Biały książę/Tom III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Biały książę
Podtytuł Czasy Ludwika Węgierskiego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1882
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



II.


Rok upływał, jak książę bezczynny na zamku w Drzdenku gościł. W początku miał nadzieję pewną, że król ujęty jego pokorą, co najmniej mu Gniewków powróci. List pokorny i błagający wyprawił do królowej Elżbiety, zdawało mu się z dnia na dzień iż goniec powinien nadjechać z Budy... Słał nieustannie do Sędziwoja, domagając się skutku jego obietnic, wojewoda odpowiadał że od króla nie było nic...
Jawnem się wreście stało, że król Ludwik, odebrawszy swe zamki, uspokojony, niedowierzający, żadnej siły nie chciał dać temu, który jej mógł nadużyć...
Gdy po zdaniu zamków, którego się nikt nie spodziewał, bo powodu do tego kroku, jawnego nie było, Biały ze swym dworem, wozami i końmi zawitał po raz pierwszy do Drzdenka, prosząc Bodczy o gościnność i spowiadając mu się z tego co uczynił; Fryda, dowiedziawszy się o tej dobrowolnej abdykacyi wybiegła rozgniewana, rozpłomieniona, bez mowy, drżąca, z rękoma załamanemi. Nie chciała wierzyć tak niecnemu poddaniu się — nie mówiła do księcia, odwracała się od niego.
Nie mały trud miał Biały nim ją potrafił ubłagać, uspokoić i wytłumaczyć jej że w ten sposób tylko dzielnicę swą odzyska.
Śmiała i przenikliwa kobieta rzuciła mu w oczy wymówkę najboleśniejszą tchórzostwa i łatwowierności...
— Nie dostaniecie teraz nic? — zawołała mu — nie! bo się was i nie lękają i nie potrzebują...
Jednakże oczekiwano choć niecierpliwie się zżymając, odpowiedzi. Biały pozostał w Drzdenku, pił i rozprawiał z Ulrykiem i Dobrogostem, ściągał do siebie potajemnie przyjaciół... na przemiany rojono nadzieje i obmyślano plany zemsty, gdyby się nie ziściły.
Po kilku miesiącach, po coraz zimniejszych odpowiedziach Sędziwoja — nie było już wątpliwości, iż księcia zbywają niczem...
Byłby się może dał zrażony i zniechęcony, zamknąć gdzie w klasztorze i przyjął opactwo na Węgrzech, gdyby nie Fryda...
Ona mu niedawała pokoju... Ona ściągała do Drzdenka ludzi, kupowała mu sprzymierzeńców, wymyślała różne środki rozpoczęcia na nowo tego, co raz tak nieszczęśliwie się skończyło...
Łatwy do przekonania, zmienny a słaby, książę poszedł pod jej rozkazy. Drzdenko stało się gniazdem nieustannych narad i przygotowań. Dniami i nocami przyjeżdżali tu wysłańcy i biegli słudzy na różne strony... Zaciągano ludzi, których oddziały w sąsiednich lasach utrzymywano, dopóki by ich nie zebrało się tyle, aby coś z niemi rozpocząć można.
Stary Bodcza, synowie jego Ulryk, Dobrogost i Arnold, czynnie księciu pomagali... Nie było dnia bez zjazdu w Drzdenku lub okolicy. Ociągającego się księcia sromem wypędzała Fryda, zmuszała go do czynności, i na ostatek rozbudziła w nim ducha aż do szaleństwa.
Znowu mówił o mieczu swym, o waleczności o tem że musi być zwycięzcą lub umrze...
Dawnych pomocników z Gniewkowa, ze Złotoryi ściągano pieniędzmi i obietnicami.
Cały ten ruch, nie uszedł bacznego oka Sędziwoja z Szubina...
Niepokojono się nim nieco w Poznaniu i naglądano z daleka.
Szczęściem Wielkopolanie zawezwani na zjazd do Koszyc, gdzie się o królewszczyznę mieli z Ludwikiem rozprawić — przywódzcy ruchu, głowy bez których się nic nie poczynało — nie byli w domu — nie potrafił więc Biały wielkich sił z Wielkopolski ściągnąć — choć na niechęć kraju tego, coraz jawniejszą rachował.
Pomimo to, z różnego ludu wałęsającego się po nad granicą, z ludzi luźnych, gawiedzi chciwej zarobku, a lekko ceniącej życie, kupka się jakaś zebrała...
Szpiegi Sędziwoja donieśli mu o niej, podsłuchano, że Biały miał nadzieję naprzód napaść Złotoryę...
Rachowano na to, że dowództwo nad nią oddał był Sędziwój szwagrowi swemu, owemu Krystynowi ze Skrzypowa, któregośmy u niego widzieli. Wymodlił on je sobie na klęczkach...
Gdy niebezpieczeństwo zagroziło Złotoryi — Sędziwój postrzegł iż na szwagra niewiele liczyć może, ani na czujność jego, ani na odwagę. Doniesiono mu, że Krystyn po całych dniach z lada pachołkami pijąc, zabawiał się... Postanowiono więc zastąpić go kim innym...
Wszystko co się działo w sprawie Białego księcia — naprzód szło do Frydy Bodczanki, a przez nią dopiero dostawało się do niego...
Książę siadywał rycersko i starannie ubrany po całych dniach w izbie, słuchał co mu mówiła, napawał się tem, rozgrzewał — i posłusznie kroczył gdzie mu wskazała...
Dnia tego nad wieczór znajdujemy go także w komorze Frydy, która trzymała przy sobie chętnie księcia, z obawy aby zostawiony sam sobie nie zmienił usposobienia...
Na przemiany śpiewając mu rycerskie pieśni, opowiadając dzieje bohaterów i szczęśliwych zdobywców państw i królestw; śmiejąc się z nim, przynosząc mu czasem upiększone wiadomości i nie całkiem prawdziwe z kraju poselstwa, Fryda umiała go zagrzewać tak, aby się do nowego trudu nie zniechęcił... Obiecywała mu powodzenie nieochybne...
Podbudzony przez nią książę nietylko już w nie wierzył, ale śmiałemi nadziejami ją wyprzedzał.
Uległy tej kobiecie, którą za narzeczoną swą uważał, bez której żyć nie mógł, jak powiadał — głośno oświadczał iż ją poślubi; że gotów jest sam iść o to prosić papieża...
Fryda pierwsza obmyśliła opanowanie Złotoryi, budując je na nieopatrzności i pijaństwie Krystyna. Miała tam już swoich ludzi, stosunki, przekupionych w załodze, którzy wrota otworzyć mieli.
Patrząc na ich dwoje, gdy razem z sobą byli w tej komorze Frydy; na niego rozpartego na wygodnem siedzeniu, pobrzękiwającego na cytrze, zapatrzonego w pułap, bawiącego się albo jej różańcem na stole rzuconym, lub rąbkiem zapomnianym — rozprawiającego o przyszłości, jakby baśń układał, a na nią żywo poruszającą się, odpowiadającą krótko i rzeźko, spoglądającą nań z góry, rozkazującą — można było posądzić, że on był przebraną niewiastą, a ona mężczyzną.
Biały coraz większe dla niej miał uwielbienie, chciał się podnieść w jej oczach, bo mu często dokuczała szyderstwy, aby go do czynności pobudzić.
Dnia tego, Fryda wyszła była z komory swej na chwilę, bo ją często odwoływano. Niespokojną była i rozdrażnioną. Na zapytania księcia nie chciała jednak odpowiadać, bo zwykle taiła przed nim wszelkie trudności i małe niepowodzenia aby go nie zrażać niemi.
W czasie niebytności jej, Biały w myślach się zatopił, zachmurzył... Nie lubił być sam z sobą, bo go złe przeczucia ogarniały... Potrzebował zawsze kogoś, coby w nim wygasający ogień podniecał.
Najmniej do tego przydatnym był Bodcza, małomówny i ociężały, zabawiający przyszłego zięcia namową do kufla, bez którego sam obejść się nie mógł. Ulryk, Dobrogost, lub Fryda najmilsi mu byli, a w niedostatku ich, choćby Buśko, który albo śpiewał, lub śmieszył go, albo słuchał niedorzeczności które prawił.
Na dłuższy nieco czas pozostawionym sam sobie, książę zaczynał tęsknić i znajdować że — niepotrzebnie narazić go chciano na nowe niebezpieczeństwa...
Sądził że — jadąc do Budy, do królowej siostrzenicy, dalekoby tam więcej i łatwiej mógł sprawić nad to, co mu kazano takim trudem zdobywać...
Myśli te już go całkiem zaczynały opanowywać, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem, i Fryda weszła, krokiem zwycięzkim, z piosenką na ustach.
Wzięła się rękami w boki, postawę przybrała męzką i stanąwszy naprzeciw księcia, zawołała.
— No — rozbudźcie się! widzicie że wam dobrą wieść przynoszę!
Książę, który był rozciągnięty niedbale na siedzeniu, porwał się.
— Dobrą? — zapytał.
— Tak — bo ja tylko dobre zawsze wam przynoszę! Toście już wiedzieć powinni.
Nie mówiąc nic — czekał książę na obietnicy spełnienie... Fryda patrzała nań z rodzajem politowania.
— Dwa dni — zawołała wesoło — chodziłam z kamieniem na piersi... O mało nie rozbiło się wszystko o przenikliwość tego przeklętego kłamcy Sędziwoja, który raz już was uwiódł...
Wiecie że w Złotoryi dowodzi szwagier jego Krystyn, który pije po dniach całych, a po nocach jeśli nie pije, to śpi pijany. Takiego nam tam właśnie było potrzeba...
Sędziwój precz go chciał wziąć ze Złotoryi, bo już coś czuje i obawia się o nią.
— O! niegodziwy! — zawołał książę — ale cóż na to poradziliście?....
— My? nic — ale Krystyn sobie poradził. Srom dla niego okrutny być wyrzuconym — pobiegł do szwagra, pojechała z nim żona, jęli modlić i błagać...
Fryda w ręce klasnęła.
— Wrócił Krystyn nazad do Złotoryi, poprzysiągłszy tylko, że jej do zdechu bronić będzie...
— No! i na ostrożności się teraz mieć musi! zawołał Biały — cieszyć się niema czem...
— Oh! oh, stary pijanica — zaśmiała się Fryda. — Oprze się on nieprzyjacielowi, nie wątpię, że z mieczem w ręku biłby się do ostatniej krwi kropli, ale miecz mu wytrącimy z dłoni.
Przykaż książę swym ludziom, aby pod Złotoryę byli gotowi i — zbliżyli się ku niej.
Zdumiony patrzał na nią Biały, śmiała się Fryda...
— Mam tam — rzekła — dobrze opłaconych ludzi, rybaków, którzy mu jutro wieczorem dobrą baryłkę mocnego wina z Torunia przywiozą i — pić ją z nim będą.
— Z rybakami, on? — zapytał powątpiewając książę.
— Piłby choćby z parobkami, byle pić, a wino było dobre — podchwyciła Fryda. Przyrzekli mi, że go w śmierć spoją.
Naówczas gdy jak kłoda leżeć będzie, mamy ludzi co nam wrota otworzą. Zamiast krwi przy zdobyciu Złotoryi, poleje się — tylko wino!
To mówiąc i uderzając w ręce, zawróciła się z poskokiem i zawołała nakazująco.
— Ale rozbudź że się, książę! Wstań, idź, każ ludzi pozbierać, bo się pewnie po wioskach rozleźli. Nie trać czasu, żywo!
Książę chciał już odchodzić posłuszny, gdy Fryda go, kładąc rączkę na ramieniu, zatrzymała.
— Złotoryę tak jak mamy! — rzekła — jestem swojego pewną! Nie popsujże mi książę znowu, to cośmy ledwie w części mogli naprawić.
Biały słuchał z pewnym rodzajem upokorzenia...
— Tak! — dodała — książę jesteś nadto dobrym... nadto łagodnym... Potrzeba być nieubłaganym, trzeba być okrutnym... Niech wszyscy drżą przed księciem... Pamiętaj!!
Stał jeszcze zadumany książę, jakby ważył co mu powiedziano... i chciał coś odpowiedzieć na to, gdy Fryda wyciągnęła rękę z uśmiechem.
— Daj mi na to rękę i słowo! — zawołała — będziesz srogim! Wielkie dzieła nie dokonywają się miękką ręką, krew lać się musi... Kto chce panować, musi walczyć, a co mu na drodze staje sprzątać... Tylko grozą dokazać coś można.
Paliły się jej oczy gdy to mówiła, rozjaśniła twarz, pierś poruszała się żywo, uczucie odmłodziło ją, stała się piękniejszą niż była. Biały pod urokiem tego blasku, który twarz jej rozjaśnił — wyciągnął dłoń, objął ją drugą ręką i chciał do piersi przycisnąć, ale mu się wyrwała.
— Idź że książę — zawołała natarczywie — dość będziemy mieli czasu na słodkie słowa... gdy zostaniesz zwycięzcą, gdy będziesz tym kim być powinieneś... Idź.
Jak popchnięty słowy temi, książę upojony, rozżarzony, wybiegł żywo, wołając na swych dworzan...
Wprędce potem zatętniało, Fryda patrząca z okna, widziała jak siadł spiesznie na konia, i ku lasom się oddalił.
W Złotoryi w istocie dowodził znowu Krystyn ze Skrzypowa, ale, choć poprzysiągł bratu żony iż nie zaśpi godziny jednej, że czuwać będzie dniem i nocą, a za Złotoryję gardłem ręczy, powróciwszy naprzód zażądał napoju, którego mu żona odmówiła.
Powstała ztąd kłótnia małżeńska — pojono go wodą, dając jeść co chciał, Krystyn był wściekły. Żona stała na straży...
W tem wieczorem znać dano, że rybacy przynieśli mu podarek... Ogromny szczupak wzbudzał podziwienie wszystkich, ale oprócz niego pod połą siermięg ukryta była baryłka wina...
Krystyn wziął ich na rozmowę do siebie... Tu się dopiero okazało, jak poczciwi ludzie byli ci rybacy. Na widok baryłki starosta odżył...
Natychmiast musiano skosztować napoju. Wino było z krzyżackiej piwnicy z Torunia, i jak upewniał Sumak, starszy rybaków, to właśnie, które tylko sam mistrz pijał z marszałkiem.
Nalano kubki.
Zapóźno dowiedziała się o nich żona, chciała baryłkę zabrać, ale Krystyn postawił jej się tak groźno, iż ze łzami ujść musiała. Aby nie była przeszkodą wesołej chwili, zamknięto płaczącą babinę.
Zaczęli pić natychmiast, na złość upartej niewieście.
Sumak i Trzysz, dwaj wybrani do upojenia Krystyna rybacy, sławni byli z głów twardych, lecz i starosty lada czem powalić nie można było... Baryłkę dopijano gdy jeszcze stary szermierz przytomnym był i trzymał się na nogach... Trzysz na dany znak, wskok popłynął po drugą. Tymczasem Sumak pilnował, aby pierwsza wysuszoną była do dna.
Starosta i rodem i stosunkami wielki pan — przy kubku najlichszego człeka do siebie przypuszczał i tak się z nim godził, jak gdyby nigdy z lepszemi nie bywał. Z prosta go żartami zabawiając grubemi, Sumak pilnował, aby na jego jeden kubek, starosta dwa i trzy wychylał.
Więc choć głowę miał dobrą, gdy baryłkę kończyli, już w niej nie było bardzo jasno, tylko humor coraz lepszy przychodził.
Trzysz, który po wino do Torunia popłynął, oprócz tego, jakie dla starosty miał przywieść, beczkę miodu starego, mocnego dla czeladzi z sobą zabrać postanowił, a starosta sam pijąc, dla załogi też piwa kazał wytoczyć z odbitej gwałtem piwnicy.
Starszyzna zamkowa piła w jednej izbie, rybacy ze starostą w drugiej, czeladź na podwórcach, i jak się wzięła ta pijatyka z wieczora — końca jej nie było. Krystyn gdy raz sobie podchmielił, obyczajem nałogowych pijaków, pragnienia dostawał nienasyconego, lał w siebie i w drugich bez miary i końca.
Zagrzany winem, które mu coraz lepiej smakowało, gębę też rozpuścił i plótł co miał na sercu, a że na nim kamieniem leżało to, iż mu Sędziwój nie dowierzał i z zamku chciał wyrzucić, a innemu go dać — ciągle powtarzał.
— Ogadali mnie źli ludzie, że ja już do niczego i nawet tej dziury obronić nie potrafię... I od kogo? od takiego trutnia jak ten Biały książę, który garść ludzi ma ledwie, ciurów, włóczęgów, żebraków!
Otóż — niech przyjdzie, niech przyjdzie, niech spróbuje, a ja mu tu pokażę co Krystyn ze Skrzypowa może!! Ja im pokażę.
Sumak i przybyły z nową baryłką Trzysz, potakiwali mu w najlepsze.
— Co tu się bać? Kogo! Tego wywłoki, który ani pieniędzy, ani wojska niema...
Starosta się odgrażał.
— Jabym chciał, żeby on się na Złotoryę porwał; dałbym co za to... bobym go zbił, albo może i pochwycił.
Mówią na mnie żem stary, niedołęga i — piję. A pewnie że piję, gdy jest co pić, bo mnie to życie daje...
Słuchaj Sumak — dodał — ty, choć prosty rybak, ale człek dobry i na winie się znasz... Ja prze twoje piję...
Pił potem prze zdrowie Trzysza, a później i Krzyżaków, co mieli rozum i takie wino sprowadzali.
Śmieli się i podśpiewywali. Sumak i Trzysz patrzyli tylko rychło go upoją. Byłci dobrze oszołomiony, lecz jeszcze zmysłów nie stracił...
Nalewano więc dalej a zachęcano, aby w baryłkach nic nie zostało.
Czeladź i starszyzna już w znacznej części była snem zmorzona i legła gdzie kto mógł, na ławach, na stołach, w przedsieniach i w podwórzu pod ścianami. Na zamku coraz się robiło ciszej, noc już była późna, a starosta jeszcze opowiadał swym towarzyszom dzieje dawne, szczególniej wypadki w których on wszystkich pogrzebłszy przy pijatyce, sam został, prawie trzeźwym i ani go potem zabolała głowa.
Jednakże wśród tych gadek i śmiechów, Sumak postrzegł, że starosta chwiał się na jedną i drugą stronę, głowa mu opadała na piersi, usta stały otworem, a oczy się mimowolnie kleiły.
Widząc to rybacy jeszcze kubek mu naleli, namówili że wypił i pokłoniwszy się do nóg, a polecając łasce jego, na co im bełkotaniem odpowiedział, odeszli.
Miało się na brzask, gdy wszystko w zamku we śnie głębokim pogrążone zostało. Była to wigilia Wniebowzięcia N. Panny, więc nikt dla tak świątecznego dnia nie potrzebował nazajutrz do pracy się spieszyć i zasypiali wszyscy szczęśliwie...
Sumak i Trzysz chcieli się wydobyć z zamku aby dać znać iż pora nadeszła kusić się o zdobycie jego, lecz nie mogli znaleść nikogo i dobudzić się, aby im furtę otworzył. Sami zaś nie umieli i nie mogli sprostać zamkowi.
Kluczów nie wiedzieć kędy było szukać. O mało więc cały ten podstęp i zachody nie spełzły na niczem. Czas upływał, ludzie mogli wyspawszy się, przetrzeźwić.
Tymczasem ci, którzy obiecali dopomagać, tak spali jako i drudzy. Sumak nadaremnie szarpiąc ich i bijąc usiłował rozbudzić.
Musiał więc ostatecznego użyć sposobu, i wlazłszy na blanki, że się spodziewał kogoś z ludzi Białego w pobliżu, począł wołać — Bywaj!!
Jakoż gdy trzykrotnie na różne strony powtórzył wołanie, posłyszał sykanie i lekkie huczki od dołu...
Pochyliwszy się — znowu nawoływać począł.
— Drabiny przystawiajcie, a rączo, bo teraz wszyscy śpią. Wrót otworzyć nie ma komu!...
Znalazły się snać przygotowane drabiny i w chwilę potem, na blanki drapać się zaczęli co najśmielsi. Tu ich Sumak i Trzysz przyjmowali, napędzając, aby się nie ociągali.
Wszystko było we śnie pogrążone.
Ze dwudziestu naprzód ludzi po drabinach wpadło na zamek, i zaraz po podwórcu się rozsypali wiązać pijanych, a broń im odbierać, co się tak szczęśliwie udało, że nikt prawie nie krzyknął, a wielu nie czuło co się z niemi dzieje.
Kilku do furty się dostało, i kluczy nie szukając wyłamali ją łatwo. Stał tedy zamek otworem już dla reszty i cała gromada Białego pod dowództwem Drzazgi na zamek wtargnęła.
Nie spieszono do starosty, bo Sumak ręczył że leży jak kłoda i ani go wiązać ani się o niego lękać nie potrzeba...
Zabierało się na dzień, gdy wszystko było skończone, a dwaj rybacy pospiesznie uszli.
Drzazga mając sobie wskazaną izbę Krystyna, postawił u drzwi straż. Umówionem było z księciem, który sam się narażać nie chciał, pewnym nie będąc powodzenia, iż miał w miejscu bezpiecznem oczekiwać na wiadomość.
Posłano do niego gdy wszystko było skończone, a nawet załogę pobraną w niewolę, powiązaną do lochów sprzątnięto.
Książę nadjechał zdyszany, rozgrzany bardzo i uradowany. Utkwiło w nim to słowo Frydy, które obiecywał sobie wziąć za skazówkę i być mu posłusznym — słowo zalecające nieubłaganą surowość.
Przypisywał teraz sam wszystkie swe niepowodzenia zbytniej powolności i pobłażliwości.
Przez cały więc czas gdy do zamku jechał, najuroczystsze sobie samemu dawał słowo, poprzysięgał iż będzie postrachem, będzie tyranem okrutnym — gdy na nieszczęście inaczej nie można było być zdobywcą...
Pierwszy przykład srogości tej, chciał zaraz dać na Krystynie ze Skrzypowa. Nic mu ten winien nie był, ale jako szwagier Sędziwoja z Szubina, przeciw któremu Władysław pałał największą żądzą zemsty — musiał za niego pokutować.
Biały, który miał przy sobie jednego Buśka, do którego mógł mówić otwarcie, potrzebując wywnętrzenia się i przechwałki — odwrócił się do niego.
— Słuchaj Buśku? Z Krystynem starostą — co zrobić? Powiesić go? hę?
— Paneczku... na Chrystusa Zbawiciela, a toż za co?
— Za co? łajdak jest! pies jest! niegodziwiec. Odgrażał się przeciwko mnie, bezcześcił, nazywał wywłoką... Są ludzie co słyszeli! — wołał Biały gorąco. — Dosyć wreście że Sędziwoja szwagier... za to wisieć powinien...
Buśko głową kręcił.
— Miłościwy panie — rzekł — jak wy zaczniecie wieszać, to oni nas potem będą też ciągnęli do góry. A, uchowaj Boże — mnie wezmą...
Książę się po swojemu zadumał.
— Paneczku — rzekł Buśko. — Wieszać to z tego nic nikomu nie przychodzi... chyba krukom i robactwu... Czy nie lepiej okup wziąć, a teraz go do ciemnicy posadzić?...
— Na Boga! rozum masz! — krzyknął książę. Rzucić go okutego do więzienia — i niech Sędziwój ratuje męża siostry... tysiąc kop...
Buśko się rozśmiał.
— Tyle on nie wart — rzekł — jabym go za pięćset dał wygłodziwszy...
Biały nic nie odpowiedział, bo właśnie stanął u otwartej bramy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.