko ci chcieliby działać przez nich, w swem rozumieniu, dla dobra ojczyzny. Rozchwytają pomiędzy siebie ziemię, obniżą, albo i zniszczą kulturę rolną, ogłodzą miasta i doprowadzą do tego, iż zamożna szlachta, po rozparcelowaniu folwarków, osiągnąwszy zabezpieczenie odszkodowania, które dla niej wypracowywane będzie z roli w ciągu dziesiątków i dziesiątków lat, wyniesie się z kraju ze swymi kapitałami, obsadzi szczelnie jakieś na obczyźnie jasne brzegi, zamiast stać się armią agronomów i kierowników parobczańskiej pracy w dobrach narodowych na wspólnej roli, zamiast, nie przestając być inteligencyą kierowniczą w rzeczach uprawy gruntów, «wejść w lud i stać się ludem».
Nie potrzeba tego uprzytamniać, jak wojna w praktyce przekształciła stosunek wartości pracy umysłowej do pracy fizycznej — na korzyść ostatniej. Lekarz, inżynier, nauczyciel, prawnik, technik, sądownik, biurowiec, bankowiec, handlowiec, dziennikarz, artysta, literat, czy inny jakikolwiek «koncypient», musi za każdą fizyczną pracę, — przeniesienie węgla z wozu do piwnicy, zrąbanie fury drzewa na opał, za przeprowadzkę gratów, za masło i mleko, — płacić sumy, przekraczające niepomiernie jego «budżet», czyli owe korony, albo marki, jakie za swą pracę pobiera, jakby był dorobkiewiczem kosztem cudzej pracy, paskarzem, albo milionerem, dziedziczącym spadek po przodkach paskarzach. Wyrobnik, czarny od brudu, usmolony i zgarbiony od dźwigania ciężarów, może włożyć w niedzielę całe buty i całe ubranie, czapkę i «narzutkę», kupioną w czasie trwania wojny. Inteligent zawzięcie wszystko nicuje. Przenicowałby melonik i buty, gdyby tylko dały się wywrócić na drugą stronę, aczkolwiek majsterek nicujący zdarłby z niego, wzamian za to ostatnie nicowanie, ostatnią już koszulę. Inteligent, miłośnik rzeczy publicznej, inspirator obrony wszelkich warstw i klas uciśnionych, altruista, człowiek od tworzenia «programów» skrajnie konserwatywnych i maksymalnie postępowych, wszelkich endectw i esdectw, pepesowstw i tromtradracyi, amator siedzenia za uciemiężonych robotników w cytadeli warszawskiej, maszerowania w kierunku Sybiru, w kierunku Moabitu, czy Kremsu, — pozostał sobą, takimsamym, jakim go widział przed wojną bystrooki i prawdomówny Boy, — jak był, tak jest — «goły i inteligientny». Trafiają się, oczywiście, i w tej sferze wyjątki, bijące w oczy. Ten i ów z «koncypientów», napatrzywszy się mistrzostwa żydów, szlachty, oraz chłopów w dziele zbijania piorunem, wśród gruzów wojennych grubego majątku, przechodzi do paskarskiej mniejszości, drogą szwindlu, łapownictwa, drogą ekspedyowania za granicę niemiecką wozów kolejowych z żywnością, bez której oddawna w Polsce schną i zamierają dzieci, a dorośli głowy sobie rozbijają. Wkrótce taki esteta zacznie skupować obrazy od sztalugowych artystów. Przeciętna, uczciwa masa inteligencyi zawodowej bytowaniem swem przypomina los guwernantki w szlacheckim dworze. Należy niby to do «państwa», a sympatyami i miłością tradycyjną «siermięgi» związana jest wciąż jeszcze z «chatą». Dwakroć biedniejsza od każdej z pokojówek, nie chce się dać zepchnąć do poziomu służby, do kategoryi zwykłego proletaryatu, stawia się i pnie w górę, broni swych praw do zasiadania przy pańskim stole, pospołu z hrabią sąsiadem i do jeżdżenia powozem w święto do kościoła. To panoszenie się inteligencyi powojennej wbrew ostatniej biedzie, utrzymywanie się na powierzchni bałwanów wzburzonych paskarstwa, stawianie swych «nicejskich» efektów nie niżej, lecz wyżej ponad korty, futra i brylanty dorobkiewiczów potwierdza dobitniej, niż cokolwiek i wyraźniej, niż jakikolwiek inny przykład, zdanie Benedetta Croce’go o powszechności arystokratyzmu w rodzie ludzkim, wyraża plastycznie, w rzeczywistości tę jego tezę:
É vano combattere l’ideale aristocratico, perchè l’aristocrazia è la fiamma che tenae all’alto, e questa fiamma è l’anima stessa dell’ uomo.[1] Ten to właśnie instynkt arystokratyzmu, zamknięty w każdej piersi człowieczej, jest, obok litości, współczucia i sylogizmów czystego i uczciwego rozumu, jednym z głównych czynników oddziaływania inteligencyi na bieg wypadków za pośrednictwem rozmaitych partyi o mniej lub więcej demokratycznych nazwach. Inteligencya zużywa rzesze ludzi ciemnych, jako motory i dźwignie w celu popychania w kierunku postępowym, lub hamowania w kierunku reakcyjnym biegu rzeczy tego świata. «Dyktatura Proletaryatu», jak to nam niedawna w Rosyi, na Węgrzech i w Bawaryi pokazała rzeczywistość, jest dyktaturą ambitnych i wybitnych inteligentów za pośrednictwem proletaryatu. Proletaryat dlatego nadaje się wyjątkowo dobrze, jako tłok, pchający w stronę postępu i jako piedestał dla arystokratów władzy, iż daje tę władzę szybko, wśród zużycia najmniejszej ilości intrygi, oraz ze wszystkimi atutami słuszności. Jakiś współczesny Machiavelli mógłby zasady i taktyczne metody Lenina, Beli Kuhna, Kurta Eisnera wziąć równie dobrze za wzór postępowania dla nowoczesnego «księcia», jak w wieku XVI Niccolo Machiavelli za taki wzór swego Il principe brał Cezara Borgię. Świadome swych dróg zamachy i intrygi Borgii w dążeniu do cezaryzmu tem się różnią od «pryncypialnych», lecz napoły-świadomych teoryi nowoczesnych «książąt», iż inteligenci, wyrastający na władców za pośrednictwem proletaryatu, chcą, w istocie rzeczy, czegoś innego, nie samej tylko władzy osobistej. Pragną oni, mianowicie, spowodowania możliwie najszybciej osiągalnych przemian zjawisk życia społecznego z jednolitych na wielorakie, czyli szybkiego postępu, a wierzą, iż proletaryat fabryczny jest dźwignią, która do tego celu jest najodpowiedniejszą, jest klasą społeczną najmniej obarczoną przesądami, najsprawniejszą technicznie, najbardziej w olbrzymiem łonie ludu oświeconą. Jeżeli zaś, jak się okazuje, i ta klasa, którą wykonanie rewolucyi niewiele kosztuje, gdyż tylko trzy dni robocze, i która do stracenia wskutek rewolucyj ma tylko swe kajdany, jeżeli i ta nawet klasa w ręku inteligentów, pragnących szybkiej przemiany na drodze postępu, jest ciężarem, trudnym do udźwignienia i hamulcem mozolnym, a nawet masą wrogą, zasługującą na kary dawne, jako i inne klasy burżuazyjne, — jeżeli i ona jest objawem reakcyi w oczach dalekowidzącej inteligencyi, — jeżeli inteligent kierujący musi jedynie własną wolę uznać za czynnik ostateczny, własną koncepcyę rządów za prawo, czyli zająć krzesło cezara, — w takim razie mamy obowiązek tem ostatniem zjawiskiem się zająć i oczyma, niezaślepionemi żadnem uprzedzeniem, obejrzeć dokładnie to nowe zjawisko. Tylko wyborem zasad i metod działania różni się dawny władca i tyran od dzisiejszego. Rezultat przedsięwzięć obudwu jest tensam. Ludwik XI miał swego «kuma» Oliviera Le Dain’a a Lenin ma Petersa i Dzierżyńskiego. Ucinać głowy «kramoły» umiał taksamo Iwan Groźny toporami opryczników, jak Trockij bronią najemnych chińczyków, węgrów i łotyszów. Lud, pracujący w fabrykach, warsztatach i po wsiach, wówczas i dziś jest w ręku władców, którzy tylko nazwy swych urzędów i tytułów zmienili. Pochlebstwa «komisarzy» dla tego ludu takiesame są dziś, jak były niegdyś w ustach tyranów. Złudzeniem było oszukanych robotników, iż oni to w swych «sowietach», czyli radach decydują o sobie. Nie rady rządzą sprawami ludu, lecz Radki. Alboż wiedzą cokolwiek rady robotnicze, ile ów Radek wywozi złota na agitacyę w Niemczech, Rumunii, lub w Polsce? Nic o tem nie wiedzą rady, komu Trockij i dla czego wojnę wypowiada. Później im to wytłomaczy, a one zaakceptują. Nic o tem nie wiedzą rady, na kogo krwawy morderca, inteligent Dzierżyński, wyrok śmierci podpisał i za co. Zaakceptują wszystko, ponieważ demagogicznie wmówi im motywy czynu. Obowiązkiem ludu jest wykonywanie poleceń z góry, jak niegdyś, za rządów cara, za władzy Stołypina, i obowiązkiem jest umieranie na rozkaz, jak za czasów najciemniejszej reakcyi. Jedynem prawem, które robotnicy, jakoby dzierżący dyktaturę, niewątpliwie posiedli, jest prawo do szerzenia i praktykowania niesłychanej, iście carskiej niewoli. Wolno jest wyznawać publicznie, mówić, i głosić w druku tylko przepisane zasady. Kto przepisanych zasad nie wyznaje, tego się sadza do kryminału. Tam siedząc, czeka cierpliwie na decyzyę, jaką względem jego osoby poweźmie oprawca Dzierżyński. Zupełnie, jak za czasów Szczedryna: «Można przedsiębrać nawet najskrajniejszą rewolucyę, byleby tylko w tej materyi nadeszło dokładne i wyraźne rozporządzenie policyi». To też ten ustrój, który niweczy przemysł i handel, wytraca wszelką swobodę myśli, słowa, artyzmu, zmusza ludzi do jedzenia zupy z obierzyn kartoflanych, jako jedynego pożywienia, i poczytuje w dodatku ów stan rzeczy za formę życia rodu ludzkiego w przyszłości, czeka na swego Szczedryna, albo go już może nawet w tajemnicy posiada.
W stosunku do Rosyi, która obaliła carat i niewiarogodnie okrutną pomstę wzięła na ostatnim z carów i jego rodzinie za wszystko, co kiedykolwiek carat podłego zdziałał, Polska, jeszcze nie posiadająca granic, nie złączona w jedno i nie spojona wspólnością prawa, jest krainą, której powietrze przesyca wolność. Ludzie, uciekający z Rosyi do Polski, przebywszy przestrzenie, dzielące wiekuiście niewolne kraje Wielkorosyi od ziem polskich, gdy się znajdą w przedziale kolejowym, w mieście, na placu publicznym, gdy biorą do ręki czasopisma, gdy słyszą przemówienia na wiecach, płaczą z radości, iż nareszcie są znowu ludźmi, a zaprzestali być maszynami, które muszą być takie co do joty, jakiemi im być polecono, gdyż inaczej — podleżat rozstriełu. Cokolwiek się dokonywuje w dziejach ludzkości, zawsze jest tak, że Rosya jest krajem niewoli, a Najjaśniejsza Rzeczpospolita Polska krajem złotej wolności. I zawsze jakowyś Kurbski ucieka co koń skoczy w polskie krainy. Zaciekłość doktrynerów inteligenckich, którzy władzę posiedli w obszarach Rosyi, lub Węgier, (dziwnym zbiegiem okoliczności we dwu bastyliach najbezwstydniejszej tyranii), nie chce dostrzedz niezmiernej dysproporcyi między celem i zbrodniczymi środkami, które do celu mają prowadzić. W każdej rodzinie, czy w każdej zbiorowej społeczności chodzi o to przedewszystkiem, żeby było co na stół do spożycia postawić, chodzi więc o nieustanne wyprodukowywanie owoców pracy a przedmiotów spożycia. Nie co innego, tylko to właśnie zapoczątkowanie, stworzenie i rozwinięcie produkcyi we wszelkich kierunkach stawia za hasło zasadnicze dla rewolucyi rosyjskiej stary i mądry teoretyk socyalizmu — Karol Kautsky. Sprawiedliwy podział wytwarzanych nieustannie zapasów jest sprawą, zaiste, drugorzędną, który się da urzeczywistnić bez krwi rozlewu. Tymczasem uchodźcy z Moskwy przywożą wieści, iż jajko kurze kosztuje tam trzydzieści rubli, a funt chleba — pięćdziesiąt rubli. Dochodzą do nas wiarogodne echa straszliwych zbrodni: zmuszanie matek, ażeby własnoręcznie podpisywały wyroki śmierci na synów, skazanych na rozstrzelanie i już stojących pod murem, przynaglanie ludzi bagnetem, żeby własnemi rękoma wygrzebywali dla siebie groby, mordowanie bez sądu i wyroku. Zbrodnie owe, przed których zatwierdzeniem cofnąłby się pewnie wódz hordy najdzikszej, dokonywują się właściwie tylko o to, kto ma dziedziczyć łupy, kto ma prawo do władania przedmiotami, niegdyś przez poprzednie pokolenie wytworzonymi, kto ma prawo rozdrapywać bogactwa, niegdyś przez kogoś wyprodukowane, czy na nieprzyjacielu państwa złupione, kto ma prawo mieszkać na pierwszych piętrach kamienic, chodzić do loży w teatrach, która klasa społeczna ma być na wierzchu, mieszkać w salonach, a która w piwnicy. Ludzie, wykonywujący straszliwe zbrodnie, nie wiedzą już, dla czego je wykonywują. Nie wiedzą tego nawet ci reżyserowie ukryci, kierownicy, demagogiczni inspiratorowie masy, którzy zapędzili się w działaniu, a nie mając już drogi odwrotu, nie chcą ustąpić, ani przyznać się do swego obłędu. Czynią w szaleństwie swem, co się da. Przedsiębiorą środki najbardziej reakcyjne, miotają się to tu, to tam, wciąż tęsamą nosząc nazwę. Pragną wskrzesić produkcyę fabryczną, lecz brak surowców, zniszczenie maszyn, zły stan kolei i innych środków transportowych, rozleniwienie proletaryatu pracującego — zmuszają ich do chwytania się prastarych, carskich metod nakazu, niszczenia strajków zapomocą wydaleń z fabryk i siłą wojskową, a nawet — do powoływania na pomoc samego kapitału burżuazyjnego. Chcieliby wyżywić miasta, lecz zbogacony chłop nie daje zboża za żadną cenę. Organizują tedy zespoły «biedy» wioskowej do walki z paskarzami i zbogaconymi na nędzy «kułakami», a gdy ta wojna wszystkich przeciwko wszystkim zawodzi, usiłują oprzeć się na jedynej sile produkcyjnej wiejskiej, od której można będzie zboże otrzymać i jakkolwiek miasta przeżywić, to jest, — o dziwolągu! — na «kułakach». Wszystkie te skoki i podrygi w prawo i w lewo noszą nazwę komunizmu. Tak pewna grupa inteligencyi, której się przewidziało, iż będzie w stanie mózgiem swym ogarnąć niewiadomą przyszłość, a działaniem swem objąć niezgłębione, bezdenne życie, — zużyła dla dobra swej doktryny proletaryat, pracujący fizycznie.
Gdybyśmy bliżej siebie chcieli szukać przykładów tej figlarności wyników akcyi, wszczynanych w łonie ludu przez inteligentów, oczywiście, w najlepszej wierze i dla podźwignienia mężnem ramieniem dobra na świecie, znajdziemy ich bardzo wiele. Wystarczy pierwszy z brzegu. Piszącemu te słowa opowiadał swego czasu jeden z silnych ludzi polskich, pewien rewolucyjny «Edmund», takie ono wspomnienie. Było ich dwu, niedoszły technik i niedoszły lekarz, ów «Edmund» i tamten drugi o znanem imieniu, — inicyatorów sprawy. Jeżeli nie oni dwaj stanowili całość groźnej «partyi», głośnej później «Pepees», to niewiele więcej jednostek męskich i niewieścich dałoby się do nich w kraju przyłączyć. Mieli kilku wspólników, wyznawców, poprzedników i zaczinszczików, ale w Średnie Kołymsku i w innych «bardziej oddalonych» okolicach globu ziemskiego. Złośliwi przeciwnicy twierdzili, iż z całej owej «partyi» inteligentów dałoby się może skleić partyę, ale preferansa, i to z jednym zawsze «dziadkiem», może, ale to już po zmobilizowaniu wszystkich sympatyków, partyę Einundzwanzig. Ilu ich tam rzeczywiście było, to było, a przecież mieli swą drukareńkę. Mieli ją kędyś na obszarach długiej i szerokiej ziemi polskiej, kędyś w niedocieczonych mrokach wielkiej polskiej niewoli. Bili na tej drukarni pierwszy, drugi, trzeci i czwarty, piąty i szósty numer «Robotnika». W każdym numerze tego pisemka wypowiadali wojnę wszystkim potężnym cesarzom, którzy ziemie polskie rozdarli pomiędzy siebie, a jednolity lud polski obarczyli trzema rozmaitemi jarzmami. Proklamowali nadto wyzwoliny robotników z kapitalistycznego ustroju i, oczywiście, «dyktaturę proletaryatu». Pisemko owo wozili wszerz i wzdłuż ziemi polskiej, siejąc je wszędy, jako ziarno buntu. Wozili je we dwu walizkach, żółtej i czarnej, zwanych od barwy — «blondynką» i «brunetką». Mieli tedy dwie walizki, lecz jedno partyjne palto. Było długie, jeśli w nie mógł odziać się ów wielki «Edmund» i było obszerne, jeżeli się w niem mogli pomieścić nawet obadwaj burzyciele porządku. W tym tedy paltocie, przywdziewanym w miarę potrzeby przez jednego, lub drugiego, i z «blondynką», czy «brunetką» w ręku przybyli obadwaj do miasta Wilna. A nie mieli w tem mieście żadnych jeszcze zgoła «stosunków», nikogo z wyznawców, ani sympatyków. Za dnia wkradali się do fabryk i fabryczek, wciskając ludziom nieznanym «bibułę». Noc przepędzili, półśniąc, w jakiejś drwalni, którą na noc zapomniano zamknąć, — na sągu drzewa, przykryci swoim paltotem. Następny dzień był gorszy, gdyż, dostrzeżeni już i szpiegowani, musieli mieć się na baczności. Gościnna drwalnia została na noc zamknięta. A gdy już ich tropiono, musieli przezornie wyjść z miasta do podmiejskiego lasu i noc przepędzić poprostu na ziemi. Zapiąwszy się tedy obadwaj w obszerne i długie palto, walizkę, pełną «Robotnika», położywszy pod głowę, układli się do snu na zmarzniętej ziemi. Ów drugi, niższy, który już zaznał był Sybiru i ucieczki z dalekiej tundry tunguzów, osłabione miał serce. To też wśród nocy budził się od głośnego bicia serca z szeptem:
— Tętent! Słyszysz! Kozacy! Kozacy!
Pierwszy dźwigał głowę, a nie dosłyszawszy tętentu, uciszał tamtego kułakiem i uspakajał rozkazem dalszego snu.
Gdyby wówczas tym dwu ludziom przyśniło się było, iż stoi nad nimi ziszczenie szczęścia polskiego, anioł wolności, co w ciemną noc przemierzając ujarzmioną ziemię wileńską, stanął nad nimi, nowoczesnymi braćmi Lelum-Polelum, którzy wyrzekli się domu, łoża, spokoju, imienia własnego, ażeby siać wolność na ziemi, — i gdyby im się przyśniło, że do nich, głęboko uśpionych, mówi:
— Synowie moi, mężni, pierwsi, bohaterowie! Za trudy wasze, za poniewieranie się po gołej ziemi w szczerem polu, za to, iż nie macie dachu i legowiska w ojczyźnie, za to, iż wybraliście los najuboższych z ubogich — czeka was w przyszłości niewysłowiona nagroda. Ty, któryś w marzeniach młodości był zawsze wojownikiem, zostaniesz nietylko rycerzem, lecz wodzem rycerzy, naczelnikiem wielkiego narodu, otrzymasz najsowitszą, najwyższą nagrodę, jaką tylko ten naród ma w swem ubóstwie. Na twe skinienie będą umierać najszlachetniejsi młodzieńcy, kładąc się trupem wzdłuż pogranicza ojczyzny. Za ten oto twój sen na grudzie ziemnej otrzymasz do spoczynku łoże cesarza przywłaszczyciela. Zamieszkasz w pałacu cesarzów. Posłowie obcych narodów tobie będą wręczać listy wierzytelne, jako głowie państwa wielkiego. Posiędziesz prawo ułaskawienia od śmierci na szubienicy. Gdy będziesz wychodził z bramy pałacu, salutować będą na twój widok szeregi żołnierzy, jakoby na widok sztandaru. Do miasta Wilna, w którego ulice wstępujesz teraz chyłkiem i o zmierzchu dnia, wkroczysz w tryumfie, jak rzymski imperator, a niemasz tam pałacu, któryby nie chciał współubiegać się o to, żebyś go wybrał na dom dla siebie.
Ty, który przezornemi oczyma mierzyłeś zawsze stosunki ludzkie i rzeczywiste, codzienne, poziome, ludzkie życie, który po dalekich zakątkach ziemi szukałeś sposobu wtłoczenia w to życie półzwierząt ideału z wysoka, zostaniesz głównym ministrem, będziesz kierował w rzeczywistości losami narodu, układał drogi i prostował ścieżki jego przyszłości, wolność i niewolę ludzi ważyć będziesz na wadze swego jedynie sumienia, posiądziesz prawo dekretu o uwięzieniu i uwolnieniu obywatela, będziesz murował podwaliny szczęścia i sławy wielkiego mocarstwa.
Gdyby taki sen przyśnił się był dwu wywołańcom, ściganym przez wszystkich żandarmów, policyantów i szpiegów caratu, skoro się zbudzili ze swego snu na walizie rewolucyjnego «Robotnika», jakże by się byli wesoło i długo śmiali z takiego fantastycznego marzenia. Zaiste — ryczeliby ze śmiechu. Oni dwaj, tam w lesie pod Wilnem — głowa państwa i pierwszy minister.
Wyszedłszy ze wspólnego paltota, dwaj ci mężowie, ruszyli w różne strony świata i rozmaitemi zdążali drogami w kierunku wręcz nieraz przeciwnym. Działali potężnymi środkami, na których określenie trzeba zapożyczyć słowa z nagrobka Maurycego Mochnackiego w Auxerre: ...«actionibus publicis vehementissimis...» Do wspólnego jednak zdążali celu, bo oto niedawno można było czytać, iż Naczelnik Państwa, powróciwszy do Warszawy z Wilna, po odbiciu tego miasta z rąk wojsk bolszewickich, powitany był na dworcu warszawskim przez Ministra Spraw Wewnętrznych. Obaj ci dostojnicy wsiedli do automobilu państwowego, ozdobionego herbem Orła Białego, i wśród aklamacyi publicznej udali się do pałacu w Belwederze.
Tak tedy z programu, zawartego ongi w cienkich kartkach «Robotnika», rozrzucanego po zakątkach Polski i Litwy, tyle się już ziściło w oczach tych dwu szczęśliwych ludzi. Runęły trzy trony cesarzów i w chwale nieśmiertelnej Polska powstaje. Tylko «dyktatura proletaryatu» nie wypadła podług dawnego programu... Tensam zawsze proletaryat przeciąga od czasu do czasu ulicami Warszawy, rykiem pod oknami Naczelnika Państwa i pod oknami Ministra Spraw Wewnętrznych, dając znać o swym gniewie. Wówczas, zapewne, z poza rolet i cennych firanek orle oczy dwu «towarzyszów» przypatrują się tłumom przeciągającym, liczą ich ilość, badają napięcie ich gniewu i kombinują...


Inteligencya zawodowa, zlekceważona na początku rewolucyi bolszewickiej, w celu demagogicznego przypodobania się masie ciemnego ludu, przez pewną kategoryę jednostek, rządzących losami tegoż ludu, obecnie powołaną znowu została na stanowisko kierujące pracą. Nietylko w wojsku, w fabrykach, w urzędach, lecz także i na roli, w skonfiskowanych dobrach, na okupowanych częściach Litwy i Białorusi, zaniechano, pono, degradacyi inteligencyi i rządzenia się pierwotnym zbiorowym rozumem. Zaniechano również rozdrapywania uprawnej roli na działki, co ze szczególnym naciskiem podkreślić warto, i powołano wszystkich agronomów, rutynowanych rolników, nawet właścicieli, do pozostania na zajmowanych dotąd stanowiskach i gospodarowania metodą wielkofolwarczną, z przeznaczeniem, oczywiście, czystego plonu na rzecz społeczeństwa. Musiało przyjść do tego. Zarówno bowiem w matematyce, medycynie, chemii, fizyce, astronomii, zoologii, botanice nic prawie nie znaczy powszechne głosowanie, jak w sprawie ustanowienia waluty, agronomii, zużytkowania nawozów sztucznych i maszyn, w kierownictwie wielką fabryką, w kombinowaniu konjunktur handlu międzynarodowego i dowodzenia armią. Inteligencya zawodowa jest nietylko nieodzowną, lecz bezcenną siłą społeczną. Tymczasem ta właśnie siła przez wojnę i rewolucyę została strącona ze swego miejsca. Armią dowodził pierwszy z brzegu praporszczyk, kapitanem statku zostawał pierwszy z brzegu marynarz, a pierwszy z brzegu «towarzysz», nie mający pojęcia o technice pracy, obejmował komendę nad wyspecyalizowanymi robotnikami w warsztatach fabryk i manewrował ich sądem według swojego widzenia rzeczy.
Gdy stan włościański i robotniczy, gdy nawet parobcy na folwarkach wzięci zostali pod opiekę prawa wskutek zorganizowania się w stronnictwa, partye i wytworzenia ze siebie potęg społecznych, czyli funkcyi życia zbiorowego, inteligencya, zepchnięta do roli proletaryatu, mizernie wynagradzanego w stosunku do drożyzny, poziomu potrzeb i normy życia, pozostała niezorganizowaną, rozbitą na grupki powciskaną w rozmaite stronnictwa, wysługującą się rozmaitym programom grup społecznych, tworzącą te programy i, kiedyniekiedy, robiącą tu i owdzie jednostkową karyerę. Jako zbiorowość, została sobą, ową guwernantką, osobą jedynie inteligentną, znającą się na logarytmach i poezyi, a plączącą się bezradnie między «dworem», «chatą» i «służbą».
Cóż ma czynić ze sobą ta nieszczęsna społeczna guwernantka, ażeby w tych okrutnych czasach mieć się przedewszystkiem w co odziać, co jeść i nie skapieć z nędzy, a przecie znaleźć i dla siebie także miejsce pod słońcem? Prosta rada: porozumieć się ze wszystkiemi innemi guwernantkami w kraju i wytworzyć jakiś zespół, któryby o losie swoim, jako zbiorowego ciała pod każdym względem pomyślał. Lecz czy możliwe jest zrzeszenie się inteligencyi? Jest to niewątpliwie sprawa trudna i natrafiająca na przeszkody przedewszystkiem ze strony potężnych partyi, które nie zechcą pozbyć się «swych» inteligentów, swych wołów robotniczych, wypracowujących im programy i umożliwiających wykonanie owych programów, — a powtóre — ze strony samychże inteligentów, powszczepianych dziś w najrozmaitsze zrzeszenia i mających tam już swe idejowe i materyalne posady. Jakże to zorganizować w jeden zespół narodowego demokratę i socyalistę, piastowca i komunistę, klerykała i wolnomyśliciela, karyerowicza i czystego, bezinteresownego pracownika? Można tu jednak zaznaczyć z góry, iż bez porównania większe przeszkody na swej drodze spotykali ci z inteligentów, którzy organizowali zabiedzonych robotników, powciąganych do najrozmaitszych organizacyi, najczęściej sprzecznych z ich życiowym interesem, terroryzowanych przez rządy i zarządy fabryk, przez kler i reakcyę, a nadewszystko — głęboko ciemnych. Jednakże we wszystkich krajach świata organizacye socyalistyczne wszelkiego typu podniosły masy ludzkie z poniżenia i uczyniły z tych mas potężną siłę, a nawet im to chcą powierzyć samą dyktaturę w sprawach świata. Organizacye socyalistyczne oparły się na żywotnym interesie robotników i na ich przyrodzonem prawie do realizowania w tem życiu wysokiego moralnego ideału. Jeżeli tesame podstawy chciałyby wziąć za wytyczne swej organizacyi sfery inteligencyi polskiej, to nietylko byłyby w możności zrzeszyć się szybko w jednolite ciało, to nietylko nadałyby sobie silne podstawy ekonomicznego bytu, ale uczyniły ze siebie najpotężniejszy w ojczyźnie wskrzeszonej motor postępu i trybunał moralności publicznej.
W broszurze swej p. t. «Początek świata pracy», — pisanej w listopadzie ubiegłego roku, wskazywałem te ogólne metody sanacyi życia w świecie robotniczym, które, w mojem rozumieniu, mogłyby szybciej, niż jakiekolwiek inne, a radykalniej, niż wszystkie doprowadzić do zburzenia świata łotrostwa i wyzysku ludzi przez ludzi. Ów świat łotrostwa, bogacenia się zapomocą nietylko wyzysku, lecz głodzenia i trucia ludzi, od tego czasu, gdy swą broszurę pisałem, wzrósł niepomiernie i niepomiernie się rozwielmożnił. Wszyscy słyszymy o przekupstwie urzędników, o łapownictwie w sferach, — o, hańbo! — nowego polskiego świata urzędników, czytamy o olbrzymich «aferach», łapaniu winowajców, o aresztach, wyrokach i kryminałach. Mówią, iż rząd jest winien, gdyż nie aresztuje, nie karze, a nawet nie wiesza na latarniach miast paskarzy, sprzedajnych urzędników i łapowników na odpowiedzialnych stanowiskach. Być bardzo może, iż rząd jest winien. Myślę jednak, iż żaden rząd inny, najbardziej sprężysty i skory do karania nie poradziłby w świecie tak zepsutym przez trójjedynie połączone systemy łapownictwa, pozostawione rządowi polskiemu, jako spuścizna, przez biurokracyę Rosyi, Prus i Austryi. Trzeba tutaj, oprócz uczciwej, silnej, bezwzględnej nie ręki, lecz pięści iście polskiego rządu, jeszcze czegoś innego, tej mianowicie zasady, która w świecie syndykalizmu Francyi, Anglii i Włoch nazywa się — bouche ouverte. Trzeba wdrożenia prawa do publicznego wyjawienia, gdzie w każdym zawodzie kryje się złodziejstwo, pasek, przekupstwo, szwindel, handel prawem przepustkami, certyfikatami i t. d. Jakimże sposobem dzisiaj najuczciwszy i najszlachetniejszy urzędnik, który pełni swoją robotę, a wie doskonale, jak to jego szef i władca operuje owemi «przepustkami» i «certyfikatami», — może wyjawić, zdradzić, oświetlić gniazdo złodziejskie w interesie kraju? Toż ów szef wyrzuci go natychmiast, zgnoi w głodzie, brudzie, nędzy i zimnie. Samotny urzędnik jest taksamo bezsilny, jak samotny robotnik fizyczny w fabryce, lub w warsztacie. Lecz zarówno uczciwy robotnik w fabryce i warsztacie, w kopalni, hucie, sklepie, lub gdziekolwiek, jak uczciwy urzędnik lub pracownik w jakimkolwiek zawodzie staje się potęgą, skoro zorganizuje się w związek zawodowy, czyli syndykat, który go bronić będzie od przemocy w razie wykrycia zbrodni. Samotny pracownik posiada wówczas siłę wszystkich swoich współtowarzyszów zawodu. Sam rząd, jeżeli mu idzie o wytępienie łotrostwa i łapownictwa, próżniactwa i nadużyć w urzędach, winien nie przeszkadzać w organizowaniu się urzędników w związki zawodowe. Jeżeli mogą powstawać związki metalowców i tkaczów, robotników ziemnych i górniczych, rozmaite co do natury zatrudnienia, to również mogą powstać związki najrozmaitszych dykasteryi urzędniczych, związki profesorów uniwersytetu, nauczycieli gimnazyów, nauczycieli ludowych, pracowników, zatrudnionych w technice, przemyśle, w instytucyach i biurach prywatnych, w bankach i magazynach, w sztukach, publicystyce, literaturze, — i stworzyć organizacyę, która służyć będzie ekonomicznym i idealnym celom swych członków. Leży przedemną kilka pierwszych numerów czasopisma p. t. «Poczta», organu związku zawodowego pracowników poczty, telegrafu i telefonu Rzeczypospolitej Polskiej. Nakład tego wydawnictwa bije się w liczbie dziesięciu tysięcy egzemplarzy, a numery jego docierają do wszystkich miast, miasteczek, osad, wsi i stacyi pocztowych, — dziś, gdy Rzeczpospolita nie jest jeszcze złączona w jedno ciało i gdy urzędnicy całych jeszcze ogromnych prowincyi nie należą do związku zawodowego pracowników poczty. Sam tedy, jeden związek zawodowy ma już swe pismo, ozdobione działem literackim, doskonale redagowanym. Czy nie byłoby to rzeczą pożądaną, żeby cała inteligencya polska miała chociażby jedno codzienne, wielkie i w wielkim stylu pismo codzienne, jeden przynajmniej organ niezależny od kapitału i jednostek, swój organ własny? Każdy z większych dzienników należy do kogoś, do jakiegoś bogacza, dorobkiewicza, karyerowicza, albo do związku paskarzy, przedsiębiorców dziennikarskich, którzy opinie swoje, czyli opinie pożyteczne dla ich interesu, narzucali i narzucają społeczeństwu, jako jego opinie, jako wyraz sumienia ojczyzny. Częstokroć te dzienniki nabywał tajemnie któryś z rządów zaborczych, albo dawał poprostu pieniądze łajdakom, pochodzącym z polskiego łona, na zakładanie nowych. Nie mam tutaj miejsca ani chęci na przypominanie tej ohydy, na wskazywanie karyery rozmaitych «publicystów», robiących cichcem miliony na tej poczciwej opinii polskiej. Nieopisane krzywdy wyrządziły narodowi polskiemu pewne organy prasy, szczególnie galicyjskiej, w czasie wojny. Są, pono, ściśle i pilnie przetłomaczone, oraz dokładnie zachowane w archiwach entanty artykuły tych rozległych szmat i fatalnie nam się przysłużyły. Gdy bowiem nasi dyplomaci wysilali rozum, wymowę i talent, ażeby przekonać niechętnych nam władców losu świata, w chwili decyzyi o losie Polski na całą wielką przyszłość, po przełamaniu potęgi pruskiej, i twierdzili kategorycznie, iż naród polski w całości swej, w głębi swej, w sumieniu i wzdychaniu swojem zawsze i w czasie tej wojny stał po stronie wrogów państw centralnych, co zgodne było z najistotniejszą prawdą, wydobywano z owego archiwum przetłomaczone starannie artykuły i świecono im w oczy, niby ślepą latarnią, czarno na białem, w długich felietonach rozprowadzonemi banialukami, niezrównanej finezyi i humoru pełnymi wywodami — «Dla czego zwyciężymy?» i tym podobnemi mądrościami statystów od Bisanza i z Grandu. Pismo codzienne w wielkim stylu, służące idei ojczyzny polskiej wolnej, zjednoczonej nietylko w sobie samej jednoplemiennej i jednojęzycznej, lecz połączonej uniami i sojuszami sprawiedliwymi z szeregiem plemion i narodów, które się z ucisku monarchicznego wyzwoliły, pogodzonej z sąsiadami i pracującej nad podźwignięciem za pomocą trudów olbrzymich zapóźnionej kultury narodu, nad wyjarzmieniem klas pracujących zpod wszelkiego ucisku, a zpod ucisku kapitału przedewszystkiem, — jest pragnieniem wszystkich ludzi wolnych. Potrzebę takiego organu odczuwają w pierwszym rzędzie publicyści polscy, szczególnie dziś, gdy kapitalizm zabiera się nanowo do chwycenia w swe ręce wszelkich warsztatów pracy i narzucenia im swego władztwa, gdy kult własności wielkiej, czy mniejszej, lecz nietykalnej i nie podlegającej dyskusyi, stanął znowu na porządku dziennym w Polsce, jak stanął niegdyś po roku 48-ym we Francyi, kiedy to, według określenia Gustawa Flaubert’a, najgenialszego i najbystrzejszego obserwatora dziejów człowieczych — La Propriété monta dans les respects au niveau de la Réligion et se confondit avec Dieu — («L’éducation sentimentale». III. Str. 362).
Pewne odłamy inteligencyi zawodowej powinny być przez zbiorowość otoczone najtroskliwszą opieką, — naprzykład — nauczycielstwo ludowe. W samej tylko kongresówce trzeba będzie w krótkim czasie wystawić conajmniej dwanaście tysięcy szkół ludowych skomasowanych, to znaczy dwu lub trzyizbowych, a więc samych tylko nauczycieli w samem Królestwie ten odłam inteligencyi liczyć będzie dwadzieścia pięć, do do trzydziestu tysięcy. Każda z tych jednostek w nowej Polsce, oprócz swego związku zawodowego i opieki, jaką nad nią ów związek roztoczy, powinna czuć się otoczoną pieczą wszystkiego, co jest rozumem i czuciem w narodzie, powinna być w swej pracy wywyższoną i osłonioną, wspartą i zabezpieczoną w sposób szczególny.
Inteligencya, zorganizowana w związki zawodowe i spojona wspólnym urzędem delegatury związków, czyli syndykatów, w jedno sprawne ciało, będzie w stanie dbać nietylko o wynagrodzenie każdego ze swych członków, ale i decydować o wysokości tego wynagrodzenia, żądać podwyższeń uprawnionych i uzasadnionych, oraz bronić jednostkę od jakiejkolwiek krzywdy. Znając dokładnie i nawskróś wszystko, cokolwiek dzieje się w biurach, pracowniach, na katedrach, przy stolikach i za przepierzeniami istotnej pracy, inteligencya sparaliżuje absolutnie system protekcyi nieuzasadnionej, nepotyzmu, wysforowywania koczkodanów partyjnych na stanowiska kierownicze, uniemożliwi otwieranie kluczem partyjnym wysokich drzwi rządu przez notorycznych mydłków i spryciarzy, przekupstwo dla otrzymania urzędów wyższych, karyerowiczowstwo, wszelakie nadużycie i niesprawiedliwość w awansie. Z funduszów, zgromadzonych ze składek będzie mogła tworzyć wszelkiego rodzaju pomoce materyalnej i duchowej natury dla członków zespołu, będzie prowadziła własne konsumy, kooperatywy i spółki, aby członkowie mogli otrzymywać wszelkie produkty i artykuły żywności, jak mleko, masło, sery, wędliny, jaja, miód, mąkę, kaszę, rzemień i materyały na odzież, przybory piśmienne i ułatwianie w nabywaniu książek dla dorosłych i dzieci, dostęp do bibliotek i czytelni, możność prenumerowania czasopism, wypożyczania dzieł na odległość, otrzymywania wydawnictw droższych, naukowych i artystycznych, — wreszcie może posiąść swe własne pismo, o którem była wyżej mowa. W zakresie wytwórczym może pokusić się o zakładanie lub podtrzymywanie istniejących szwalni, pralni, pracowni obuwia, magazynów ubrań i t. p.
W dziale zdrowotności postara się o uzyskanie zniżek w sanatoryach, domach zdrowia, hotelach nad morzem, kusić się będzie o placówki własne na plażach Helu, w Puckiej zatoce, o zakładanie zdrowotnisk na Spiszu, na Śląsku Cieszyńskim, w górach Świętokrzyskich, czy gdzieindziej dla chorych i dzieci, zakładać czy podtrzymywać istniejące domy opieki dla starców, weteranów, okaleczałych, emerytów i t. d.
Gdyby obliczyć ilość inteligencyi polskiej przypuszczalnie na dwieście tysięcy osób i gdyby ta ilość jednostek zdobyła się na akcye po 50 koron, powstałby kapitał dziesięciu milionów koron. Po uzyskaniu za darmo od rządu, lub, w ostatecznym razie, po nabyciu za najprzystępniejszą cenę pustej przestrzeni w Tatrach, lub obok wielkich jodłowych lasów w górach Świętokrzyskich na południowem ich zboczu, zwłaszcza wobec niezbędnie domagającego się realizacyi ustanowienia państwowych rezerwatów leśnych i ochrony przyrody szczególniej w Tatrach i w górach Świętokrzyskich, należałoby wybrać miejsce i przystąpić do założenia nowego letniska. Miejscowość taka nie powinna w żadnym razie przylegać do wsi, podpadać zarządowi gminnemu, musi być wolną od stałych rolników z ich gnojówkami i izbami, odnajmowanemi na lato. Musiałoby to być miejsce zwrócone ku południowi, zadrzewione, o gruncie przepuszczalnym, w pobliżu rzeki i stacyi kolejowej, zbadane pod każdym względem i uznane za zupełnie odpowiednie przez specyalistów. Na tejto przestrzeni winnoby powstać miasto-ogród dla pracującej inteligencyi, z domami murowanymi, hygienicznymi, z kanalizacyą, światłem elektrycznem, drogami w lesie, z budynkami publicznymi, jak hale na mięso, jarzyny, masło i mleko, z teatrem, salą zabaw i odczytów, z salą koncertową i kinematograficzną, z wannami ciepłemi i kąpielą w rzece. Rozmaite sposoby finansowe, zaciągnięcie dogodnych pożyczek, fabrykacya cegły we własnym zarządzie, ułatwiony dowóz materyałów i t. p. — przyczyniłyby się do tego, iż ilość domów w takiej miejscowości, nawet przy powojennej drożyźnie materyałów budowlanych i cenie pracy fizycznej, byłaby znaczna. W każdym razie stanęłoby wkrótce około dwustu ośmiopokojowych domów, a z roku na rok ta ilość wzrastałaby stale. Jakiekolwiek ten plan napotkałby trudności, a które każdy czytelnik, przeczytawszy te słowa, napewno dostrzeże i chętnie postawi, w każdym razie pewna część inteligencyi polskiej za pięćdziesiąt koron ryzyka jednostki znalazłaby się w możności wynajęcia mieszkania na lato w doskonałej miejscowości klimatycznej, a ogół znalazłby się w posiadaniu jednej więcej placówki zdrowotności publicznej. Przybyłoby Polsce nowe Zakopane. To stare jest właśnie ostrzegającym przykładem gospodarki gminnej w letniskach i zdrowotniskach. Domy, zabrudzone wśród wiekuistych gnojowisk, zarażone od dziesiątków lat gruźlicą i wszelakiemi innemi chorobami, domostwa, urągające wszelkim zasadom zdrowotności i czystości, teraz, w czasie wojny, gdy inteligencya uciekała przed nieprzyjaciółmi ze Lwowa, z kresów Litwy i Rusi i przybywała do tego schroniska, były właśnie wyceniane do niemożliwości. Zakopane stanowi prawdziwie ciekawe studyum życia polskiego. Odnalezione i wskazane przez czcigodnych inteligentów z dolin, jako zimowisko i letnisko, podniesione do godności letniej stolicy polskiej, zostało przez gazdów obdarowanych bogactwem, wskutek podniesienia cen gruntu i produktów, sprowadzone na poziom niższy, niż niegdyś, gdy ta «stolica» była cichą, podhalańską wioską, na poziom przedmieścia stolicy, ale powiatu galicyjskiego, zarażonej specyficznie chorobami. Miejscowość, otoczona niezmiernemi pastwiskami, łąkami w lasach, halami i dolinami, pełnemi ślicznych traw, nie posiada mleka i masła. Posiada je o tyle, o ile poczciwa gaździna zechce wydoić swą brudną, chudą krowinę, — nikt nie wie, czy nie zarażoną gruźlicą, — i przynieść mleko, ochrzczone wodą, dla zysku do miasta, albo utłuc masło w domowej maślnicy. Tu właśnie widać, jakiem być powinno gospodarstwo wielkoprzestrzeniowe, narodowe, jak prowadzoną być winna hodowla krów z wielkiemi oborami i zaprowadzoną w nich surową i ścisłą hygieną krów i pracowników, czystością naczyń i żłobów. Nowe Zakopane mogłoby się puścić na hazard utrzymywania krów we własnym zarządzie, mieć własne masło i choć część dzieci polskich uchronić od niebezpieczeństwa, jakie zawiera każda szklanka mleka w dzisiejszych warunkach.


Czemże ma być organizacya inteligencyi i jakiby był stosunek tego nowotworu na arenie życia społecznego do innych, już istniejących organizacyi w kraju? Nie mogłoby to być i nie powinna być nowa partya, notabene partya, złożona z samych inteligentów, gdyż w Polsce partyi nie brakuje, zwłaszcza w Warszawie. Zresztą sklejenie partyi z żywiołów przekonaniowo względem siebie wręcz przeciwnych byłoby niemożliwością. Przekonania polityczne powinno się zostawić na uboczu, jako privatum jednostki, taksamo zresztą, jak się to dzieje w syndykatach robotniczych. Przekonania polityczne będzie hodował i uprawiał przedewszystkiem rząd narodowy. Zespół inteligencyi powinien raczej wypracowywać w łonie swem ideje wszelkiego porządku, a więc i polityczne, rozpatrywać wszelakie sprzeczności, badać je, rozważać, sprawdzać, być, niejako, wielkiem obserwatoryum i laboratoryum kwestyi, gdzie zagadnienia etyki, kultury, polityki, zagadnienia społeczne i rozmaite zjawiska nowego życia narodowego byłyby poddawane probierzom rozumu, doświadczenia i praktyki.

A więc skupienie inteligencyi polskiej w jeden ogromny obóz byłby to raczej związek syndykatów, oddziałów i odłamów we wszystkich dziedzinach pracy umysłowej. Stosunek tego nowego organizmu do innych bytujących, czy zamierzonych w świecie polskim organizacyi społecznych mógłby się dopiero w przyszłości wyjaśnić i wyświetlić. Należałoby tylko jednę zasadę poczytywać za kardynalną, której przekroczenie byłoby niedopuszczalne. Związek inteligencyi musiałby być oparty na zasadzie pracy i mógłby organizować tylko ludzi pracy. Nie warto byłoby organizować wszelkiej inteligencyi, jaka w kraju być może, gdyż są pewnie przedstawiciele wysokiej nawet inteligencyi w sferze paskarzy, magnateryi, dorobkiewiczów, wyzyskiwaczów właśnie pracy, którzy takiego organizowania się wcale nie potrzebują i nie pragną. Ci wszyscy sprzedaliby nietylko swe sumienie, nietylko Polskę, jak to widać z ich postępowania i z procesów, które im raz wraz władza wytacza, — ale cały rodzaj ludzki dla zabezpieczenia swych dóbr, majątków, fortun, zbiorów, dla oszczędzenia sobie przykrości, wskutek niskiej i ślepej czołobitności względem każdej siły. A więc związek organizacyi inteligenckich powinienby iść, jeśli nie ramię w ramię z syndykatami pracy fizycznej, to iść w tęsamą stronę — ku wyjarzmieniu człowieka i pracownika, sumienia i wolności. Nie mogłoby zresztą być inaczej, gdyż, jeżeli może być mowa o organizowaniu się inteligencyi, to chodzi o sprawę inteligencyi pracującej, chodzi o ten sam zawsze lud w rozumieniu Adama Mickiewicza. «Lud, to człowiek cierpiący, człowiek tęskniący i człowiek wolny na duchu».
Ten to przezierca wieków i, zaiste, wieszcz narodu, pierwszy a nieśmiertelny socyalista polski, Adam Mickiewicz, określił główną formułę statutu przyszłej organizacyi inteligencyi polskiej w zasadzie: «Można być w łachmanach chłopa słowiańskiego, albo w bluzie wyrobników francuskich i nie należeć do ludu, a można błyszczeć od złota i mieścić się w ludzie». («Wykłady literatury słowiańskiej». Lwów 1910. t. VII. Str. 34). My wszyscy, pospolity naród polski, wpatrzeni dzisiaj w forum wolności i prawa polskiego, w Sejm Konstytucyjny, widzimy tam takich właśnie, którzy kładą na się «siermięgi», sukmany, świtki ludowe, «łachmany chłopa słowiańskiego», wychodzą z łona biednego ludu, jako kość z jego kości i krew z jego krwi, a nie należą wcale do tego ludu, gdyż są «obwalani błotem» złota przekupnego Austryaków, albo, jak zręczni ptasznicy, umieją tak zastawiać swe sieci i potrzaski na szerokiej arenie, iż dla siebie, do swej kabzy z posłowań i reprezentacyi biedy pogłowia, zyskują krocie i miliony, a ludowi samemu stoją na zdradzie, burząc go, podjudzając wstecznemi radami i bezmyślnemi pożądaniami, schlebiając tym jego pasyom do ziemi i lasu, które wyrastają z ciemnoty, a zgubne są dla wielkiego narodowego gospodarstwa, któreby zabezpieczyło i zbogaciło wszystkich obywateli.
Zorganizowana inteligencya pracująca może jedynie przeciwstawić się tym wszystkim krętaczom i za-nos-wodzom. Ona to wypracowywać będzie ideje, według których istotnie lud fizycznie pracujący będzie mógł zacząć i dźwigać budowę gmachu swego szczęścia, ściśle spojonego ze szczęściem Polski. Zorganizowana inteligencya polska będzie w stanie wyłapać moralnie, wychwytać in effigie, obnażyć w swym organie, pokazać w sposób naukowy, dowodowy, eksperymentalny wszelkie frantowstwo i karyerowiczowstwo, matactwo i blagę polityków, wodzów partyi i wszelakich oszustów, żyjących z reprezentacyi biedy, zdążających po zgiętych karkach do krzeseł władzy. Ona, mająca w swem łonie wszystkich pracowników, od męża wysokiej nauki, wykładającego na katedrze uniwersyteckiej, do skromnego siewcy oświaty w szkole ludowej, od głębokiego ekonomisty, czy socyologa, do zarządcy, czy praktykanta, w prywatnym rolnym, majątku, od znakomitego adwokata, który bierze na siebie obronę życia klienta przed sądem, do pracownika za okienkiem pocztowem w dalekiem miasteczku, od świetnego talentu publicysty do cichego współpracownika w prowincyonalnem piśmie, — obejmując wszystkich ludzi, których życie skierowało nie na drogę pracy fizycznej, lecz pracy umysłowej, ona to, inteligencya, stanie się samą siłą rzeczy czynnikiem także politycznym, ukaże się na widowni i zacznie grać rolę wybitną. Ona jedna, inteligencya zorganizowana, siostra rodzona pracy fizycznej, może tej drugiej wyjaśnić istotną prawdę, rozwikłać zgmatwane i wrzaskliwie głoszone tezy prowodyrów partyjnych, wskazać istotną drogę, po której kroczyć należy. Ona tylko czynić to będzie bezinteresownie, gdyż nie będzie polowała na mandat, ani nie będzie na głoszeniu zasad zbijała majątku. Nie wysługując się już partyom i siłom, wrogim ludowi, sama przez organizacyę uniezależniona i sama będąc ludem, może w sposób śmiały, decydujący i niezłomny osiągnąć prawdę w dziedzinie społecznej, o ile tylko osiągnięcie prawdy dostępne jest dla ludzi. Jednostka nie może się kusić o mentorstwo w rzeczach tak dalece skomplikowanych, biegnących, stających się, będących samem życiem. Nie może się również o to kusić żadna z partyi, gdyż partye, o najszlachetniejszej i najzacniejszej tendencyi, są ugrupowaniami jednostronnemi, zbyt przesiąkniętemi doktrynami, awersyami, żądzami, nienawiścią i zemstą, uporem i dumą kierowników, którzy je w ruch wprawiają. Może tego spróbować tylko sam intelekt narodu, ta doświadczalnia i stacya naukowa, tysiącem żywych nerwów docierająca do wszystkich peryferyi, wrośnięta w samo życie, w łono ludu, odczuwająca każde drgnienie żywej, stającej się boleści i radości.
Powiedzą, oczywiście, iż partye polityczne, pozbawione inteligencyi, która je stworzyła i prowadzi, do reszty zdziczeją, nie będą już nic innego rozumiały, oprócz samego, najbardziej gołego partyjnego interesu, i nic czuły, oprócz ślepego i głuchego partyjnego egoizmu. Sądzę, iż stanie się przeciwnie. Usunięcie wstrętnej blagi karyerowiczów, manewrujących losami partyi, wyjdzie tym partyom na dobre. Milioner, który mianuje się «towarzyszem» ubogich mularzy i cieślów, nie posiadających nic zgoła, oprócz dziennego zarobku, — albo niezamożny prawnik, który doradza różnym żubrom reakcyi, jak iść w głębszą jeszcze puszczę obskurantyzmu, dobrze zrobią i partyom i sobie, gdy zajmą swe naturalne stanowisko. Wszyscy ludzie w Polsce otrzymają początkową szkołę i prawa dostępu do źródeł wykształcenia wyższego. W partyach politycznych znajdą się napewno ludzie ciężkiej pracy, którzy, otrzymawszy podstawy wiedzy, dopełnią nocami swe wykształcenie, nietylko warsztatowe i zawodowe, ale także rozszerzą swe wiadomości w dziedzinie społecznej i politycznej, zwłaszcza, gdy inteligencya, mówiąca już tylko bezinteresowną prawdę, da im możność sięgnięcia do źródeł i umożliwi istotne zgłębienie rzeczy przez udostępnienie wszelkich pomocniczych środków. Ci to ludzie z warsztatów, prawdziwi robotnicy, jak to już się stało na zachodzie, po wydaleniu inteligentów z kierowniczych stanowisk w swych organizacyach robotniczych, obejmą zarząd partyi zawodowych i doskonale go będą sprawować. Przecież o to cała rzecz idzie w zakresie cywilizowania się świata, żeby członkowie partyi, wyrażających przedewszystkiem ideał poziomy walki o chleb codzienny, przemienili się na świadomych obywateli, czyli na inteligentów. Nie co innego, tylko osiągnięcie równego dla wszystkich poziomu inteligencyi jest celem postępu mas pracujących, więc jakże można trzymać te masy w zależności pańszczyźnianej od pewnych zwierzchników, nie z ludowego wychodzących łona? Nawet parobcy z folwarków już dziś robią niespodzianki «socyologom», jak, naprzykład, w lubelskiem, gdy udowadniają, nie godząc się na projekty parcelowania wielkich, dobrze zagospodarowanych majątków na rzecz chłopów posiadaczów, jaką to «utopią» jest idea skutecznego, umiejętnego, narodowego zagospodarowania wielkich latyfundyów przy pomocy rolnego proletaryatu. A więc i najuboższy duchowo proletaryat da sobie radę bez pomocy kierowników, gdy w bezinteresownej inteligencyi znajdzie doradcę naprawdę ideowego. Niektóre partye, pozbawione przywódców, padłyby zaraz, a przez ten swój chwalebny upadek zmniejszyłyby zamęt na świecie. Kierownicy zaś tych zespołów, pociągnięci do światła przez ogół inteligencyi, ukazaliby swą istotną nicość.
Zresztą, o ile udział inteligencyi w partyach i praca ich tam jest konieczną, to życie samo pokaże. Na razie chodzi przecież o organizowanie żywiołu dotąd niezorganizowanego i o usunięcie w tym względzie przeszkód ze strony partyi istniejących. Nienawiść między jednostkami, zatrudnionemi w rozmaitych wrogich sobie partyach, zmniejszyłaby się niewątpliwie, gdyby ci ludzie raz spotkali się, zobaczyli na oczy i porozmawiali ze sobą. Ludzie zaczęliby pracować przy jednym stole, dzielić się myślami, dostarczać sobie decydujących dowodów w zakresie zasad głoszonych, spierać się i przekonywać, zamiast nienawidzieć się i znieważać[2]. Wynikłby z tego pożytek oświetlenia tej ciemnej, krętej i zawiłej drogi, po której ciągną wielkie tłumy. Częstokroć zacietrzewiony leader partyjny powtarza nieszczęśliwym ludziom stare komunały i zwietrzałe dziwolągi, gdy życie absolutnie co innego wytworzyło i świat innej zgoła domaga się nauki.
W jakikolwiek sposób «załatwiona» zostanie kwestya rolna, czy tak, jak projektują «socyologowie», (wykup wielkiej własności w ciągu 25 lat przez chłopów, którzy cierpliwą kolejką czekać będą na przeprowadzenie parcelacyi i komasacyi), czy wszczęta będzie, jak ktoś zauważył ta «niedorzeczna sprawa w bardzo mądry sposób», — czy inaczej, jak projektują socyaliści sejmowi, (którzy popełniają wielki błąd, ograniczając prawo posiadania ziemi do 100 morgów), albo utopiści, jak np. autor broszury p. t. «Początek świata pracy», zawsze, jeśli Polska nie ma stać się krajem barbaryi chłopskiej, gospodarującej tak, jak się barbaryi będzie widziało, powstanie na obszarach wiejskich, obok chłopów pracujących, znaczny zastęp inteligencyi — agronomów, instruktorów, kierowników spółek, kooperatyw, mleczarstwa, ogrodnictwa, rybołówstwa, leśnictwa, nauczycieli wędrownych i t. p.
Po przyłączeniu obudwu ziem śląskich z ich kopalniami i wielkim przemysłem węglowym, po objęciu salin wielickich i przemysłu naftowego zagłębi borysławskich, po puszczeniu w ruch nanowo przemysłu przędzalniczego, metalurgicznego, farbiarskiego w Warszawie, Łodzi, Białej, Katowicach, Bytomiu, Białymstoku, Częstochowie, Dąbrowie, Ostrowcu, oraz w rozmaitych nowych punktach i centrach fabrycznych — musi powstać ogromna ilość zawodowców, inżynierów, sztygarów i wszelkiego stopnia kierowników, którzy, jak to było przed wojną, należeli, albo do socyalistów, albo do «endeków», solidaryzowali się ze strajkami, albo stali na zdradzie robotnikom, trzymając «sztamę» z fabrykantami i kapitalistami.
Rządy zaborców rade były z tego rozdwojenia pracowników jednego właściwie zawodu, o różnym tylko poziomie wiedzy technicznej i upodobań kulturalnych. Zapomocą podsycania wrogości tych dwu sił łatwiej było zaborcom wyłapywać przywódców buntu politycznego, wiedzieć, co się dzieje w obudwu obozach i panować nad całością życia przemysłowego. Rząd polski nie ma żadnego interesu w szczuciu na siebie dwu odłamów pracy w fabrykach i kopalniach, lecz przeciwnie ma wszystkie racye po temu, żeby suma i natężenie tarć między nimi zmniejszyły się do minimum, czyli żeby postęp i przemiana z gorszego na lepsze odbywała się jaknajszybciej i jaknajsprawniej. Na czele rządu polskiego stoją, jak widzieliśmy, ludzie, co zdawna i głęboko miłują losy emancypacyi pracy spod władzy kapitału. Ta więc potężna sprężyna, która judziła dwie siły motorowe życia przemysłowego w Polsce — inteligencyę kierującą i robotników pracujących fizycznie, — dziś odpadła. Pozostaje tedy możność ich współdziałania w tym duchu, ażeby przedewszystkiem stół ojczysty był obficie zastawiony, żeby było co jeść, w co się odziewać i żyć w sferze własnej kultury, — żeby ideał równego i sprawiedliwego podziału był przeprowadzony jaknajskrupulatniej i jaknajbardziej kategorycznie, oraz, żeby ta warstwa społeczna, która z jałowych i surowych materyałów wyprodukowywać będzie niezmierne bogactwa, uzyskała też największy, a może ostateczny wpływ na decyzye w rzeczach zarządu krajem.
Co tu powiedziane zostało o fabrykach i kopalniach stosuje się do kolejnictwa, tego działu pracy publicznej, który teraz rozpostrze się na rozległe dziedziny, na ziemie i prowincye, zrastające się w jeden organizm państwowy. Linie kolejowe pobiegną we wszelkich kierunkach. Lokomotywa polska zaświszcze w szczelinach wysokich gór i obok cichych wioseczek na płaskich równinach, ponad morzem i w głębi ciemnej prastarych lasów. Wszędzie wieźć będzie postęp zasmolony pracownik i czysto odziany inżynier, każdy według natury swego zajęcia. Ta to natura pracy, suma zdobytej wiedzy, poziom kultury, upodobania życiowe, formy towarzyskiego obcowania, zmuszają do tego, że ludzie pracujący w jednym fachu grupują się we dwa obozy. Nie leży to w ramach ideału, lecz tak decyduje nieubłaganie życie i ta pobudka arystokratyzmu, którą wykazał Benedetto Croce, twierdząc, iż «daremna to rzecz ją negować». Jeden zachwyca się koncertem F-mol Chopina, a drugi nudzi się «do znaku», słuchaniem tego arcydzieła, a zachwyci się aryą ręcznej harmonijki, albo wyrwasem gramofonu; jeden uwielbia czystą i subtelną sztukę, a drugi zanudza się, czytając stronicę poezyi i ziewa, patrząc na arcydzieło malarstwa. Zmuszać ludzi kulturalnych, oświeconych i subtelnych, żeby nieodmiennie zniżali się do poziomu ordynarnego prostactwa, byłoby dla nich torturą, a w zasadzie czynem, pchającym wstecz samo życie. Lepiej jest utrzymać te dwie siły, każdą w swoim zakresie, z warunkiem, że wyższa nie będzie nigdy wyzyskiwać pracy, tępić i tamować możności rozwoju, ruchu, życia i praw do nabywania wszystkich i wszelkich zasobów niższej. Trzeba, żeby ta pierwsza stała się, jak na całym poziomie życia, nauczycielką, i oświecicielką drugiej. Nawet w świecie artystycznym, najmniej podatnym do organizowania się w zespół zawodowy, dokonał się zwrot poważny do pracy wspólnej, o czem świadczy zjazd plastyków w Warszawie i powzięte na tym zjeździe rezolucye, wykreślające przyszłe drogi prac w tej dziedzinie. Tylko w dziale «literatury pięknej» trudno o wykreślenie jakiejś jedności działania. W pisemku p. t. «Projekt Akademii literatury polskiej» (Warszawa 1918) wskazywałem te prace, które tylko wspólnymi wysiłkami wybitnych inteligencyi literackich dałoby się wykonać, jak — 1) sprawa czystości i piękności języka, tak bezbronnego i obarczonego nawałą prześladowań, jak polski, 2) sprawa rozszerzenia kultury literackiej na szerokie warstwy inteligencyi i ludu, 3) sprawa instancyi i obrony twórczości wolnej.
Dotąd nie nastąpiło w tej sferze nic, coby wskazywało na dążność literatów do organizowania się. Ministeryum sztuki i kultury, mające na swem czele Zenona Przesmyckiego, którego imieniem radziłem nazwać organizacyę literacką, powstałe po wskrzeszeniu niepodległości państwowej, boryka się, jak dotąd, z brakiem środków. Nie leży to, zresztą, w interesie literatury niezależnej, ażeby władza państwowa dopiero musiała pobudzać i popychać ku organizowaniu się pracowników tej grupy inteligencyi. Inicyatywa powinna wyjść od literatów i wówczas dopiero może doznać poparcia z góry.


Nie mogło być zamiarem piszącego te uwagi wykreślanie ścisłego programu i metod organizowania się poszczególnych zawodów i odłamów inteligencyi polskiej. Byłoby to zabieganiem drogi życiu, pędzącemu po nowych szlakach Polski wskrzeszonej. Samo to życie znajdzie swe formy, chodziło tylko o uświadomienie sobie potrzeby stworzenia tych form właśnie. Istniejące oddawna, lub powstające na wszystkie strony i w każdej dziedzinie organizacye pracującej, zawodowej inteligencyi spełniać będą w odradzającem się społeczeństwie rolę wielkiej komisyi fachów, niewidzialnego a jednak stale czynnego urzędu, prowadzącej nieoświeconych pracowników fizycznych po drodze postępu ku osiągnięciu istotnego wpływu na władzę. Takiej siły nie mogą posiąść nieoświeceni i z natury swej zasklepieni w sobie, konserwatywni chłopi, o ile im to właśnie, po ogarnięciu ziemi wielkofolwarcznej i podzieleniu jej na działki, przypadnie rola główna, jako warstwie najliczniejszej. Rolę taką może spełniać z pożytkiem dla całego narodu tylko inteligencya, pracująca pospołu z proletaryatem, zorganizowanym w związki zawodowe. Te dwie siły, dopełniając się stale wzajemnie, mogą stworzyć w Polsce czynnik, dominujący bezwzględnie i dążący stale szlakami wiecznego postępu.

Zakopane. W maju 1919 roku.



DROŻYZNA I ZAMOYSCZYZNA


Rok temu każdy obywatel polski był obarczony większym lub mniejszym ciężarem strzępów papierowych, imitujących pieniądze. Dziś czujemy już w rękach twardy pieniądz normalny, który w cenie nie spada i nadaje się do przechowania, jako wartość stała. Tę zmianę, tak doniosłą zawdzięczamy nie energii zbiorowej, lecz niezłomnej woli przewidującego i upartego kierownika skarbu. Biadania na quasi­‑pieniądz poprzedni były taksamo bezradne i zaprawione rozpaczą, jak utyskiwania obecne na drożyznę, związaną, jakoby, z nową postacią pieniądza. Na drożyznę wszystkiego, co nas otacza, na drożyznę wogóle całego życia kulturalnego, nie może już poradzić przewidujący i silnoręki minister. Musiałby chyba ująć i zamknąć samo życie w celach i murach kryminału. Ta druga sprawa reformy nowoczesnego życia polskiego domaga się aktu woli samego społeczeństwa, aktu równie przemyślanego, twardego i niezłomnego, jak był akt woli ministra, nieustępliwego w swem zamierzeniu. Jeżeli rząd, na skutek panującej drożyzny, podwyższa pensye swym pracownikom, urzędnikom i funkcyonaryuszom wszelkiego rodzaju, natychmiast szewcy, krawcy, piekarze, mleczarze, kupcy i handlarze wszelkiego fachu podwyższają cenę swych produktów i wyrobów, albowiem jest z kogo i z czego pociągnąć. Nie pozostają w tyle inni. Przy wskaźniku przedwojennym, oznaczonym, jako 100, honoraryum lekarza u chorego wynosi obecnie 376, pełnomocnictwa u rejenta 375, strzyżenie 375, gazeta 283, protest weksla 226—1000, porada w lecznicy 226, podzelowanie obuwia 219, wpis szkolny 205, zaplombowanie zęba cementem 188. Inne dziedziny życia, których podrożenia nie można wykazać i ujawnić w pewnych i stałych normach, ze względu na zupełną dowolność oznaczenia cen, nie odbiegają od wymienionych wyżej. Ogólny wskaźnik cen hurtowych w Polsce wzrósł od końca czerwca do października roku bieżącego o 11,7%, gdy w Niemczech o 7,9%, w Anglii o 4,4%, a we Francyi także o 4,4%. Żywność pochodzenia roślinnego zdrożała w Polsce w tym czasie o 60,4%, w Niemczech o 61,8%, we Francyi zaś o 1%. Żywność pochodzenia zwierzęcego podrożała w Polsce o 41,7%, w Niemczech o 42,2%, a we Francyi o 8,6%. W Niemczech obniżyły się ceny materyałów włóknistych o 1,3%, gdy w Polsce ceny te wzrosły o 4,7%.
Przyczyny i powody drożyzny w miastach, a nadewszystko w najdroższem mieście, Warszawie, wymieniane i wskazywane przez rozmaitych nieomylnych znawców, sarkających jawnie na nowy pieniądz polski, nie wskazują na główne, jak sądzę, źródło złego. Tem głównem źródłem jest brak stabilizacyi, ograniczenia i zakończenia, ujednostajnienia normy, czyli stopy życia ludzi, przeciętnie zarabiających w państwie polskiem.
Warstwy robotnicze, od czasu kiedy zorganizowały się w partye, rządzone przez świadomość i wolę, znajdują lekarstwo i ulgę na swe dolegliwości i krzywdy w czynie zbiorowym, zwanym strajkiem. «Społeczeństwo», a więc ogół ludzi przeciętnie zarabiających, żyjących z pracy, na swą dolegliwość najcięższą, zwaną drożyzną, nie może znaleźć ulgi, ponieważ nie jest zorganizowane przez świadomość, ujętą w akt woli. Należałoby wykonać próbę, czy nie dałoby się podważyć drożyzny temi właśnie metodami, jakiemi ratują się robotnicy, — strajkiem przeciwko zdziercom, tworzącym drożyznę. Zorganizowani robotnicy, zanim świadomie i przewidująco osiągną polepszenie swej doli, z premedytacyą poddają się pewnemu zubożeniu, nakładając na siebie ograniczenie normalnego trybu życia, podejmują dobrowolnie okres niejakiego cierpienia z braku normalnego zarobku i zwyczajnego zaspokojania potrzeb. Wiedzą napewno, iż dzięki krótkotrwałemu okresowi ograniczenia potrzeb i zabaw, osiągną długotrwałe i wydatne polepszenie, zmuszą do ustępstw na ich rzecz swych pracodawców, których wprost nazywają swymi ciemiężycielami. Takiemu okresowi przewidzianego i przemyślanego, świadomie przybranego cierpienia powinnoby się poddać całe społeczeństwo, ażeby złamać samowolę dostawców wszystkiego, co stanowi kulturę każdej jednostki, a dorobek i poziom cywilizacyi wszystkich, — dostawców, których również można nazwać ciemiężycielami. Tymczasem dzieje się wprost przeciwnie. Powszechność ludzi przeciętnych, ogół pracujący na swe utrzymanie, nietylko nie przeciwdziała drożyźnie, lecz ją podnieca, a nawet stwarza. Jako przykład może służyć początek roku bieżącego, czyli ubiegły karnawał. Nie wiem, czy kiedykolwiek w Polsce bawiono się tak hucznie i zbytkownie. Nie były to dawne, tradycyjne baliki familijne, zadręczające sąsiadów z góry i z dołu kamienicy, lecz bale publiczne, kostyumowe i okolicznościowe, odznaczające się niezwykłą wystawnością tualet. Nawet w sferze artystycznej, która wcale nie może sobie pozwalać na zbytki, bawiono się nad stan. Przypomina mi się szczegół, iż żona pewnego artysty sprawiła sobie na bal suknię za miliard dwieście tysięcy marek. Suknia ta mogła, oczywiście, służyć tylko na ten jeden wieczór. Aczkolwiek nadzwyczajnie przyczyniła się do uwydatnienia urody i wdzięku tancerki, to przecież winna być także wystawiona na widok publiczny w niniejszym artykule o drożyźnie, zapomocą zawieszenia jej na specyalnym złotym gwoździku. Jeżeli w sferze artystów pozwalano sobie na zbytek karnawałowy, to cóż dopiero mówić o środowiskach innych, — dorobkiewiczowskich, nowobogackich, ciężko­‑burżuazyjnych, wysoko urzędniczych, ziemiańskich, magnackich! Można stwierdzić, bez obawy posądzenia o przesadę, iż w karnawale ubiegłym walnie podtrzymaliśmy ideję zbytku. Wyśrubowywaliśmy dobrowolnie, samochcąc, nie oglądając się na położenie osobiste i powszechne, ceny, które krawcy, szewcy, bieliźniarze, jubilerzy, dostawcy wszelkiego rodzaju ozdób i strojów, restauratorzy, hotelarze i wszyscy inni, żyjący z zabawy bliźnich, chętnie podnosili do najwyższej granicy. Skoro był popyt na zbytek, to znalazła się i podaż. Są, rzecz prosta, inne, głębsze, ważniejsze przyczyny obecnej drożyzny ubrania, bielizny, strojów, futer, lecz nie ostatnią jest powszechna skłonność do wystawności i zbytku. A tymczasem ten, kto wcale nie ma zamiaru zbytkować, hulać, lśnić i bawić się, a ubrania, butów, paltota, futra, kapelusza, bielizny potrzebuje, musi ponosić skutki powszechnego rozbawienia się i rozhulania pewnej części społeczeństwa. Gdyby nie było podniecającego wiru i szału zabaw, co wytwarza pewną modę, podnosi do wysokiej miary gradus snobizmu, dostawcy ubrań i strojów nie mieliby tak znacznego zastępu odbiorców, nie mogliby nakładać na swe wyroby cen, jakie im przypadną do smaku.
W okresie czasu, kiedy niema szału zabaw, zjawia się znowu dyrektywa wytworności, «europejskości», dystynkcyi, szyku.
Ta nasza «europejskość» przypomina raczej franta z nad Wisły, który, nie posiadając butów i spodni, dbałby jednak nadewszystko o zdobycie tombakowego zegarka, ażeby go mógł zawiesić na sobie dla udowodnienia światu swej europejskości i odróżnienia się od «Azyatów».
Nie chodzi tu bynajmniej o głoszenie kazań przeciwko zbytkom, czy też produkowanie satyr «na zbytkujące białogłowy», lecz o własny interes wszystkich. Drożyznę pomnaża, a nawet wytwarza każdy człowiek, który siebie i swoich czyni zależnymi od rzeczy drogich, rzadkich, niepotrzebnych, zbytecznych, luksusowych. Człowiek, wolny w duchu od potrzeby zbytku, uwalnia się od drożyzny i najskuteczniej ją niszczy.
Te i tym podobne utyskiwania, tudzież maksymy, znane są już czytającej publiczności, jako ideologia niżej podpisanego. Rysowałem był rozmaite fikcyjne postaci powieściowe, które zrzekają się swych magnackich fortun, ażeby uczynić dar dla narodu. Postaci te, różni Bodzantowie, Czarowice, Rudomscy, hrabiowie Wiesiołowscy, Nienascy et consortes — «wchodzili w lud, ażeby stać się ludem». Było to powieściowe zapobieganie rewolucyi socyalnej, szczędzenie krwi, tworzenie Polski z ducha. Hasałem dość długo na tym koniku, a raczej na głodnym koniu Rosynancie, jeździłem wzdłuż i wszerz dowoli po rozłogach wyobraźni, zastawionych realnymi wiatrakami, które wciąż mełły i mielą normalną mąkę żywota. A tymczasem o miedzę od mglistej krainy wyobraźni chodził piechotą, albo trząsł się na góralskim wózku, jeździł trzecią klasą, albo biegał po Paryżu za interesami rodaków żywy człowiek, właśnie hrabia, — ba! — i niebylejaki, pan z panów, istny Bodzanta i Czarowic, Rudomski i Nienaski w jednej osobie, który w ciszy, skrytości ducha przygotowywał, budował, kształtował swe wielkie dzieło przez długie — długie lata. Nikt go w zamysłach nie podtrzymywał. Przeciwnie, zrażali go wszyscy do powziętego zamysłu. Mówię o Władysławie Zamoyskim. Kiedy górale rąbali smreki w porębach na szczycie wysokim regli zimową porą, a było ich tam trzech, a czwarty «hrabia», — którego rodacy z Głodówki zwali «władac polski», — i gdy wszyscy czterej mieli srogą chętkę na zimnie i wietrze «zakurzyć», hrabia nie dawał psuć zapałki, aż nadjedzie piąty gazda, co het­‑precz, nisko w dole ciągnął noga za nogą ze swemi saneczkami «do wirchu». «Władac» żałował tego zaś płomyczka ognia. Dopiero, gdy piąty wdarł się nierychło na górę, zepsuli zapałkę, potarli ją, rozniecili ogienek, zakurzyli. A kiedy konie dworskie wracały z Nowego Targu, dokąd papę drzewną, czy inny ciężar woziły, oglądał pilnie z latarnią, po nocy kopyta, czy tam który gwóźdź z podkowy nie wypadł, czy lonik z osi, broń Boże! nie zgubiony. Tysiące krążyło anegdot o tym «skąpcu» zaciekłym. Nie sypiał na pościeli, lecz zwój grubego sukna miał za poduszkę, materac i nakrycie, — mieszkał w jednej izdebce, obiadował przy stole «kawalerów» oficyalistów swoich, jeździł na wózku góralskim, trzecią klasą kolei, a w Paryżu godzinami wystawał, jako petent, u drzwi byle kogo, gdy chodziło o znalezienie pracy, zajęcia, chwilowej roboty dla emigranta uchodźcy, robotnika, wędrowca. Ja sam, ileż to anegdot słyszałem — ach! i powtarzałem w gminnej niewiedzy o tym człowieku, samotnym wśród ludzi! A teraz się dopiero pokazało, że on oszczędzał tego płomyczka zapałki i strzegł zgubionego gwoździa z podkowy nie dla siebie wcale, lecz dla skarbu Polski. Teraz się pokazało, iż odmawiał sobie pościeli, wykwintnego stołu i drogich ubrań, gdyż jednego grosza ponad najniezbędniejszą konieczność nie ważył się ruszyć z majątku Polski przy tym warsztacie, który prawo dziedziczenia dało mu w ręce. Mógłby był wdziać na się nie wiem jaki frak i nie wiem jaki strój maskaradowy, przyczepić sobie czub kazuara australijskiego, albo ogon kangura, — hulać, rozrzucać, błyszczeć, używać, szastać pieniędzmi. Miał przecie skarby w ręku. Któż mu bronił owinąć się nietylko w zbytek, jak wszyscy ubiegłego karnawału, lecz w niewidziany przez nikogo wykwint i niedostępny dla nikogo przepych.
Przecie znał świat szeroki, — kopalnie australijskie, gdzie pracował, jako prosty robotnik, — i szumne stolice globu, obyczaje dworów monarszych i formy, najbardziej pilnie przestrzegane przez wysoką arystokracyę. Czemuż chodził, jak góral, w serdaku, a jak najzwyklejszy z oficyalistów w czystem, skromnem, pospolitem odzieniu? Oto dlatego, że przez całe swe długie życie hołdował jednej zasadzie: Polska jest w niewoli, jest uboga, przeto mnie nie stać, mnie nie wolno zmarnować jednego jej grosza. Zapomocą tej zasady służył ojczyźnie, którą pojmował niejako kraj zamieszkania, miejsce pobytu, dom i teren swej władzy, lecz jako cnotę i prawo, jako głęboką i niezłomną religię swej duszy. Szerzył oświatę, pracowitość, czystość, kulturę nie za pomocą poruczenia tych zadań innym, głoszenia haseł i zleceń, lecz osobiście, codziennie, nieustannie. Zalesił góry, które Niemcy opustoszyli z drzew, utrzymał, powiększył majątek rodowy po to, ażeby go w całości oddać krajowi dla pełnienia tych zadań, które sam za życia praktykował. Jak za żywota miłował i hodował czyste dusze ludzkie i drzewa, jakiekolwiek są i gdziekolwiek rosną, taksamo miłuje je i hoduje po śmierci, hodować będzie przez całą potomność, gdyż zmusił do tego wykonawców swego testamentu. Gdy cały świat wre i kipi od «walki klas», gdy o posiadanie dóbr tego świata wylano w naszych oczach morze krwi winnej i niewinnej, gdy mowa jest jedynie o klasowem, stanowem, towarzyskiem i indywidualnem podwyższaniu stopy życia i eo ipso możności zażywania dosytu, przesytu, zbytku, Władysław Zamoyski licytował stale swe prawo do posiadania in minus, aż doszedł do ustanowienia dla siebie takiej normy, czyli stopy, którą w barometrze naszego sposobu życia można oznaczyć jako 0, jako kresę, od której liczyć należy wszystko — w górę i na dół. Nie schodził on bowiem wcale niżej zera. Nie był abnegatem, kutwą, sobkiem, samoiśćcem, samolubem, sknerą, groszorobem, wyrzeczeńcem, zakonnikiem. Odzienie jego było czyste, porządne, normalne, — sposób życia jego był naturalny, przeciętny, możnaby rzec, proletaryacki. Nie było zaś duszy ofiarniejszej, skłonniejszej do przyjścia z pomocą, gdy ktoś ginął, cierpiał prześladowanie, zarabiał się i upadał. Dla siebie to samego był «skąpcem». Nie pozwolił na to, żeby jedna skaza znalazła się na czystości jego szaty duchowej, żeby jedna grudka błota ziemi przylgnęła do jego sandału. Zstąpił ze swych wyniosłych gór, od przeczystych jezior, które wydarł uzurpatorom, zpomiędzy wirchów, z lasów umiłowanych, jako ów święty Jan w zakopiańskim kościele, półnagi zwiastun Polski nowej, Polski istotnej, Polski z ducha. Przeszedł przez życie i przez góry­‑niziny, czysty, jak gronostaj, nie dotknięty niczem, co nasze walki, zmagania się, nienawiści, jady wyrzucają ze swej skłębionej czeluści. Wiarę swego życia, swych prostych, spokojnie jednostajnych dni zamknął w testamencie­‑zapisie, który, jako wzór surowej cnoty polskiej, jako zwięzły akt woli nie żelaznej, lecz stalowej, polerowanej przez pracę ciała, przez rozległość i wnikliwość rozumu, przez męstwo ducha czynnego, winien być czytany w szkołach narówni z arcydziełami wieszczów narodowych. Zapewne, — jest to utwór i dowód wysokiego, subtelnego, wyrafinowanego arystokratyzmu. Ten, kto taki testament przez całe swe życie układał, był arystokratą najwynioślejszym w świecie wszystkiej gentry globu. Lecz, będąc arystokratą z rodu, z natury swej, z czynów, a przedewszystkiem z wewnętrznego dostojeństwa, więc z musu, — nie był nim z myślowego wyboru, z czynnego zamierzenia i z przekonania. Podobnie też, jak arystokratyzm myślowy, ideowy, przekonaniowy, odskakują od jego moralnej postaci wszelkie mierniki i określniki, wyrażające i zawierające w sobie motory życia i potęgi społeczne dni naszych. Odskoczy i odpadnie od jego postaci plutokratyzm, socyalizm, komunizm, oligarchia a nawet sam demokratyzm. Pozostaje, jako jedyne określenie: syn boży. Człowiek dostojny w swem jestestwie, religijnie związany z Bogiem. Podobnie też, jak plotki i anegdotki, przyczepiane doń za życia, niczem żakowskie złośliwostki w mięsopust, odpadły dziś i w kwiaty się zamieniły na śladach stóp jego drogi, taksamo odpadną wszelkie sądy, opinie, klasyfikacye i zastrzeżenia współczesnych, czy potomnych. Człowiek, wyzwolony z potrzeb, o które wszyscy dobijają się pośród walki zaciekłej, a poczytujący własność swoją nie po tołstojowsku, lecz po zamoysku, za własność ogółu, jest typem wyższym ponad komunizm, jest wzorem człowieka nowego, nieznanego, przyszłego. Odtrącił wyuzdanie motłochu, który przejada, przepija i przełajdacza krwawicę pracowników wsi i miast, — nastąpił stopą na rozpustę dorobkiewiczów, na kradzież i roztrwonienie cudzego zarobku, owoców cudzego mozołu. Zamknął się w sobie i w woli swej zawarł widok nowy, świat nieśmiertelny, który zniszczeniu ulec nie może. Nie pozostawił po sobie pism wyjaśniających, planów, projektów, gadulstw i deklamatorstw. Sam tylko nagi uczynek. Nie widać wśród nas podobizn jego oblicza, jego oczu mądrych, przenikających, radosnych, — jego twarzy i postaci, postaci hetmańskiej, wzoru i ideału rasy olbrzymów, arcytypów zaginionego szczepu Sarmatów.
Spełniwszy swe zadanie, umarł, niepostrzeżony, jak za życia. Ale teraz, kiedy jest mowa o stabilizacyi, ujednostajnieniu, unormowaniu naszego sposobu egzystencyi, ten człowiek i jego dzieło tak niepospolite, zwłaszcza w Polsce, tak skromne i nierozgłośne, zwłaszcza w Polsce, winno być położone jako podwalina nowego domu. Powinien on być praszczurem eugenicznego klanu potomnych z ducha. Nikt nie może wymagać od wolnych ludzi polskich, ażeby się stali na wzór Władysława Zamoyskiego, «skąpcami» dla siebie i magnatami dla Polski. Ale, gdyby się miało nie wiem jak uzasadnione zastrzeżenia przeciwko metodom oświatowym tego zapisodawcy, należy zachwycić się powszechnością całą, wzbić się w dumę, iż tak niezrównany wzorzec ludzki, dostojnik duchowy narodził się i przebył pośród nas, ku pożytkowi i bogactwu narodowej kultury. Należy wpatrzeć się w to życie i uznać je za zasadę główną. Nie byłoby drożyzny, gdybyśmy mogli być do tego «skąpca» podobni. Gdyby świadomie, wytrwale, konsekwentnie podjęte zostało bojkotowanie krawców, szewców, kupców, dostawców luksusowych smakołyków, gdzie się to tylko da uskutecznić bez szkody dla zdrowia, gdyby w życie nasze wtłoczona została część woli Władysława Zamoyskiego, jakąż to wnet poczulibyśmy ulgę co do twardej drożyzny! Nie tylko tyle: stalibyśmy się z gromady lekkomyślnej świadomym narodem. Akt woli powszechnej, niepisany przepis uczynilibyśmy ukazem, nakazem, prawem.
Słyszałem, iż lekarze, którzy, jak widzieliśmy, najbardziej wygórowane ceny stawiali za poradę, spuścili już z tonu i z ceny, gdy ich poczekalnie zaczęły świecić pustkami. Pewnie, że niepodobna ograniczyć się co do porady lekarskiej, gdy chorzeje nasze dziecko, albo ktoś bliski. A jednak samorzutnie nastąpiło ograniczenie się nawet w tak trudnej dziedzinie. Ów bojkot poczekalni lekarskich nie był ideowo przedsięwzięty i świadomie przeprowadzony, lecz poprostu wynikł z braku środków, a jednak już wydał owoc. Powiedzą mi pewnie: kaznodziejo, lekarzu, usiłujący artykułami, komponowanymi i pisanymi przy «zielonym stoliku», kurować choroby społeczne, czy sam się już gruntownie z pokus zbytku wyleczyłeś? Głoszący hasło stabilizacyi normy życia, skreślenia wszelkiego nadmiaru wydatków, — czy sam «ustabilizowałeś» już normę swego życia? — Owóż — tak! Literaci, do których «ogonka» mam zaszczyt należeć, oddawna ustabilizowali swe dochody, a więc z musu — i wydatki. Ani jeden nie dostanie o jeden grosik więcej ponad dwadzieścia procent ceny książkowej danego dzieła, czy utworu, choćby był genialny, jak Wyspiański, a poczytny, jak Sienkiewicz. Nie ma więc za co ten, czy tamten z «nieśmiertelnych» kupić sobie fraka, ani mieszkania za ustabilizowaną cenę trzech tysięcy dolarów. To też my, literaci mieszkamy rozmaicie, przeważnie jednak w górnych regionach, bliżej dachu. Jeden z szóstego piętra schodzi na dziedziniec po wodę, a tamten tak się ustabilizował w swym paltociku «do figury», że mu w najtęższy mróz nie zimno. Literaci polscy nie stoją co do zarobku swego na poziomie robotników fabrycznych. Zarobki ich nie mogą ulegać podwyższeniu, poczytność zaś, którą sobie wyrabiają mocą swych uzdolnień, ilość powtórnych wydań i sprzedawanych egzemplarzy doznała teraz, jak wiadomo, zawieszenia wskutek tejże drożyzny. W naszym światku byłoby lepiej, gdyby więcej czytano, gdyby nadewszystko! — zakładano czytelnie publiczne, któreby wykupywały znaczniejsze partye książek. Na teraz jesteśmy gruntownie unormowani co do dochodów i wydatków, to też z czystem sumieniem i — prawem — możemy zgrzytać zębami, patrząc na skoki zarobków cudzych, na orgie łatwych zysków w świecie dorobkiewiczów, nuworyśków, a nawet szczęśliwców z innych zawodów, którzy osiągają i wydają w ciągu miesiąca tyle, ile najzdolniejsi z pomiędzy nas w ciągu roku sumiennie fałdów przysiadając. Możemy pocieszyć się świadomością, iż bardziej sąsiedzcy jesteśmy tego bogactwa istotnego, którem jest dobrowolne ubóstwo, bardziej pojemni jesteśmy tego najczystszego, najciąglejszego, najcięższego i najtrwalszego szczerozłota, tej żyły bezcennej, którą ukazał nam w swem życiu Władysław Zamoyski. Ograniczenie się, ustalenie swych gustów i potrzeb, opanowanie nałogów i snobizmów, wyzbycie się śmiesznych naśladownictw «Europy» i trwogi przed «azyatyckością» zbliżałoby nas wszystkich do ideału prawdziwego postępu, jaki on ukazał.
Nadciągający okres zabaw może się znowu przyczynić do pogorszenia naszej sytuacyi. Należałoby tedy rzucić okiem na nasze położenie. Zamiast wyrzucać pieniądze na stroje i zabawy, należałoby zaprawdę, choć groszami, wesprzeć narodowe lotnictwo, marynarkę, naukę, muzykę, malarstwo, rzeźbę, teatr, a nawet tę najostatniejszą z ostatnich, literaturę, której się już nie zaprasza na otwarcie Teatru Narodowego, ani na pogrzeb wielkiego literata, Henryka Sienkiewicza. Ale i literatura piękna da sobie jakoś tam radę. W dziurawych butach przełazi karnawał. Lecz kto najbardziej nie doznaje opieki, poparcia, uznania, sympatyi, zainteresowania, współczucia w tym naszym świecie pełnym «kawałów», to tacy pracownicy, jak Aleksander Brückner, Tadeusz Zieliński, Kazimierz Morawski, Kazimierz Nitsch i tylu innych znakomitych, a nieznanych. Aleksander Brückner, stały urzędnik od wyjaśniania tajemnic i klechd naszego plemiennego bytu, naszego miejsca w dziejach, istoty naszej i prawdy, mówionej w oczy, — górnik niestrudzony, który sam, w dali od nas dokopuje się do iścizny naszej w czasie i w niedosięgłych dla nikogo głębiach, — pracownik, który czasu naszego balowania zbogaca nas o nowe wartości i nowe pewniki — cokolwieczek zanadto jest zapomniany. Jest sam ze swoją wiedzą o Polsce w ciągu całowiecznego jej trwania. Któż wie o znakomitym uczonym, o znawcy starożytności i niezrównanym pisarzu Tadeuszu Zielińskim? Gdy temu czcigodnemu pracownikowi powódź ostatnia w Petersburgu zalała siedm tysięcy książek, złożonych na przechowanie w pewnej piwnicy, książek wybranych, wyszukanych, poznaczonych przypisami i notatami, stanowiącemi skarbnicę wiedzy i źródło prac nowych, to prawdziwie jest to klęska nietylko dla uczonego, nietylko dla Polski, lecz dla świata. Czy nie należałoby otoczyć Mistrza opieką, przyjaźnią, czułością, miłością, ażeby nie czuł się tutaj, u nas, w Europie, jak w «Azyi», czy nie należałoby dopomóc mu społem, społeczeństwem, narodem polskim do odzyskania zalanego skarbu? Prace Kazimierza Morawskiego i Jana Rozwadowskiego doznały niedawno aplauzu w Sorbonie. A cóż o nich wie wesoła Warszawa? Aleksander Świętochowski, wieczny młodzieniec, który, jako nieporównany stylista nie znalazł w ciągu swego długiego żywota rywala w prozie, od lat pracuje nad historyą chłopów w Polsce, lecz któż co wie o jego dniach i pracach? Zenon Przesmycki prowadzi ekshumacyę dwu tytanów — Norwida i Hoene­‑Wrońskiego, Jan Kasprowicz — oby żył wiecznie! — obok dzieł własnych, podejmuje kolosalną pracę odtworzenia wielkich tragików świata, Leopold Staff świetnie tłumaczy poetów rasy łacińskiej, — Wacław Sobieski pracuje nad historyą Polski, Jan Kucharzewski wskrzesza ze źródeł najgłębszych i najwierniejszych najwierniejsze dzieje caryzmu moskiewskiego, Jan Gwalbert Pawlikowski zgłębia ducha wieszcza Słowackiego, a Juliusz Kleiner odtwarza jego życie i dzieło. Cóż powiem o zamierzeniach i trudach Mistrza Nitscha? Nie pomoże wołanie, ani nawet krzyk: poczynania, wymagające pracy zbiorowej, nie znajdują wśród nas oddźwięku. Wśród obojętności czytającego ogółu przesuwają się kapitalne prace Jana Łosia, Korbuta, Bernackiego, Chrzanowskiego, Łempickiego, Witwickiego i tylu innych pracowników. Oto jest nasza kultura! To jest Europa. Czasby był odkryć to dobro i dotrzeć do jego głębi. Pracy jest ogrom, to też nie należałoby trwonić go na figliki i kawały. Czy da się to jednak wykonać zgodnie i po dobremu? Czy możliwa jest taka stabilizacya impulsu i temperamentu, nałogów i przyzwyczajeń, ograniczenie wydatków i zaniechanie rozrzutności? Bo gdyby nie mogło się wcale zacząć i gdyby nie miało się ciągnąć podobremu, w kierunku wielkiej reformy naszego ducha, to, — trudna rada! — niejednemu wypadnie porzucić stare siodło i wyślizgane strzemiona na poczciwym, wysłużonym Rosynancie, — niejednemu wypadnie przenieść się na innego bieguna, dosiąść innego rumaka, który oddawna rży, tupie kopytami i, osiodłany, okulbaczony, gotowy, rwie się do skoku.

Warszawa, 1 Stycznia 1925.



NOWA WARSZAWA


Istnieją miasta, na podobieństwo dzieci, «dobrze urodzonych», w szczęśliwej chwili poczęte, dla których rozwoju czyniono wszystko: Rzym, Wenecya, Paryż, Wiedeń, Berlin, Petersburg. Błota zamieniano na suszę, wbijając w nie tysiące dębowych słupów, burzono stare dzielnice i wznoszono nowe prospekty, jak Via Venti Settembre w Genui, przewiercano góry i rozsadzano skały. Warszawa należała do typu miast wydziedziczonych, spychanych z linii rozwoju. W jej rozroście, rozkwicie, monumentalności i pięknie znać dzieje jej niewoli. Naturalny rozrost tego miasta, sunący po wysokim brzegu rzeki, z biegiem tej rzeki wstrzymano i zatarasowano, wznosząc cytadelę, ażeby grozić buntownicy zupełnem w każdej chwili zniszczeniem. Centralny jej plac środkowy, niegdyś z pewną myślą nakreślony Plac Saski, zniszczono, budując na jego środku niepomiernie wielką cerkiew i nadmiernie wysoką prawosławną wieżę ciśnień. Stylowy, surowy w swych architektonicznych liniach gmach Towarzystwa Przyjaciół Nauk, dzieło i obraz wielkiej duszy Staszyca, skarykaturowano, czyniąc z niego obraz i monstrum duszy Rosyi. Miasto rosło samopas, pełzło na wsze strony, albo, jak noga Chinki, wtłoczona w sztuczne więzy, cudacznie pęczniało. W ogromnych odkosach i rozłogach nad Wisłą, gdzie było powietrze dla podrastających pokoleń i miejsce pod najzdrowsze, nowoczesne dzielnice, powstały pustki, albo zaczęły wyrzucać kłęby dymu fabryczne kominy. Zdala od ogrodów i powietrza skupiła się ogromna, przeludniona dzielnica żydowska. Wytoczyły się w pola ulice, na wzór wsi, jak mokotowskie przedmieście, albo spiętrzyły się jedne obok drugich bezładnie stawiane czupiradła w forsownie zabudowanych osiedlach. Dawne, piękne, stylowe Stare Miasto, otoczenie katedry, zamieniło się na brudny i cuchnący zaułek, siedlisko nędzy i rozpusty. Miasto stołeczne niewolniczego kraju zwolna zatracało swe oblicze na terenie najbardziej racyonalnym, jaki tylko można wymarzyć, i zgubiło swój zarys nowych dzielnic, który mu nadał ostatni prawowity i obieralny monarcha.
W takiem położeniu rzeczy zastała je wieść od tylu pokoleń upragniona: wolność.
Warszawa nie może dotąd zmienić swego dawnego kształtu. Napływ ludności do nowej stolicy wytworzył niebywały brak pomieszczeń, gdy nowych budowli nie widać. I tak oto oswobodzona stolica wolnego kraju w zewnętrznej swojej postaci wygląda wciąż jeszcze, jak prowincyonalny gród carskiej satrapii. Lecz niewidzialna, intensywna i gorączkowa praca wre na spodzie. Przygotowują się architekci, inżynierowie i artyści, ażeby wielkie zaniedbane, bezładne miasto opasać nieprzerwaną linią ogrodów, wychodzącą ze zburzonej i zadrzewionej cytadeli, wzdłuż Wisły, do Łazienek i po drugiej stronie nieszczęsnych dzielnic. Tu i tam sypie się w gruzy znak niewoli — stara, niepotrzebna cerkiew. Tu i tam wynurza się z poza rusztowań piękna szkoła nowoczesna. Wre praca nad odbudową mostu Poniatowskiego i przebijaniem tunelu nowej linii kolejowej. Dawny cyrkuł policyjny na Podwalu nie może pomieścić ani jednej części zbiorów Muzeum Narodowego, wychyla się z rumowisk Teatr Narodowy, a nowe linie tramwajowe nie mogą zaspokoić potrzeby lokomocyi mieszkańców przedmieść, straszliwych w swym wyglądzie zewnętrznym i niebezpiecznych w swem usposobieniu moralnem. Warszawa, miasto milionowe, która w chwili wyjścia Rosyan miała dwa miejskie gmachy szkolne, dziś ma ich 23. Gdy w roku 1918 liczyła ogółem dzieci w wieku szkolnym 120.000, a z tej liczby 30.000 uczyło się w szkołach miejskich i 21.000 w szkołach innych, dziś w szkołach miejskich uczy się 69.500 dzieci, w szkołach innych 27.500. Nie uczy się jednak jeszcze wcale 25.000 analfabetów. Dzieci proletaryatu w braku lokalów szkolnych właściwych, nietyle uczą się, ile chodzą na dwie zmiany do wynajętych mieszkań i domów. Dla pomieszczenia wszystkich dzieci, żądnych nauki, w szkołach miejskich potrzebaby jeszcze przeszło 350 gmachów szkolnych. Jest tedy nawet pewna dysproporcya w tempie wznoszenia świetnych gmachów gimnazyalnych, których widok serca nasze raduje i dumą napełnia, a tą okropną tragedyą, jaką ukazuje szkółka powszechna, brudna, ciemna, zapchana, z nauczycielem jednym na setkę dzieci, omdlewającym w pracy i zaduchu. Miasto czyni, co może, w ramach swego budżetu. Na rok 1925 przeznacza 8,810.000 złotych na budowę 12 szkół powszechnych o 150 oddziałach, mieszczących około 6.000 uczniów, licząc po 40 dzieci na oddział. Dźwiga się również szkolnictwo zawodowe, ma powstać szkoła zdobnicza, przystąpiono do budowy Muzeum Narodowego, wskrzeszono teatr imienia Bogusławskiego, ażeby w nim pokazać uboższym rzeszom Warszawy nowe formy teatralne, zatroskano się o kulturę muzyczną dalekich dzielnic. Brak parków i rezerwoarów powietrza sprawia, iż młode pokolenia karleją, iż straszliwie szerzy się gruźlica. Dziecko proletaryackie musiałoby przemierzyć olbrzymią przestrzeń zaludnionego miasta, ażeby się dostać do jakiejś dziedziny zadrzewionej. Sunąc nad samą ziemią, wdycha najgorsze miazmaty i zaduchy, gazy, dymy i zarazki, albo ulega zgnieceniu w natłoczonym tramwaju. Warszawa nowoczesna winna dążyć do pobudowania elektrycznych kolei, któreby wywoziły ludność ubogich dzielnic do przepięknych lasów wilanowskich, natolińskich, kabackich, oborskich, tych naturalnych parków wielkiego miasta, przestworów czystego powietrza, — oraz odrodzić, zasadzić nanowo i przemienić na park narodowy kampinoską puszczę. Z jakąż ulgą i nadzieją patrzymy na plan plantacyi miejskich, okalających ogromne, bezdrzewne miasto! Z jakąż tęsknotą obejmujemy okiem wieniec ogrodów, złączony w pas drzew nad Wisłą, tym najbliższym i najobszerniejszym rezerwuarem powietrza, zawiązek przyszłego, wielkiego, nadwiślańskiego parku!
Nie jest to, zapewne, rzeczą ludzi pióra wykreślać linie rozwoju miasta, wyznaczać miejsce na aleje, place, pomniki, gmachy publiczne. Powinni to czynić ludzie powołani, to znaczy, specyaliści, dzieła swego świadomi. Lecz w Polsce zbyt mało również waży opinia publiczna. Jeżeli za czasów niewoli, w warunkach najmniej sprzyjających, wbrew opinii powszechnej, ten i ów z artystów słowa mógł głosić śmiało swój tajny sen o szpadzie, a głosił go w szczęśliwej chwili, gdyż sen się spełnił aż do najdrobniejszego szczegółu, — bo szpada broni całości i honoru mocarstwa polskiego, — to można również narzucać dzisiejszemu ogółowi sen o przyszłej Warszawie.
Jest to głos wolnej opinii publicznej.
W tej chwili aktualną jest sprawa pomnika dla bojowników niepodległości, który ma być wzniesiony na Placu Saskim, po zburzeniu cerkwi prawosławnej. Dają się również słyszeć głosy o konieczności zmiany nazwy «Plac Saski» na «Plac Bolesława Chrobrego» z tej racyi, iż w roku bieżącym naród nasz święci pamiątkę wielkiego króla, a nazwa dzisiejsza placu przypomina chwile niesławy narodu.
Ani pierwsza, ani druga myśl nie wydaje mi się szczęśliwą. Nie należałoby spieszyć się z budowaniem pomnika wolności, lub łuku tryumfalnego. Podobnie, jak człowiek dostojny gardzi tryumfem, powinienby tem uczuciem gardzić naród wolny i dostojny w swem jestestwie. Również nie należałoby załatwiać się z pamięcią założyciela państwa, jak to mówią krakowskim targiem: zapomocą zamiany nazwy. W Krakowie to, bowiem teatr imienia Fredry zamieniono na teatr imienia Słowackiego, gdy wypadło święcić rocznicę tego poety. Za czasów Chrobrego, po tej polanie, czy po tym zagajniku, gdzie dziś cerkiew napoły zburzona jeszcze sterczy, błądziły jelenie, czy dziki, a lisy kopały swe nory. Dopiero za czasów saskich, dobrowolnie, wolną wolą stanów szlacheckich obieranych królów polskich, zakreślony został i obstawiony budowlami, ten kwadrat czystego pola, dziś Placem Saskim nazywany. Plac ten w swej przyszłej pustce i nagości zawrze swą historyę, której nie należałoby niczem innem zakrywać, lecz właśnie trzebaby ją odsłonić w całem jej surowem, a bezprzykładnem w naszych dziejach pięknie. Bo to tutaj przecie ćwiczył «swe» wojsko polskie impostor, najeźdźca, ohydny «cesarzewicz». A w szeregach tego wojska stał Jan Henryk Dąbrowski i maszerował Józef Chłopicki. Gdy pewnego dnia cesarzewicz znieważył publicznie oficera nazwiskiem Ślaski, ten, nie mogąc ani zmyć zniewagi, według praw obowiązujących człowieka honoru, a nie chcąc ściągnąć na kraj zemsty carów, gdyby zabił tyrana, — sam podszedł do baryery, oparł na niej rękojeść szpady i rzucił się piersiami na jej ostrze. Taksamo innego wielkiego dnia, z tejże przyczyny przebił się oficer, nazwiskiem Wilczek. Ci dwaj rycerze, zapewne nic nie słyszeli o harakiri, formie dochodzenia swej jasnej sławy i swego prawa honoru, praktykowanej przez samurajów japońskich, ale ją w swych wzniosłych duszach sami wynaleźli i w dziejach polskiej sprawy krwią wypisali. Na tym to placu hodowały się dusze żołnierzy spod Wawra, spod Dębego, spod Stoczka, spod Ostrołęki. Na temże miejscu, w ciągu długich lat stał pomnik «Polaków poległych za wierność swojemu monarsze». Na temże miejscu stanęła cerkiew, która miała na wieki dzwonić Polsce w dzwon pozgonny. Oczy nasze przez długi szereg lat musiały patrzeć na pomnik i na cerkiew! Może należało było ściąć złote kopuły, jakby się głowę caryzmu w Polsce ścinało, a w rubasznym cerkwi czerepie uczynić mauzoleum narodowe i grobowiec bohaterów. Lecz skoro, na skutek rozkazu władzy, znika już cerkiew, powinien zostać sam jeno pusty plac. Rycerz, któremu Bóg powierzył honor Polaków, wyciąga nad nim krótki miecz. To krew Ślaskiego i krew Wilczka, on krótkim mieczem salutuje. To szyki duchów żołnierzy Wawra i Ostrołęki on pozdrawia. Na tem miejscu wielkiej niesławy i wielkiej sławy nie powinno się wznosić innego pomnika. Na środku wielkiego placu bronzowa na płask tablica z wymienieniem nazwisk i lapidarną cnoty pochwałą. Nie zawadzi ta tablica, jak nie zawadza kamień na rynku krakowskim w miejsce, gdzie przysięgał Kościuszko, albo kamień na wielkim placu Florencyi w miejscu, gdzie spalony był Savonarola, — nie zatrzyma stopy gwałtownej maszerujących w piorunowym pochodzie pokoleń przyszłych żołnierzy, ukazujących sprężystość swych nóg, moc swych płuc, niezwyciężoność swych ramion przed nieśmiertelnym wodzem ze spiżu.
Tak, zdaje się, winny być uwidocznione dzieje niewoli i niepodległych usiłowań. Przyszła wielka Warszawa dla symbolów wolności polskiego rodu gdzieindziej musi poszukać miejsca i gdzieindziej położyć swe znaki. Plac Saski w dziejach narodu jest tylko epizodem. Książę Józef Poniatowski jest wodzem pokoleń, lecz niedawną jest chwila jego urzędu. Naród polski jest starodawny. Dzieje jego są zamierzchłe. Kędyś na skrzyżowaniu i u wylotów przyszłych, okalających miasto długich alei, ginących w odległości, w dali, we mgle, jako przeszłość narodu, zapewne na pustem dziś mokotowskiem polu stanie świątynia Opatrzności. Świątynia ta była ślubowana Bogu Wiecznemu w chwili ognistego podwyższenia duchów. Więc stanąć musi. Świątynię tę wznieść się powinno, gdyby nawet nie była ślubowana. Z łona ziemi, z łona ziemi, za dni naszej młodości niewolniczej, okutej kajdanami, chłostanej batem wszelakich zniewag, jakie tylko dzikość egoizmu, dyabelstwo duszy posiepaczej powziąć może, — a dzisiaj wolnej i samowładnej, — winien się podźwignąć, poderwać ku niebu sprawiedliwemu i miłosiernemu ten znak ekstazy rodu polskiego, podzięka za wolność. Świątynie potrzebne są oczom rzesz ludzkich, ażeby świadczyły i wołały o zwycięstwie nad szatanem i w naszych własnych sumieniach, o zwycięstwie sprawiedliwości i miłosierdzia. Nie wzniesie takiej świątyni pokolenie dzisiejsze, oszołomione wolnością, czyli takie, które na skroń niewolniczą przywdziało prastary Bolesława Chrobrego szołom wielkiej wolności. To pokolenie chwieje się jeszcze pod ciężarem wielkiego szołomu, myli się w zamiarach i lęka się podszeptów wielkiej swej duszy. Lecz pokolenie to może oborać wołmi granice przyszłej świątyni na pustem polu i wkopać w głuchą ziemię fundamenty. Podrastają już synowie i córki wolności, których pleców bat niewoli nie hańbił. Kryją się kędyś w zastępach młodzieży, w łonie ludu wielcy artyści, którzy dzieło poczną i wydźwigną. W duszy dzisiejszego pokolenia, po zduszeniu starych grzechów, które w niej pokutują, musi się ocknąć virtus, cnota męstwa, muszą się ocknąć, zrodzić, dojrzeć i skamienieć rózgi z wetkniętym w nie toporem — praw, osnutych na dwu boskich początkach, na sprawiedliwości i miłosierdziu. Wielkie, krańcowe, społeczne reformy, które dadzą ziemię, chleb, ludzkie mieszkanie i ludzką godność wsiom prostaczym, ciemnym, ubogim, co w twardem swem bytowaniu nie odbiegły od modły istnienia za dni Bolesława Chrobrego, — wielka praca oświatowa, która tchnie wiedzę, naukę, prawdę w tłumy spragnione, — ogromne podźwignienie wszystkiego, zrównanie wszystkiego w słońcu wolności, cokolwiek żyje i pracuje za chorągwiami, stojącemi u granic, — sprawią, iż lud polski w całym swoim ogromie będzie społem budował świątynię Opatrzności. Któż może wiedzieć, jakie będą jej kształty? Nie będzie pewnie, ani romańska, ani gotycka, ani barokowa, ani empirowa. Będzie jakaś inna, przeszła i przyszła. W mitrach jej będzie zaklęta wiara ludu polskiego i jego entuzyazm. Na tę wiarę i na ten entuzyazm muszą znaleźć formę przyszli artyści.
Dzisiejsze pokolenie może nazwać puste pole, gdzie stanie świątynia Opatrzności, polem Bolesława Chrobrego. Tam to, u wrót świątyni stanie pomnik tego króla. On, bowiem, w wielkiej swej duszy państwo polskie począł i w granicach szerokich mieczem je osadził. Dotarł do morza, zagarnął ujście Wisły, na prawym jej brzegu wziął pod swe panowanie Świeżą wodę. Brał w łyka zachodnie, połabskie ludy, żeby je o moc polską oprzeć i z jarzma niemieckiego wydrzeć. Odepchnął na wschód ruską potęgę, minął Tatry i Beskidy, wparł się w niskie Morawy. Był głębokim i przebiegłym politykiem. Na Forum Romanum miał sojuszników w Krescencyuszach, gdy się przeciw niemieckiej potędze burzyli. Zdołał zniewolić cesarza Ottona Trzeciego, iż go za swego przyjaciela uznawał. Najcudowniejszą postać średniowiecza, Wojciecha Świętego, na ręku piastował.
Postać tego Napoleona zamierzchłych Polski początków powinna stanąć u bramy świątyni Opatrzności. Jest to bowiem ojciec naszej ojczyzny. Jest to wyraziciel naszego ogromu.
Anglicy obok Westminsterskiego Opactwa i przed gmachem swego parlamentu postawili jednę tylko postać — króla Ryszarda Lwie Serce, na znak, iż lwie serce mieć trzeba w piersi, skoro kto chce zwać się Anglikiem. I każdy Anglik, mijając ten konny posąg, patrząc ze wzruszeniem i czcią na Westminsterskie Opactwo, grobowiec tylu wielkości, i na parlament, siedlisko takiej potęgi, uznaje pewnie, — jakiekolwiekby żywił mniemania, — iż dobry uczyniono wybór, umieszczając w tem miejscu wyraz wszystkiego, co jest angielskie: — Ryszarda Lwie Serce.
Francuzi przed swą katedrą Notre Dame de Paris postawili konny posąg Karola Wielkiego na znak, iż wielkość w sercu mieć trzeba, skoro się jest Francuzem. I każdy Francuz, patrząc na posąg, osnuty tylą legend o nieśmiertelnych czynach wojennych, słyszy zapewne w duszy swej głos złotego rogu bohatera.
Na Kapitolu w Rzymie stoi konny posąg Marka Aureliusza, którego lud rzymski nazywał «pociechą rodu ludzkiego», w jego postaci, w przyjaznym ruchu ręki widząc umieszczone wszystkie skarby mądrości filozofa, posiadającego władzę.
Król Bolesław, założyciel węgłów Polski, nosi nazwę Chrobry. Wyraz ten zamarł w języku, usechł i zginął w mrokach przeszłości. Nigdy już, nikogo i niczego nie określamy takim przymiotnikiem w dzisiejszej naszej mowie. W jednym tylko wypadku ten zgasły i nieznany nam wyraz jest zrozumiały, użyteczny i dzisiejszy: gdy mówimy o królu Bolesławie. Trzeba jednak, żeby ten wyraz ożył. Trzeba, żeby cały nasz naród, rzucony między paszcze dwu sąsiadów, dwu plemion — lwów, które go już tak straszliwie w chwili nieszczęścia poszarpały na sztuki, — stał się — chrobry, — jak tamten zamierzchłych naszych dziejów twórca. Trzeba, żeby naród nasz z chrobrą potęgą na wschód i zachód odtrącał napastników, — żeby brał w łyka plemiona pobratymcze nie po to, by je ujarzmiać, lecz by je właśnie z niewoli ościennej wyrwać, by je wolnemi i sobie równemi we wszelkiem prawie uczynić, — ażeby strzegł brzegu morskiego, jako źrenicy wolności, — ażeby się wparł w Tatry, — wielkie swe ognie w Śląsku rozpalił, — ażeby wydarł ze szponów niemieckiego zaborcy prawy brzeg Wisły i całe plemię mazurskie. Te swoje chrobre czyny naród zawrzeć powinien w postaci bohatera u wrót przyszłej katedry.
Wewnątrz niej, pod jej dachem spoczną kości rozproszone po ziemi, które wciąż wzywają — «o grób dla kości naszych na ziemi naszej»...

Warszawa, 1 Marca 1925.





  1. L’aristocrazia e i giovani w zbiorze p. t. Cultura e vita morale. Intermezzi polemici. Bari 1914, na str. 196.
  2. Miałem możność obserwowania takiego zespołu na małą skalę w Zakopanem, od grudnia 1914 do początku 1916 roku, gdy zaszła potrzeba bronienia się przeciwko koncepcyi sojuszu Polski, budzącej się, z państwami centralnemi i przeciwko planom okrojenia granic przyszłego państewka do minimalnych rozmiarów w koncepcyi galicyjskiego NKN-u, Wspólnie z Janem Kasprowiczem wytworzyliśmy wówczas tajną organizacyę, która, postawiwszy sobie za ideał niepodległość ojczyzny i zjednoczenie wszystkich ziem polskich, łączyła dość znaczny zastęp ludzi pierwszorzędnych z najrozmaitszych obozów i stronnictw. Na tajnych naszych schadzkach zasiadał esdek obok zakonnika dominikanina, pepesowiec i szermierz idei legionów obok najżarliwszych endeków, konserwatywny hrabia i radykalny student — i t. d. Organizacya ta sprawnie, owocnie i pożytecznie pracowała, dopóki nie została wytropiona przez szpiegów, zdenuncyowana do Armée-Ober-Komando i poddana rozmaitym represyom, które doprowadziły do jej unicestwienia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.