Biały Kapitan/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV.
PRZEKLEŃSTWO CZAROWNIKA.

Witeź spędził siedem tygodni na morzu i w Wardö. Pitt sprzedał część złota i nie tylko napełnił wszystkie rumy szonera towarami i zapasami, potrzebnemi dla tubylców, lecz, namyśliwszy się dobrze, zakontraktował statek handlowy, który miał dostarczyć duży ładunek nabytych przez niego zapasów, obliczonych na dwa lata pracy na Tajmyrze. Wieść o tem, że kapitan „Witezia“ złożył do stalowych kas banku dużą ilość złota, lotem błyskawicy rozniosła się po mieście, dzienniki zaś całego świata powtórzyły ją i setki przedsiębiorczych i chciwych ludzi zaczęły przybywać do Wardö dla porozumienia się z Pittem Hardful.
Biały Kapitan miał do wyboru różnorodnych ludzi. Ci, co przybywali do niego, trawieni „złotą gorączką“, ludzie bez żadnej wiedzy i bez pieniędzy, byli często typami nader energicznemi i Pitt spisał z nimi umowy, jako ze zwykłymi górnikami, otrzymującymi od przedsiębiorstwa „Witezia“ utrzymanie, narzędzia pracy i część złota, zdobytego przez każdego z nich. Ludzi bogatych, życzących wnieść znaczne kapitały do przedsiębiorstwa, namówił do założenia sklepów i składów handlowych na terenie robót, spodziewając się, że wyrastająca w ten sposób osada stanie się zawiązkiem przyszłego miasta.
Gdy rozmawiał o tem z Elzą Tornwalsen i towarzyszami, Sanicki zapytał go:
— Powiedźcie, kapitanie, jak myślicie? Przecież obszary, przecięte rzeką Tajmyr, należą do Rosji. Rząd może nie pozwolić wam na to, potrafi zburzyć miasto i wysiedlić mieszkańców?
— Jeżeli użyje przemocy — wtedy niezawodnie dokona tego. Jeżeli zaś usłucha głosu rozsądku i prawa, nasz plan zostanie urzeczywistniony. Badając sprawy dalekiej północy, dowiedziałem się o bardzo ważnym szczególe. Zbrojny podbój Syberji, rozpoczęty przy Iwanie Groźnym i zakończony w drodze pokojowej dopiero w 1875 r., nie jest wszędzie dostatecznie prawnie zatwierdzony. Oddzielne szczepy mongolskie podpisały umowy polityczne, przechodząc pod berło carów rosyjskich. Takimi są Ostiaki z Obi, Kirgizi z Irtyszu, Jakuci, Buriaci ze stepów, położonych za jeziorem Bajkał i inne drobniejsze ludy. Chińczycy, podpisując ajguński traktat polityczny z Rosją, odstąpili jej wszystkie szczepy, zamieszkujące północno-wschodnią część Azji, chociaż nikt nigdy nie pytał o wolę ludności. Jednakże na wszelki protest poszczególnych szczepów Rosja może, opierając się na pewnych traktatach politycznych, odpowiedzieć żądaniem bezwzględnej uległości. Całkiem inaczej przedstawia się sprawa Samojedów. Nigdy nie byli podbici i żadnej umowy z Rosją nie zawierali. Rosjanie narzucili im bezprawnie swoją władzę i swoje rządy, obciążając podatkami naturalnemi. Lecz Samojedzi mogliby prosić świat cywilizowany o zachowanie i obronę ich wolności oraz praw do ziemi i jej bogactw. Zawierając umowy ze starszyzną samojedzką, jako z wolnym ludem, postępujemy zgodnie z prawem międzynarodowem, i tem prawem będziemy się bronili.
— Rozumiem! — zawołał Miguel. — Teraz tylko czekać, aż dowiemy się, że królem Samojedów został obrany Lundatem, mój przyjaciel, ten, który wycyganił u mnie pudełko zapałek. Gotów jestem pojechać w jego imieniu na posła do Madrytu!
Pitt zaśmiał się wesoło.
— Nie śpieszcie się zbytnio, Juljanie! — odparł. — Pamiętajcie tymczasem o hiszpańskiej policji...
— Oj, nie lubię tego słowa!... — żachnął się Rudy Szczur.
— Po dziesięciu latach sam będę radził wam, abyście kandydowali na posadę posła samojedzkiego — mówił, klepiąc go po ramieniu, Hardful.
Większość przybywających z różnych krajów na „Witezia“ Pitt odrzucił, gdyż był to element niedyscyplinowany, zbałamucony i niepewny.
Po pięciu tygodniach „Witeź“ wypłynął z Wardö, a w kilwaterze za nim szły dwa parowce. Jeden zawierał w swoich magazynach zakupione przez Pitta towary, a na pokładzie — wynajętych ludzi; drugi należał do zawiązanej spółki handlowej i był naładowany towarami i materjałami budowlanemi, beczkami dla solenia ryb i worami z mąką i solą.
Pitt Hardful nie podejrzewał, że podczas jego nieobecności na Tajmyrze zdarzyły się nieoczekiwane wypadki.
Złoto napływało coraz obficiej do składu, zbudowanego przez Nilsena.
Rynka każdego wieczoru po skończonej pracy przychodził do kapitana i opowiadał mu o bajecznej ilości drogocennego kruszcu, nagromadzonego pod warstwą torfu i zlodowaciałej ziemi.
— Wynajdujemy coraz częściej nieduże zagłębienia w kamienistym gruncie, napełnione kawałkami złota. Jest tak czyste, że tylko zrzadka w jego masie spotkać się dają odłamki kamieni. Ponieważ spotykamy bardzo duże bryły metalu, nasi poszukiwacze — Puhacz i Bezimienny zaczęli podejrzywać, że w górze Numy powinna istnieć złotonośna żyła, którą woda kruszy, wymywając z niej duże masy metalu, zawartego w rudzie. Świadczy o tem forma i zewnętrzny wygląd złota. Rozpoczęte wiercenie góry dziś wykryło szeroką na dwa metry żyłę złotej rudy, przecinającej cały masyw Numy i biegnącej dalej przez grzbiet Mgoa-Moa. Jest to niesłychanie doniosłe odkrycie, gdyż odsłania przed nami horyzonty na długi szereg lat wydajnej pracy w tej miejscowości!
Nilsen bardzo się ucieszył z tej wiadomości i zaczął obmyślać budowę składu z cegły, w czem dopomagał mu Rynka. Glina się znalazła w urwistym brzegu rzeki, a ze zwykłego pieca, urządzonego w tymże urwisku, wkrótce zaczęto wydobywać cegłę i budować skład o grubych ścianach i sklepieniu.
Było to zupełnie na czasie, gdyż pewnego razu, obchodząc w nocy teren robót, Olaf Nilsen spostrzegł cień człowieka, przemykającego się w krzakach. Kapitan chciał zawołać na niego, lecz zaniechał zamiaru, ponieważ wzbudziło to w nim podejrzenie. Szybko skierował się do składu złota i ujrzał ślady siekiery i świdra, któremi usiłowano wyłamać zamek.
— Któżby mógł to uczynić? — myślał Nilsen i podejrzenie jego mimowoli padło na ludzi, przyprowadzonych przez Rudego Szczura, a nawykłych do zbrodniczych czynów.
— Pokażę ja wam teraz! — odgrażał się Nilsen, prostując potworne bary i zaciskając pięści.
Zawołał Rynkę, opowiedział o swojem odkryciu i kazał postawić na straży przy składzie uzbrojonego, a zaufanego człowieka.
Nazajutrz o świcie, gdy już rozpoczęto roboty w szybie, przyszedł Nilsen i kazał ludziom zgromadzić się przy składzie narzędzi.
Tu oznajmił im o wykrytym zamachu na zdobyte przez nich złoto i zażądał wykrycia i wydania winowajcy.
Tłum milczał, głęboko poruszony niespodziewaną wiadomością.
Nareszcie przy kapitanie stanął Bezimienny. Był blady, wargi mu drżały, a oczy błyszczały ponuro. Kurcz przebiegał mu po twarzy, a długie palce prężyły się i zaciskały, niby szpony śmiertelnie zranionego sępa.
— Słuchajcie, wy...! — rzekł swym szyderczym głosem, zwracając się do tłumu. — Jeżeli który z was, nawet tu, z tymi ludźmi, nie mógł się powstrzymać od dawnego procederu... niech powie nam o tem... niech nie czeka, aż bractwo wykryje go... bo wtedy zastosujemy nasze więzienne prawo... bez litości, jak do zdrajców!...
— Ja o niczem nie wiem! Czyżbym się porwał na taką rzecz?! Ja nawet nie podchodziłem do składu!
— Śmierć złodziejowi! — wołali ludzie z nowej załogi „Witezia“, a w ich głosach wyczuwało się szczere oburzenie i gniew.
— Słowa — to furda! — krzyknął Bezimienny. — Rozumiem, że kapitan Nilsen może mieć podejrzenie tylko na nas — niedawnych „ptaszków więziennych“, bo żaden Samojed nie odważyłby się na taki czyn... Czyż mamy odpowiedzieć kapitanowi tylko słowami? A jakiemi oczami będziemy spoglądali na Białego Kapitana, gdy powróci do nas? Chłopcy! Daję dobę na wykrycie winowajcy... Jeżeli nie wykryjemy go, musimy opuścić komendę „Witezia“ i pójść w świat, bo tu żyć pod pręgierzem nieufności nie potrafimy... Kapitanie! proszę o zwolnienie od roboty na dobę ludzi, których wskażę...
W godzinę potem na spadkach góry Numy odbyła się narada. Bezimienny objaśniał coś pięciu swoim towarzyszom. Wkrótce ci ludzie rozpierzchli się po obozie, długo oglądali drzwi składu, czołgali się po ziemi, badając ślady i na południową przerwę nie stawili się wcale. Olaf Nilsen próżno szukał ich wszędzie, przeszedłszy nawet cały obóz tubylczy. Bezimienny, a z nim pięciu innych robotników zniknęli bez śladu. Norweg cierpliwie czekał.
Nie zdając sobie sprawy, uzbroił się i kazał Polakom wziąć ze składu dobre automatyczne rewolwery i karabiny, które polecił ukryć tak, żeby mieć je pod ręką na wypadek potrzeby.
Roboty były skończone, wzburzeni robotnicy siedzieli w swych szałasach, omawiając wypadki i dzieląc się domysłami. Dopiero po północy zgasły ogniska i cisza zapanowała w kotlinie Numy. Dochodziło tylko rzadkie szczekanie psów samojedzkich, porykiwanie pasących się reniferów i brzęczenie krwiożerczych komarów oraz drobnych, natrętnych muszek, ani w dzień, ani w nocy nie dających spokoju i wytchnienia ludziom i zwierzętom.
Nilsen siedział na progu swego domu i, zasłuchany w ciszę, myślą był daleko. Widział swego „Witezia“, płynącego wśród fal, słyszał cichy głos Elzy Tornwalsen i dobitne, spokojne słowa Białego Kapitana:
— Ani słowa więcej, Elzo, przyrzekłem Olafowi Nilsenowi, że wszystko będzie po dawnemu... Tak musi być, bo nie nastał czas... Jeszcze płyniemy daleko... daleko... i nie widzimy dotąd portu we mgle przyszłości...
Nagle Nilsen drgnął.
Jakiś obcy ciszy i nastrojowi jego duszy dźwięk wdarł mu się do mózgu.
Kapitan zaczął nadsłuchiwać...
— Pomylił mię słuch... — szepnął, lecz znowu podniósł głowę i słuchał z natężeniem. W obozie tubylców nagle zaczęły ujadać psy. Szczekały i podwywały wściekle. Widocznie usłyszały lub zwęszyły coś niezwykłego. Ujadanie oddalało się coraz bardziej i Nilsen zrozumiał, że psy ścigały wroga lub biegły na nieznane odgłosy.
I znowu obce dźwięki przeszyły ciszę. Teraz kapitan nie wątpił więcej. Gdzieś, jeszcze daleko, jeden po drugim buchnęły dwa strzały karabinowe, a po nich głucha, bezładna salwa.
Nilsen gwizdnął. Z baraku wybiegli uzbrojeni Polacy.
— Czuwamy — rzekł, podchodząc, Rynka. — Słyszeliśmy strzały... Jacyś obcy ludzie dali ognia, to nie nasi, bo poszli bez broni...
Strzały rozlegały się coraz częściej i szybko się zbliżały.
— Trzeba się przygotować do obrony — rzekł Nilsen — mało nas... bo tamtym nie można dać do rąk karabinów... mogą użyć przeciwko nam, skoro już nie zatrzymali się przed grabieżą...
— Kapitanie! — zawołał Rynka. — Bez porozumienia się z wami uzbroiłem czterech naszych Niemców i dwóch Anglików. Są to sumienni ludzie i za dobre traktowanie ich pójdą za was w ogień...
— Zobaczymy! — mruknął kapitan. — Tymczasem musimy zająć dobre stanowiska dla obrony na wszelki wypadek...
— Strzelający ludzie dążą od południa... Natrafią na obóz tubylców... Nie wiemy, jak się zachowają Samojedzi — rozumował Rynka. — Musimy więc przygotować się do walki z tubylcami... Pomiędzy ich obozem, a naszym ciągnie się rów, wykopany przez nas dla stoku wody do jeziora... Będzie on służył nam jako szaniec i z niego będziemy odpierali nieprzyjaciół.
— Biegnijmy tam! — krzyknął Nilsen, zarzucając na ramię karabin.
Wkrótce w rowie wyciągnęli się pod komendą kapitana długim szeregiem Polacy i uzbrojeni przez Rynkę Niemcy i Anglicy.
Strzały ucichły, lecz wzmogło się ujadanie psów samojedzkich i stawało się coraz wyraźniejsze. Nikt nie wątpił, że cofają się przed nadchodzącymi ludźmi.
Strzały jednak obudziły śpiących w baraku ludzi nowej załogi.
Wypadli i nadsłuchiwali, a później pobiegli po Rynkę i zajrzeli do domku kapitana. Nie znalazłszy ich, zaczęli szukać i, ujrzawszy siedzących w rowie z karabinami, cicho się oddalili, zbierając się przy swoim baraku.
— Ta—a—k! — pisnął Puhacz. — Będzie bitwa... Chcą się bronić... Ale nam już nie dowierzają... Widzicie, co się stało?
— Sambym stryczek zaciągnął na szyi tego nicponia, który dobierał się do składu i, nic z niego nie skradłszy, nam odebrał zaufanie kapitana! — mruknął, machnąwszy długiemi, małpiemi rękoma, Francuz Balbier, przezwany „Cepem“.
Wszyscy milczeli.
— Cóż to?! — złośliwie się śmiejąc, zawołał Cep. — Cóż to? Umiemy tylko rabować i dżgać „piórami“[1]? A czy nie łaska zasłużyć na zaufanie prawdziwych ludzi? Czyż nie możemy się zdobyć na to?...
— Jak? Mów, Cepie — rozległy się głosy.
Lecz Cep, w którym obudziły się wojownicze, pełne zapału i twórczej myśli, a zarazem praktyczne cechy Francuzów, już ujął w swe ręce dowództwo nad bandą.
— Siekiery i kilofy w garść i za mną! — skomenderował.
Za chwilę prowadził swój oddział ku zaroślom w zachodniej części kotliny Numy.
— Idziemy w innym kierunku... — szepnął, doganiając Cepa, zdyszany Puhacz.
— Milcz, Puhaczu, kiedy się nie znasz na strategji napoleońskiej — syknął Francuz. — To wojna — nie szukanie złota. Tam — ty jesteś Napoleonem, tu — ja...
Oddziałek zniknął w krzakach i zaczął cicho posuwać się na południe, obchodząc rów z ukrytymi w nich ludźmi, aż zapadł wśród rozrzuconych na płaszczyźnie głazów i zaczaił się.
— Hej, tam, chłopcy — szeptał do swoich Cep. — Na komendę moją zróbcie wielki krzyk, biegnijcie i walcie tych, co napadają tak, jakgdyby to byli dozorcy wszystkich więzień świata. A jeżeli zobaczę, że ktoś z was stchórzył i oszczędza swoją skórę, za którą żaden kat centyma nie da, rozpłatam łeb, jak kloc drzewa. Przysięgam na „czerwoną wdowę“[2]!
Urwał nagle, bo od strony tubylczego obozu, utykając, biegł człowiek i krzyczał coś, czego z odległości nie można było zrozumieć. Człowiek padał i podnosił się. Za nim, coraz bardziej zbliżając się, sunęła zbita gromada ludzi. Co chwila z tłumu atakujących padały strzały, lecz w mamiącym pół zmroku chybiały biegnącego człowieka.
Jednak siły go opuściły, bo upadł raz jeszcze i już nie mógł się podnieść. Wtedy wydał przeciągły świst, którym, niby biczem, przeciął i smagnął powietrze.
— To sygnał Bezimiennego! — zawołał Cep i, wyskoczywszy ze swej kryjówki, dopadł słabnącego towarzysza, zarzucił go sobie na ramiona i oddał ludziom, siedzącym w rowie.
Sam zaś, nic nie mówiąc, pobiegł ku barakowi, skąd chyłkiem, sadząc przez rowy, rynsztoki i kamienie, dawną drogą dopadł kryjówki swego oddziału.
— Będzie robota! — szepnął, radośnie pocierając ręce. — Oj, będzie...
— Wielki czas! — burknął zgięty w kabłąk człowiek, którego banda z szacunkiem nazywała „Szkarłatnym Pedro“. — Nudno już w tej ciszy... Czas puścić trochę ciepłej posoki!
— A — a, stary zbóju! — cicho zaśmiał się Puhacz. — Będziesz miał używanie... Zaczekaj chwilę...
Tłum napastników zbliżył się o pięćdziesiąt kroków do rowu.
Banda Cepa pozostała na tyłach atakujących.
— Rozumiem teraz!... — szepnął Puhacz, uszczypnąwszy Cepa w ramię.
— Napoleon! — odpowiedział Francuz chełpliwie, cicho uderzając się w czoło. — Ja im tu taki Most Arkolski urządzę, że o wszystkiem zapomną nazawsze, mój bratku. Tylko nie pokpijcie sprawy, wy — ciury!
— Stul gębę, Napoleonie! — syknął Szkarłatny Pedro i, zatknąwszy za pas siekierę, zaczął próbować ostrza „nawachi“[3], z którą nigdy się nie rozstawał.
Umilkli, bo z rowu rozległ się donośny i groźny głos Olafa Nilsena:
— Stój! Kto idzie?
Tłum zatrzymał się.
— Odpowiemy ci, gdy będziesz stał pod szubienicą! — rozległy się krzyki.
— Czego od nas chcecie? — padło nowe pytanie. — Nie pragniemy rozlewu krwi!
— A pewno! — krzyczano ze śmiechem z szeregów napastników. — Nie nasza, lecz wasza poleje się krew!
— No, no, pyskaczu! — szepnął Szkarłatny Pedro. — Moja w tem głowa, żeby ci ubyło posoki...
— Naprzód! — doniosła się komenda herszta napastników. — Bierzcie ich!
— Stój! — zawołał Nilsen i tyle siły było w jego ponurym głosie, że banda się znowu zatrzymała, jak wryta. — Czy to wasze ostatnie słowo?
— Nie! Masz odpowiedź! — wrzasnął herszt, wysuwając się naprzód i dając kilka strzałów w stronę rowu.
— Rynka, przemówcie do tego draba jego językiem! — powiedział niewidzialny za okopem kapitan.
Rozległ się pojedyńczy strzał, a herszt, rozłożywszy ręce, padł nawznak.
— Bij! Bij! — wrzasnął tłum i zaczął biec ku okopowi.
Wzdłuż nasypu rowu przeleciała ognista wstęga wystrzałów i kilku napastników pozostało na ziemi. Jednak tłum był liczny, więc mógłby wkrótce zalać broniący kotliny okop, lecz w tej chwili ztyłu rozległy się groźne krzyki i przekleństwa.
To ruszyła do walki banda Cepa.
Napastujący tłum w popłochu zaczął się ustawiać przeciwko nowemu nieprzyjacielowi, rażony salwami ludzi Nilsena. Spostrzegłszy zamieszanie bandy i przychodzący z pomocą oddział robotników, Nilsen jednym skokiem przesadził nasyp, podbiegł do najbliższego rannego i, uniósłszy go, wraz z nim wskoczył do rowu.
— Coście za ludzie? — badał jeńca, przykładając mu lufę do piersi.
— Różni — odparł ranny, — wolni kozacy, wypuszczeni z więzień aresztanci, zbiegli robotnicy z kopalni złota na Lenie[4].
— Żołnierzy i policji wśród was niema? — dopytywał kapitan.
— Niema! My wolni ludzie... — odpowiedział jeniec.
— Wolni bandyci? — poprawił go Norweg.
— Chcieliśmy zarobić, bo nasz człowiek doniósł, że macie dużo złota. Chciał je porwać, lecz go spłoszono. Wtedy ruszyliśmy kupą...
— Leż spokojnie... — mruknął kapitan, ogłuszając go uderzeniem pięści, i zawołał do swoich ludzi:
— Teraz możemy bić ich jak zajęcy! Ognia!
— Nie możemy strzelać, kapitanie! — krzyknął mały wąsaty Niemiec.
Nilsen wyjrzał z rowu i wybiegł na równinę.
Banda Cepa zwarła się z napadającymi i zmięszała się z nimi. Wprawni w bójkach przyjaciele Rudego Szczura szerzyli zniszczenie w szeregach napastującej bandy. Do nich się przyłączył wkrótce Nilsen i swemi mocarnemi rękami zaczął porywać ludzi niby wilk bezbronne jagnięta. Za nim postępowali milczący, spokojni Anglicy, rozbijając pięściami szczęki i nosy.
Nilsen spostrzegł w szeregach nieprzyjaciół kryjącego się szamana, utorował sobie drogę przez skotłowany, szamocący się tłum i, schwyciwszy go wpoprzek ciała, z rozmachem grzmotnął o kamień. Olaf Nilsen przypomniał sobie dawne czasy straszliwych bójek i prawdziwych potyczek po szynkach i w portach ze strażą celną i policją, gdy się trudnił przemycaniem towarów zakazanych. Oczy mu płonęły, wysoko podniosła się pierś i potężne ramiona wznosiły się i opadały, zbijając przeciwników z nóg.
Po godzinie bitwy napastnicy zaczęli podnosić ręce i skamłać o litość.
Około pięćdziesięciu ciężko rannych i zabitych zaległo pole bitwy. Wśród nich znaleziono zgiętego w kabłąk Szkarłatnego Pedro i dwóch robotników posłanych na „Witezia“ przez Miguela.
— Co będziemy robili, kapitanie, z tą hołotą? — z ciekawością pytał Cep, zręcznie związując ręce jeńcom.
— Odprowadźcie ich do obozu Samojedów i powiedźcie, aby strzegli ich do rana — odparł Nilsen. — Muszę się namyślić.
— Decyzja — krótka!... — mruknął Cep. — Mamy sznury, a dokoła sporo wysokich drzew. W okamgnieniu przystroimy nimi choinki, kapitanie! Kapitanie...
Nilsenowi błysnęły oczy złowrogo. Rada była dobra, bo się podobała Norwegowi. Już zamierzał zmienić początkowy rozkaz, gdy nagle wstał przed nim Pitt Hardful i z wyrzutem spojrzał na wzburzoną twarz kapitana.
— Odstawić ich do Samojedów... — powtórzył Nilsen.
— Macie, wisielcy, szczęście — zamruczał Cep i krzyknął:
— Marsz, naprzód!
Tłum jeńców pod eskortą zwycięzców ruszył ku samojedzkim czumom. Nilsen i Polacy ponieśli rannego Bezimiennego do swego obozu.
— Dziękuję wam, żeście uprzedzili nas o napadzie, — rzekł do niego kapitan. — Opowiedźcie, co się stało?
— Kapitanie — zaczął opowiadać Bezimienny — nie mogliśmy znieść waszej nieufności. Musieliśmy zrzucić z siebie wszelkie podejrzenie. Wytropiliśmy sprawcę zamachu na skład i doszliśmy do zasadzki tych nicponiów. Dali do nas kilka salw. Moi towarzysze padli, ja dostałem kulę w ramię, lecz zbiegłem... Jak widzicie, śród tych, którzy przybyli za radą Rudego Szczura na wasz statek, niema zdrajców! Wszyscy stanęli ramię w ramię z wami i tak będzie zawsze. Będzie tak dlatego, że wy i Biały Kapitan jesteście prawdziwymi ludźmi, nie burżujami, nie wyzyskiwaczami i zarozumiałymi świętoszkami, dlatego, że nie macie pogardy dla nas i nie boicie się nas...
Z wesołemi okrzykami powracali zwycięscy robotnicy po odprowadzeniu jeńców.
— Dziękuję wam za pomoc, towarzysze! — zawołał, wychodząc na spotkanie ich Olaf Nilsen. — Możecie za to w każdej potrzebie liczyć na mnie! Lecz uciszcie się, bo tam leżą wasi zmarli towarzysze...
— Nic to! — krzyknął Cep. — Oni nie usłyszą nas. Nie wielkie nieszczęście, że już nie żyją. Namęczyli się przez całe życie. Teraz wypoczną... Tacy, jak my, śmierci się nie boją... Bywa ona dla nas nieraz matką i wybawicielką...
Wkrótce na równinie wyrosły dwa kurhany. Pod jednym zakopano zabitych bandytów, pod drugim, z białym krzyżem na szczycie — złożono ciała Szkarłatnego Pedra i jego towarzyszy.
Gdy się rozpoczęły roboty, Nilsen zupełnie zapomniał o jeńcach, ponieważ co chwila przybiegali robotnicy, znoszący złoto. Partja natrafiła na nowe „gniazdo“, jeszcze bardziej obfite.
— Kapitanie! — wołał mały, wąsaty Niemiec. — Tyle złota, że wprost wierzyć się nie chce, że to woda je złożyła... Zupełnie niby jakiś stary skarb, ukryty przez ludzi...
Nilsen ledwie nadążył przyjmować złoto, pakować w worki i odnosić do składu, starannie układając je równemi szeregami.
Dopiero podczas południowego wypoczynku przypomniał sobie o jeńcach i posłał Cepa, aby kazał Samojedom przyprowadzić ich do siebie.
Cep wkrótce powrócił, uśmiechając się złowrogo i tajemniczo.
— Gdzie są jeńcy? — zapytał Norweg.
— Oni nie przyjdą już — mruczał Francuz. — Samojedzi strzegli ich do świtu, a później... później...
— Co — później? Powiadaj! — krzyknął Nilsen.
— Poprzecinali im gardziele, jak swoim reniferom, — wypalił Cep.
— Zabili?
— Tak! Byli to ludzie z bandy, która nieraz robiła na Samojedów napady, rabowała ich dobytek, uprowadzała stada, krzywdziła kobiety... Teraz mogli się zemścić, no i nie omieszkali skorzystać ze sposobności. Czysta robota! Już tam psy pracują... a i wilki nadciągają. Chociaż jasno, a słyszałem ich wycie za pagórkami, gdzie rzucono ciała zamordowanych... Czysta robota i już nikt na to nie poradzi... Amen!
Francuz zaczął się śmiać i zacierać ręce. Był zadowolony, gdyż straszliwie się zawziął na bandytów. Długo potem z nowem zacięciem chwalił się swoją strategją i chełpił się Arkolskim Mostem, gdzie, jak niegdyś Napoleon, zwyciężył i pobił na głowę nieprzyjaciela.
Przerwawszy przechwałki, powiedział:
— A tych Samojedów polubiłem teraz serdecznie! Poważny lud i robi wszystko rzetelnie. Zyg, nożem po gardle i — adieu, mon petit coucou! Tamci odjechali, a nasze francuskie przysłowie głosi, że „odjechać — to umrzeć trochę!“ Ci zaś umarli nie trochę, ale z kretesem!...
Tak się zakończyła pierwsza tragiczna karta dziejów poszukiwaczy złota z „Witezia“.
Nic o tem nie wiedział Biały Kapitan, płynący już przez Karskie morze ku ujściu Tajmyru.
Była już jesień i lodu nigdzie w drodze nie spotkano. Morze było spokojne i wolne.
Załoga po dawnemu skupiała się w wolne od roboty chwile przy swoim kapitanie i słuchała jego opowiadań.
Po jednej z takich rozmów, Elza Tornwalsen zbliżyła się do Pitta i rzekła:
— Chcę pomówić z wami, Pitt Hardful...
— Mówcie, Elzo, słucham was — odparł spokojnym głosem.
Usiedli przy kluzie kotwicznej.
— Czy kochaliście kobietę, Pitt Hardful? — spytała Elza.
— Kochałem zbyt wiele kobiet, a więc, zdaje się, że żadnej nie kochałem, bo kochać można tylko jedną... Miłość prawdziwa, to jak narodziny, lub śmierć — nigdy się nie powtarza, Elzo...
— Jakie były te kobiety? — zapytała znowu, patrząc mu w oczy.
— Były różne! — zawołał ze szczerym śmiechem. — Były piękne a głupie, namiętne a chciwe, brzydkie a mądre i nudne...
— Wszystkie były pięknie ubrane, śmiałe, równe mężczyznom? — dopytywała kobieta.
— No, tak! — odparł Pitt. — Były to tak zwane — „damy z towarzystwa“.
— Ja nie jestem podobna do nich?... — szepnęła Elza.
— Nie! Jesteście, Elzo, lepszą od nich! — odpowiedział serdecznie.
— Lepszą? Lepszą dla Nilsena, ale nie dla was, Pitt?
Nie odpowiedział odrazu.
— Kobieta w chwili obecnej jest dla mnie zawadą! — odparł niespodziewanie szorstko. — Nie chcę znać miłości i nie mogę mieć żony do czasu, póki nie znajdę w sobie siły i chęci do życia dla siebie, dla serca i duszy...
— Czy będziecie je mieli kiedykolwiek, kapitanie? — spytała smutnym głosem.
— Nie wiem, nie wiem, Elzo! — szepnął Hardful. — Zostawmy to biegowi czasu i wypadków. Niech nasz los rządzi tem w przyszłości... W tej chwili on nie ma władzy nade mną, bo ja, tylko ja sam kieruję mojem życiem. Jestem teraz silniejszy od losu i przeznaczenia.
Westchnęła, lecz po chwili cichym głosem rzekła:
— Gdy los zacznie rządzić wami, Pitt Hardful, przypomnijcie sobie o mojem sercu, wam oddanem, a pamiętajcie, że Elza Tornwalsen będzie już inną kobietą, nie podobną ani do Ottona Lowego, ani do kuka „Witezia“. Nie wiem, czy będę wtedy lepszą, czy gorszą, lecz inną, zupełnie inną! Nie pozna mnie wtedy stara Lilit i nie zechce opowiadać obcej o wikingach, ślepych skaldach i o krwawych bitwach...
— Co zamierzacie zrobić, Elzo? — spytał zdziwiony Pitt.
— Los to rozstrzygnie, bo ja chcę żyć dla serca i duszy... — szepnęła, odchodząc, cicha i zamyślona.
Pitt popatrzał za nią, ogarnął wzrokiem wysoką, wiotką postać, dumnie osadzoną głowę i małe, silne ręce, bezwładnie opuszczone wzdłuż wysmukłych bioder. Przyłapał siebie odrazu na tem, że po raz pierwszy z ciekawością spoglądał na Elzę, jak na kobietę. Uważniej przyjrzał się jej później przy kolacji i zauważył duże, szafirowe oczy, pełne jasnej głębi i zapalających się w niej gorących iskierek, pięknie zarysowane łuki brwi ciemniejszych od lekko wijących się popielatych włosów i świeże usta, w uśmiechu odsłaniające białe, mocne zęby.
Elza Tornwalsen, jak kobieta z krwi i kości, odrazu spostrzegła, że Pitt uważnie jej się przygląda. Niepokój i wzruszenie ogarnęło ją. Opalone, złocisto bronzowe policzki okryły się ciemnym, gorącym rumieńcem. Coraz częściej migotały błyski w oczach, wysoko wznosiła się i gwałtownie opadała pierś.
Wzruszenie Elzy nie uszło uwagi Pitta, więc przestał patrzeć na nią, nachmurzył czoło i umilkł. Robił sobie gorzkie wyrzuty.
Gdy nazajutrz Pitt spostrzegł, że Elza nałożyła swoją najlepszą suknię, opasała czarną aksamitką i spięła rzeźbionym grzebieniem odrastające włosy, ani razu nie spojrzał na nią przez cały dzień i kazał Larkowi podać posiłek do swej kajuty.
Był zły na siebie i na Elzę.
„Witeź“ tymczasem pruł bladą powierzchnię oceanu, płynąc wzdłuż północnych wybrzeży Azji. Ryza odbywała się w warunkach nadzwyczaj pomyślnych i flotyla szybko zbliżała się do archipelagu Nordenskjölda, skąd już zaledwie kilkanaście godzin pozostawało do Tajmyrskiego jeziora.
W obozie zdaleka zauważono czarne obłoki dymu, wyrzucanego z kominów płynących statków i gdy „Witeź“ wszedł na głęboką wodę jeziora, z piersi ludzi, pracujących w „Złotej Studni“, jak przezwano dolinę Numy, wyrwał się radosny okrzyk:
— Biały Kapitan! Niech żyje Biały Kapitan!
Płynące za szonerem dwa duże parowce dały powód do różnych domysłów i pytań, na które Olaf Nilsen nie mógł dać żadnych wyjaśnień.
Minęły jednak dwie godziny, gdy rozległy się gwizdki komendy i szoner oddał kotwicę przy zachodnim brzegu Czoa, a dwa nieznane statki — przy północnym przylądku wyspy.
Wkrótce Pitt Hardful był już w obozie przy szybie, witany przez Nilsena oraz ludzi starej i nowej załogi.
Kapitanowie udali się na rozmowę do domu Nilsena i opowiadali sobie do północy o zaszłych wypadkach.
— Źle to wam wypadło z tą bandą — zauważył Pitt, wysłuchawszy opowiadania o stoczonej bitwie. — Źle, bo wieść o wytępieniu bandytów niezawodnie dojdzie do władz, a wtedy będą mieli powód robić nam różne obostrzenia. No, trudno! Widzę, że inaczej nie można było załatwić się z nimi! W każdym razie lepiej, że nikt z nich nie uszedł z życiem. Musimy więc jak najdłużej przytrzymać tu Samojedów, aby nie roznieśli wieści o potyczce. Mam na nich sposób! Będą zajęci handlem z przyprowadzonymi przeze mnie kupcami, a w zimie poradzimy tubylcom, aby zajęli się łowami pomiędzy Tajmyrem, a rzeką Pyaziną na zachodzie i zatoką Chatangi — na wschodzie. Towarów samojedzkich myśliwych więcej nie potrzebujemy. Zostawmy je moim kupcom, bo mamy lepszy produkt — złoto! Rąk do pracy nam nie zbraknie, gdyż przywiozłem ze sobą siedemdziesięciu przedsiębiorczych i silnych ludzi.
— To wszystko bardzo dobrze, — mruknął Olaf Nilsen, — jednak jest jedna okoliczność, niepokojąca mnie od tygodnia...
Pitt uważnie spojrzał na kapitana.
— Z każdym dniem nasz barak dla chorych zapełnia się nowymi i nowymi ludźmi — ciągnął Nilsen. — Dziwna to choroba i nasz felczer Walicki nie zna jej... Ludziom zaczynają brzęknąć i pokrywać się krwawiącemi ranami dziąsła, zęby kiwają się i wypadają, wysycha i pęka skóra; chorzy cierpią na straszliwe bóle żołądka i wszystkich stawów, tracąc do reszty siły i chęć do życia...
— Szkorbut.. — wyszeptał Pitt, — klęska północnych obszarów... Musimy natychmiast ratować ludzi, póki nie nastała zima, gdy wszelka pomoc będzie już spóźniona. Czytałem o tej straszliwej chorobie w pamiętnikach dawnych podróżników. Brak świeżych jarzyn i owoców stanowi najgłówniejszą przyczynę szkorbutu...
— Cóż mamy przedsięwziąć? — spytał Nilsen.
— Musimy natychmiast dowiedzieć się od tubylców, gdzie można znaleźć tereny z rosnącemi na nich „czeremszą“, czyli dziką cebulą i czosnkiem, oraz z żórawiną, czarnemi jagodami i brusznicą. Natychmiast wyślemy tam chorych na kurację. Rychło powrócą do zdrowa!
Nie tracąc czasu, kapitanowie poszli do obozu Samojedów i wkrótce już wiedzieli, że o 150 kilometrów na południe od jeziora, wpada do Tajmyru, rzeka Logata, przecinająca stepową miejscowość, obfitującą w „czeremszę“ i jagody.
Nazajutrz kawalkada chorych, siedzących na wierzchowych reniferach, opuściła obóz „Złotej Studni“ i pod eskortą Samojedów, prowadzących obładowane zapasami zwierzęta, skierowała się na południe, otrzymawszy polecenie dostarczenia jak największej ilości dzikiej cebuli i suszonych jagód na okres zimowy.
Gdy wszystkie zarządzenia zostały wydane, Olaf Nilsen powrócił na swój statek. Przywitał się z załogą i długo wpatrywał się w wychudłą, ogorzałą twarz Elzy, niby szukając w jej oczach jakichś nowych, nieznanych śladów. Nie dostrzegł jednak nic nowego i niepokojącego.
— Pitt Hardful dotrzymał słowa!... — pomyślał Norweg i westchnął, gdyż na twarzy i w głosie Elzy Tornwalsen wyczuł tylko dawny przyjazny dla siebie stosunek i nic więcej, nic więcej, chociaż tak długo byli w rozłące....
Westchnął raz jeszcze i mimowoli zacisnął zęby, porwany nabrzmiewającą w piersi rozpaczą.
— Ściśnij serce, ściśnij serce, Olafie Nilsen! — szepnął do siebie. — Ściśnij serce, nałóż kajdany na duszę i czekaj, czekaj... bez nadziei...
Wpadł do kołyszącej się przy burcie „Witezia“ łodzi i popędził do brzegu, wiosłując z taką siłą, że pojazdy się zginały i skrzypiały żałośnie, a lekka jolka pędziła, jak jaskółka, ledwie muskając powierzchnię jeziora. Uciekał od wspomnień, związanych z „Witeziem“, gdzie bronił swego szczęścia, krył się przed widokiem Elzy, cofał się nareszcie przed swojemi ponuremi myślami i rozpaczą, rozsadzającą jego szeroką pierś. Boleśnie kołatało oddane, uczciwe, czyste serce północnego barbarzyńcy i wojownika, potomka walecznych wikingów-żeglarzy i smętnych koczowników mongolskich, odbywających tragiczną wędrówkę z jednego krańca starego kontynentu — na drugi, bez celu, bez nadziei ujrzenia końca włóczęgi, lub powrotu do miejsca, skąd ją rozpoczęli.
Wpadł, jak szalony, do szybu i, porwawszy kilof, zaczął bić nim w twardą, skrzepłą ziemię jakgdyby mszcząc się na niej za swój ból i mękę.
Nie widział, jak razem z grudkami ziemi spadały mu pod nogi większe i mniejsze połyskliwe kawałki i ziarna złota, chrapał, rzęził i bił coraz potężniej, bo w piersi wyła mu rozpacz, niby głodna, samotna wilczyca.
Znużenie ukoiło serce i uspokoiło wzburzoną, podnieconą myśl.
Cisnął na ziemię kilof i spojrzał pod nogi.
— Hej, towarzysze! — krzyknął. — Przyszlijcie do mnie dozorcę, bo naskrobałem sporo złota!
Odszedł, zaczął zwiedzać wszystkie roboty w „Złotej Studni“, a później ważyć przyniesione złoto i układać je na półkach składu.
Tymczasem Pitt Hardful przyglądał się budowanym przez kupców domom i składom, kontrolował ich obroty handlowe z tubylcami i rozmawiał ze starszyzną o polowaniach na terenach, przylegających do Tajmyru.
Minęły dwa tygodnie i cała partja chorych robotników powróciła do obozu. Wszyscy byli zdrowi i obładowani workami z cebulą i suszonemi jagodami.
— Wiesz co, Puhaczu? — zwrócił się do poszukiwacza złota wesoły Lark, klepiąc starego po ramieniu. — Straciłeś zęby, ale tobie z tem do twarzy, bo tak czy inaczej — gębę zawsze masz przykrytą nosem.
— Bardzo słusznie, żółtodzioby smyku, — mamrotał Puhacz, — lecz powiedz mi, czy to Norwegowie w Warange-fiordzie tak ci wyostrzyli język?
— Jakżeżby inaczej! — zaśmiał się chłopak. — A wiesz, Puhaczu, na czem ostrzyli? Na osełce rozumu, mój stary!
— Ho! ho! — wołał ubawiony Puhacz. — Zarozumiały z ciebie osiołek! A czyż zapomniałeś przysłowia, że osiołka na Tajmyrze nie przerobią na źrebaka w Paryżu...
— Niema takiego przysłowia! — wybuchnął śmiechem Lark. — Toś ty je wymyślił, Puhaczu!
— Dowcipny się zrobił nasz Puhacz! — zauważył Rudy Szczur. — A to dlatego, że przez dwa tygodnie napychał swoje flaki cebulą i czosnkiem...
— A jaki rozmowny! — dodał Falkonet. — Fiu — fiu!
— O! Puhacz nie potrafi utrzymać języka za zębami, bo je stracił! — zawołał skacząc na jednej nodze Lark.
— Będzie kiedyś kat miał z ciebie prawdziwą pociechę, smyku! — rzekł, śmiejąc się, Puhacz.
— Pewno! Bo po takich, jak ty, raz mu się trafi gratka powiesić porządnego dżentelmena! — odciął się chłopak. — Będzie to jednak dla świata wielka strata...
— Zmykaj mi stąd, rybo zębata! — udając, że chce go pochwycić, krzyknął Puhacz.
— Poeta z ciebie, mój stary! Mówisz rymami. Czy to też nabyłeś od czosnku? — zapytał Miguel. — Obawiam się, że zaćmisz sławę mego narodowego poety, a zarazem imiennika — Saavedry Miguela Cerwantesa!...
Urwał nagle i po chwili zawołał:
— Patrzcie, patrzcie tam, na północ!...
Wszyscy stanęli i spojrzeli w zdumieniu.
Dalekie szczyty grzbietu Byrranga, północny brzeg jeziora i okoliczne lasy nagle zniknęły za gęstą, białą zasłoną. Stawała się ona coraz bliższą, aż ludzie zrozumieli, że była to mknąca śnieżyca, która spadła niespodziewanie, przykryła wszystko białym całunem i zaczęła chłostać drzewa, skały, ludzi.
Biały Duch północnych lodowców machnął na tundrę połami swego płaszcza i rzucił pierwszy siew zbliżającej się zimy.
Biali ludzie odpowiedzieli na to swoim sygnałem — słupami dymu, wychodzącego z kominów ciepłych baraków; Samojedzi, Tungusi i Tawda — ofiarami na cześć miłosiernego Numy i dla przebłagania Białego Ducha Północy, z płonącą na szczycie góry Albordż — Gwiazdą Polarną. Lała się krew reniferów, a ludność tubylcza pożerała surowe, dymiące się mięso; matki kąpały niemowlęta we krwi ofiarnych zwierząt i wykrzykiwały obłędne, dzikie zaklęcia, błagając o łaskę dobrych duchów i cienie zmarłych przodków, odganiając wrogie, szatańskie siły, czyhające wszędzie, gdy Biały Duch mknie nad spowitą w śnieg i lód ponurą, groźną tundrą.
Przyszła straszna, tajemnicza zima polarna, a z nią noc beznadziejna, długa, jak śmierć...





  1. Pióro w mowie więziennej oznacza nóż.
  2. Gilotyna.
  3. Nawacha — nóż hiszpański.
  4. Rzeka Lena, słynąca z bogatych pokładów złota.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.