Biały Kapitan/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Biały Kapitan
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
BIEG NA PÓŁNOC.

Witeź, zabrawszy zakupione przez Pitta towary, wywiesiwszy sygnały dalekiej północnej ryzy, śmiało hucząc, następnej nocy ruszył ku bramie portowej, przepłynął koło bak i, wziąwszy rutę na północ, szedł całą parą.
W Hamburgu „Witeź“ stał kilka dni, ładując tanie niemieckie towary, przeciął morze Niemieckie i w szkockim porcie Aberdeen długo nabijał wolną część rumu oraz przyburtowe magazyny węglem i smarem.
Pewnego mglistego poranka szoner huknął i skierował się na NE.
— Ruta na Bergen! — rzekł do Pitta kapitan, pokazując mu wykreśloną na mapie linję. — Musimy się tam oporządzić dla północnej wyprawy i zrobić zapasy żywności.
Powiedziawszy to, Nilsen poszedł do swojej kajuty.
— Ciekaw jestem, czy kapitan będzie biegł pod kraj[1] Lofotów i kotwiował tam? — zapytał sztormana Michał Ryba, posłyszawszy rozkaz Nilsena. — Bardzo jestem ciekaw!
— A dlaczego? — zadał pytanie Pitt.
— To już nasza sprawa! — mruknął bosman. — Jesteście nowym człowiekiem, sztormanie, na „Witeziu“, nie znacie naszych dawnych pływanek!
— Nie ciekaw jestem! — zauważył sztorman, myśląc, że z pewnością Nilsen ze swymi marynarzami zajmował się na Lofotach przemytnictwem, o czem bosman w ten sposób ostrożnie napomykał.
Na tej rucie Pitt Hardful otrzymał chrzest bojowy. Był koniec lipca i po długim okresie upałów, zerwał się szturm.
Pitt spał głębokim snem po nocnej warudze, gdy nagle się obudził, omal nie wyrzucony z łóżka. Usiadł i, trzymając się poręczy, nadsłuchiwał.
Fale z hukiem biły w prawą burtę „Witezia“, zmuszając go do chylenia się na bakort i od czasu do czasu zalewając zieloną wodą okrągłe okienko kajuty. Z pokładu dochodziło wycie i świst wiatru, skrzypienie masztów, uginających się pod smaganiem wichru.
Z trudem ubrawszy się, sztorman wyszedł na pokład.
Dwie kolejne zmiany pracowały na deku.
Majtkowie umocowywali ratunkowe szalupy, zawieszone na blokach, szczelniej otulali brezentem lukę rumu, zamykali okna maszynowej hali, podciągali wanty, podtrzymujące maszty, obracali wyloty wentylatorów i ryngowali cumy, tały i trosy.
Bałwany coraz częściej zalewały pokład, z sykiem zbiegając przez bakort.
Kapitan stał na mostku w gumowym płaszczu i w zydwestrze — nieprzemakalnej czapce, osłaniającej mu szyję i uszy, o rondzie, nisko na czoło opuszczonem.
Gdy sztorman wszedł na mostek, Nilsen zaśmiał się i krzyknął, usiłując zagłuszyć odgłosy wichru:
— No, macie czego chcieliście, mister Siwir! Wali nas sumiennie na bakier! Ryjemy morze aż miło! Będzie zabawa na długo, a po takim szturmie dunuga prędko się nie ugładzi... Będziemy mieć kipiel już do samego Bergenu.
To powiedziawszy, gwizdnął i przez tubę krzyknął do bosmana:
— Z drugiej warugi posłać pomocnika do sztorwału! Jednemu trudno przy takiej dmie.
Po chwili przy kole rudlowym obok Hadejnena stanął Otto Lowe.
Obaj marynarze, wpatrzeni w strzałkę busoli i w bukszpryt,[2] kręcili sztorwał.
Morze szalało. „Witeź“ co pewien czas wspinał się na wysokie ruchome góry i, zatrzymawszy się na nich przez chwilę, drżał wstrząsany potężną śrubą, z hukiem i trzaskiem obracającą się w powietrzu. Trwało to jednak kilka sekund, poczem, nagle się obrywając, szoner z zawrotną szybkością spadał dziobem na dół, do otchłani wirującej przepaści, aż znikał w niej do połowy, wyrzucał słupy zielonej wody i białej piany.
— Trudno dzisiaj „cynklować!“[3] — krzyknął od sztorwału Hadejnen. — Szturm wyrywa nam rutę co chwila!
— Bacz, aby nie zaniosło nas na Stawenger, — odkrzyknął Norweg, — tam dużo raf, a na takim mocnym zwarze nie dojrzymy wszystkich bakanów. Nie jest to łodne[4] miejsce...
— Nie z taką kipielą, gdy morze się roi, dawaliśmy sobie radę! — z chełpliwą radością odpowiedział Hadejnen.
Gdy jednak „Witeź“ zawinął do Bergen, nieliczna załoga, po długiej, uciążliwej pracy, czuła się bardzo wyczerpana. Najwięcej zaś odczuł niepomyślną pływankę Pitt, którego bolało całe ciało. Jednak był zadowolony, bo nauczył się nowych, a bardzo dla marynarza potrzebnych rzeczy.
Przekonał się, jakim wprawnym i odważnym kapitanem był Norweg i rozumiał uczucie dumy i uwielbienia majtków „Witezia“ za każdym razem, gdy mówiono o Olafie Nilsenie, jako o dowódcy szonera. Pitt był też zadowolony z siebie, bo kapitan pochwalił go, powiedziawszy, że nowy sztorman posiada zmysł morski i stanowczość.
— Będzie z was kapitan, jak się patrzy! — rzekł do niego Nilsen, gdy Pitt, stojący na warudze, nadał nowy kierunek szonerowi, unikając ciosów z podwietrznej strony.
Z Bergenu „Witeź“ po załatwieniu nowych zakupów wypłynął, kierując się dalej na północ.
W miarę tego, jak szoner się zbliżał do archipelagu Lofotów, Olaf Nilsen stawał się bardziej ponury i niespokojny.
Pitt, uprzedzony rozmową z bosmanem co do wysp, spostrzegł rosnącą trwogę w oczach Ottona Lowego i jakieś nieznane dotąd błyski w oczach innych majtków.
Pewnego poranku Nilsen wyszedł ze swej kajuty w skórzanej bluzie i w wysokich, podbitych żelaznemi hakami butach. Na pasie miał duży automatyczny pistolet Mauzera w drewnianej pochwie i krótki kordelas myśliwski o szerokiej klindze.
Pitt nigdy nie widział kapitana w takim stroju, który jeszcze bardziej uwydatniał jego rozrośniętą, atletyczną postać. Wyglądał na jakiegoś wojowniczego wikinga północnego, szykującego się do bitwy morskiej. Nie pytał go jednak o nic, pełniąc służbę na mostku. Przyglądając się Nilsenowi zauważył, że kaptan wyciągnął z atlasu nawigacyjnego szczegółową mapę Lofotów i starannie zaczął ją przeglądać.
Po południu zjawiły się pierwsze strome, skalne brzegi archipelagu.
Kapitan sam stanął przy sztorwale, prowadząc statek. „Witeź“ płynął jeszcze dwie godziny, gdy Nilsen, sprawdziwszy coś na mapie, krzyknął w telefon do maszyny:
— Zwolnić bieg! Mały chód! Stop!
„Witeź“ sunął jeszcze przez kilka minut, aż zakołysał się spokojnie na „gładzie.“
— Rejda! Oddaj kotwicę! Zacumować na śmierć![5] Spuścić czwórkę[6] od sztymborku!
Nilsen zwrócił się do Pitta i rzekł poważnym głosem:
— Sztormanie! W razie wypadku ze mną, w nachtuzie[7] pod blatem leży mój testament. „Witeź“ ma przejść na własność Ottona Lowego. Pomóżcie mu w tych sprawach...
— Dobrze, kapitanie! — odpowiedział Pitt. — Odjeżdżacie na brzeg? Na długo?
— Odjeżdżam, a czy na długo, czy nie — to się pokaże... — mruknął Nilsen, poprawiając przy pasie pochwę pistoletu.
— Jaka to wyspa? — spytał sztorman.
— Oestwaago... — rzekł, wpatrując się w wysoki, najeżony skałami „spych“ — urwisty brzeg, z bijącemi weń bałwanami nigdy niemilknącego oceanu.
Kapitan wszedł do łodzi i Pitt usłyszał komendę:
— Idź na pióra!
Majtkowie ujęli w krzepkie dłonie wiosła.
— Pióra do góry!
Wiosła podniosły się i niby skrzydła szybującego ptaka znieruchomiały w powietrzu.
— Na wodę! — padł rozkaz.
Czwórka odrazu odskoczyła od burty „Witezia“ i, wylatując na grzebienie fal lub zarywając się w nich nosem, pomknęła ku brzegowi.
Na dziobie szonera stał Lowe i wodził trwożnym wzrokiem za oddalającą się łodzią.
Po godzinie czwórka powróciła. Marynarze zebrali się na dziobie szonera i, siedząc w milczeniu, nadsłuchiwali.
Skądś zdaleka, niby tocząca się po morzu ciężka, miękka kula, dobiegł odgłos strzału, a później zapadła cisza, jakaś przejmująca, budząca trwogę.
Przed wieczorem, Pitt kazał znowu spuścić łódź.
— Kapitan nie lubi, gdy się wtrącają w jego sprawy... — zauważył, z niechęcią patrząc na sztormana, Michał Ryba.
— Milcz! — rzekł Pitt. — Po kapitanie ja zostałem dowódcą „Witezia“. Porwa![8]
Sztorman kazał wieść się do miejsca, gdzie majtkowie pozostawili kapitana. Rozkazawszy, aby ludzie czekali w małej zatoce, ukrytej przed falą za wysokiemi rafami, Pitt zaczął się wspinać po zboczach wysokiego brzegu. Wyszedł na płaszczyznę, pokrytą rozrzuconemi potężnemi głazami, i w niepewnym, zwodniczym zmroku nocy północnej, ujrzał Olafa Nilsena.
Kapitan stał na jednym z głazów, podobny do posągu ze spiżu, olbrzymi i drapieżny, niby lew, oczekujący napadu lub węszący zdobycz.
Pitt bez namysłu śmiałym krokiem poszedł ku Nilsenowi.
— Kto idzie? — krzyknął Norweg.
— Pitt Hardful! — odpowiedział sztorman. — Byłem niespokojny o was i przybyłem, aby wam pomóc...
Oczy Nilsena ciskały błyskawice.
— Jak śmieliście... — zaczął, lecz Pitt przerwał mu, rzekłszy:
— Skierowała mię tutaj przyjaźń dla was...
— Czy Lowe wam nic nie mówił? Być może, to on prosił was, abyście przypłynęli tu? — pytał kapitan.
— Lowe nic nie mówił. Daję wam słowo!
Milczeli przez kilka minut. Wreszcie Nilsen wyjął z kieszeni kawałek kredy i zaczął coś pisać na kamieniu. Skończywszy, mruknął:
— Tchórz!... Podły tchórz!
Spojrzał na Pitta i rzucił:
— Wracajmy! Idźcie po lewej ode mnie stronie... Inaczej możecie dostać kulę...
Jednak doszli bez żadnego wypadku i odpłynęli.
— Zapalić latarnię! — rozkazał Nilsen, stojący przy sterze.
Gdy żółte światełko, blade w świetle niegasnącej tu nigdy zorzy, zaczęło pląsać nad niespokojną powierzchnią morza, na pokładzie „Witezia“ zapalono prożektor i natychmiast zgaszono.
— Łapać cumkę! — krzyknął kapitan, rzucając na dek „Witezia“ cienką linkę. — Obciągaj!
Stojący przy spuszczonym falrepie majtek zręcznie schwycił rzuconą łapankę, podciągnął czwórkę do burty i umocował linkę do cwintala — słupka, wbitego w pokład.
— Jest! — rozległ się głos Lowego.
Ludzie weszli na dek, wciągnięto łódź, zamocowano ją na szpylach i okryto oponą.
W półgodziny później „Witeź“ płynął ku północy a hyz — posmyczny wiatr od rufy uciszył fale, aż ocean gładnąć zaczął i tylko lekko się posiewał. Z nim razem ucichła trwoga w sercach ludzi, stanowiących załogę szonera, a może, przyczaiła się głęboko, w nieznanych tajnikach ich dusz...
Nie trwało to jednak długo, bo już za Hammerfestem zdarzył się wypadek, który bardzo zaniepokoił Pitta.
Była burzliwa, szturmowa pogoda. Nadciągnęły od zachodu czarne, skłębione chmury, otuliły całe niebo nieprzeniknioną dla oka płachtą i nagle się rozdarły, ziejąc ogniem błyskawic. Do huku, plusku i syku wspienionego morza wdarły się echa coraz bliższych grzmotów. Burza szaleć zaczęła nad spienionym oceanem. Gięły się topy masztów, skrzypiały reje i naprężone wanty, wicher gwizdał wśród lin takielunku i dzwonił łańcuchami bardun i basztaków,[9] łopocząc płótnem parapetu na mostku kapitańskim.
Mrok otaczał statek ze wszystkich stron.
— Westa od kraju[10] — krzyknął Olaf Nilsen do sztorwałowego majtka. — Przełóż rudel na sztybor! Trzymaj w morze!
Majtek spełnił rozkaz i „Witeź“ zaczął się oddalać od brzegu, na który znosił go lewoburtowy wiatr.
— Biegnij po sztormana! — rzekł Nilsen do stojącego przy sterze Christiansena.
Gdy Pitt zjawił się na mostku, Nilsen kazał mu stanąć przy sztorwale, a majtka odesłał do czeladni, aby wypoczął.
— Nie mogę nikogo wołać z innej zmiany — objaśnił Pittowi. — Noc będzie ciężka, dla wszystkich wystarczy roboty, bo warugi wyznaczę po dwie godziny. Mamy ciężką ryzę, musimy oszczędzać ludzi...
Minęło pół godziny walki z oceanem, gdy na dziobie szonera zjawiła się postać człowieka. Podszedł do burty i, trzymając się poprzecznie wantów, palił fajkę.
Pitt poznał w owiniętej gumowym płaszczem postaci — Ottona Lowego.
Spojrzał na kapitana. Ten stał przy busoli, nieruchomy, zmieniony w jeden potężny wysiłek woli, kierującej statkiem.
Z kasztelu wyjrzała okrągła, porośnięta twardą szczeciną głowa Mita. Wyślizgnął się nareszcie cały i długo czaił się za zwojami tałów i uwiązanych do podstawy fok-masztu beczek. Gdy Lowe, wybiwszy popiół z fajki, skierował się do czeladni, Japończyk schwycił go długiemi ramionami i zaczął wlec za sobą.
Lowe wydał cichy krzyk.
Kapitan drgnął i, przechyliwszy się przez płótno parapetu, zajrzał na dół.
Bez namysłu przerzucił nogę przez reląg i zeskoczył na pokład.
Pitt widział, jak zakotłowało się na dziobie i dwa ciała utworzyły jeden zwał, ruchomy, przewalający się od burty do burty.
Sztorman nie mógł porzucić sztorwału miotającego się statku i był zmuszony pozostawać nieczynnym świadkiem walki.
Wkrótce zobaczył Nilsena, który z trudem stanął na nogi i podniósł z pokładu duży bezkształtny przedmiot. Stanąwszy przy burcie, zrzucił go do morza i, przeszedłszy dek, chwiejnym krokiem zaczął podnosić się na mostek.
Pittowi cała krew odbiegła do serca, włosy się zjeżyły i szczękały zęby. Straszna bowiem była milcząca, ponura walka dwuch ludzi na śliskim pokładzie statku, zalewanego i miotanego przez rozhukane, wściekłe morze.
Olaf Nilsen stanął przy busoli i znieruchomiał. Nie oglądał się na sztormana i nic do niego nie mówił.
Tylko wtedy, gdy kapitan wybił sygnały nowej zmiany i Pitt, przerażony zdarzeniem i znużony uporczywą walką z morzem, położył się w swej kajucie, Norweg wszedł do niego.
— Widzieliście? — mruknął.
Pitt w milczeniu kiwnął głową i uczynił ręką ruch rozpaczy.
— To ich wszystkich czeka, jeżeli tak długo potrwa! — szepnął kapitan. — Albo ja, albo oni...
Nilsen więcej się nie odzywał, więc Pitt po chwili zapytał:
— Co zrobimy teraz? Musimy raport złożyć o tym Japończyku... Jak będziemy tłumaczyli wypadek?...
— Poco? — wzruszył ramionami kapitan. — Nikt nie wie, że on był na szonerze. Nie robiłem z nikim kontraktu akordowego... Zresztą, nie wiem nawet, jak się nazywał. Mito — to przybrane nazwisko. Przybiegł przed trzema laty na pokład „Witezia“, gdy szoner stał w Nagasaki, prosił, żeby go ukryć i wziąć za majtka... Pewno był galernikiem i uciekł... Ha! Teraz już po wszystkiem. Mało brakowało, a udusiłby mnie...
— Ktoś z załogi może powiadomić władze... — rzekł Pitt.
— Widział tylko jeden Lowe. On nie powie nikomu... Jutro będziemy szukali Mita... Powie się, że fala musiała go znieść do morza. Oni będą radzi... bo mniej ich zostanie... W Wardö weźmiemy jednak trzech nowych majtków, bo z tą ilością załogi nie damy sobie rady. Zajmijcie się tem, sztormanie! Śpijcie teraz!...
Nilsen wyszedł i starannie zamknął za sobą drzwi kajuty.
Pitt Hardful oka nie mógł zmrużyć przez całą noc. Co chwila z mroku wyłaniała się wykrzywiona małpia twarz potwornego Japończyka, groziła mu żółtemi kłami i skośnemi oczami; z wszystkich kątów wyciągały się długie ramiona o tatuowanych dłoniach i skrzywionych palcach.
Minęła bezsenna, burzliwa noc i sztorman wyszedł do biesiadni.
Kapitan blady, z szyją obwiązaną szerokim szalem, pił gorącą kawę.
W milczeniu siedzieli nad kubkami, przygryzając chlebem. Nagle drzwi otwarły się z łoskotem i wbiegł bosman.
— Kapitanie! Nie mogę znaleźć nigdzie Mita...
— Czy dobrze szukałeś? — mruknął Nilsen, nie podnosząc oczu.
— Wszędzie zajrzałem. Byłem nawet w tylnym kasztelu, a raczej, w magazynach węglowych, w hali maszynowej...
— No, to, widocznie, fala go strąciła za burtę — mruknął kapitan.
— Fala? — powtórzył Michał Ryba i nagle wparł wzrok w obwiązaną szyję Nilsena, w jego bladą twarz, spojrzał na sztormana, który nic nie mówił, zachowując pozorny spokój.
— Fala... — szepnął i nagle oczy mu radośnie błysnęły. — Pewno, że fala!...
Na pokładzie „Witezia“ więcej nie mówiono o Mito. Zapomniano o nim, niby o opróżnionej butelce, wyrzuconej za burtę.
Przypominała o zaginionym palaczu tylko cięższa służba i brak gorącego pożywienia. Załoga dostawała teraz wyłącznie konserwy w blaszankach i galety, ponieważ kucharz Tun-Lee musiał zastąpić drugiego palacza i odbywał swoje warugi już nie przy kambuzie, lecz przed tchnącemi żarem paleniskami kotłów.
Ocean Lodowaty spotkał „Witezia“ nieprzychylnie. Dma nie ustawała, a był to wrogi nie posmyczny wiatr.
Szoner szedł z kładzią[11] nieraz do 45 stopni, tracąc na szybkości i zwrotności, co zmuszało kapitana Nilsena do odsadzenia się daleko od brzegu w obawie przed podwodnemi skałami, zaczajonemi w pobliżu Nord Cap.
Jednakże szczęśliwie dopłynęli do Wardö i rzucili kotwicę we wschodniej części portu, zatłoczonego małemi skunerami rybackiemi, szkutami przemysłowemi, traulerami, służącemi do holowania sieci na morzu, handlowych parowców, ładujących beczki ze śledziami, sztokfiszami i tranem, surowe skóry fok i morsów, pęki kidziny — suchej trawy morskiej, fiszbin i wszystko to, co śmiałym żeglarzom hojnie daje północny ocean, wzbogacając ich i kraj, za synów którego się uważają.
Po świeżym, wonnym, morskim wietrze Pittowi w głowie się zakręciło, gdy wyszedł na brzeg. Setki różnych zapachów ciągnęły niewidzialnemi strugami zewsząd.
Stosy suszonych ryb, złożonych na brzegu; przeciekające beczki z tranem; warsztaty, gdzie wytapiano tłuszcz wielorybi; składy, gdzie setki ludzi układało w szerokich kadziach śledzie i zasypywało je solą; fabryki konserw, doki, gdzie opatrywano dna i kadłuby statków i przesmolonemi pakułami uszczelniano ich drewniane pokłady oraz wewnętrzne poszycie; zakłady, wyrabiające nieprzemakalne płótno, ubranie, żagle, brezenty, mocne okrętowe liny i trały; garbarnie; mydlarnie, sporządzające mydło i smary z odpadków morskiego przemysłu, — ziały cuchnącem powietrzem, zarażającem cały port.
Nilsen oświadczył załodze, że będzie stał w porcie pięć dni, gdyż chciał spotkać się z doświadczonymi szyprami, nieraz prowadzącymi szonery przemysłowe i handlowe przez morze Barentza[12] i Karskie[13] i znającymi te zawiłe, niebezpieczne miejsca, pozbawione wszelkiego ruchu nawigacyjnego, a nieraz zamykane przez napływające pola lodowe.
— Nie chcę pozostawać śród Samojadów i Ostiaków[14] na zimowe leża — mówił kapitan, — chcę o wszystkiem się wywiedzieć, aby gdzieś na północy nie utknąć przy lodowych „torosach”, [15] nie wbić się kilem „Witezia“ na rafy w labiryntach małych wysepek, nie zabłąkać się w gęstej mgle po srogiej nordzie.[16] Musimy wkońcu września powrócić do Wardö i, nie zwlekając, płynąć do Londynu. Tam na Tamizie rzucimy koniec sztorcumy przy składach handlowych i będziemy sprzedawali swój towar!
Z zatrzymania się w Wardö skorzystał Pitt Hardful znakomicie. Wynajął nowych majtków i był przekonany, że na szonerach typu „Witezia“ i pod komendą kapitana, jakim był Olaf Nilsen, tacy ludzie chyba nigdy jeszcze nie pływali.
W porcie sztorman wstąpił do zaciągowego biura, pytając o poszukujących akordu majtków.
— Niestety, sztormanie, wolnych ludzi o tej porze w Wardö nie znajdziecie! — oznajmił kierownik biura. — Rozpoczął się połów śledzi i sztokfiszów. Szykują się do kampanji szkuty przemysłowców, polujących na wieloryby i morsy. Wszyscy wolni majtkowie dostali już akordy i zaciągnęli się do załóg szyperskich. Niema teraz poszukujących pracy ludzi w Wardö!
— Źle! — pomyślał Pitt. — Dziewięciu ludzi na taką pływankę — to szaleństwo! Nie wytrzymają... Co tu robić?
Głowił się sztorman poważnie i niepokój zakradał mu się do duszy.
— A co będzie, — myślał, — jeżeli wyprawa się nie uda? Jeżeli zginiemy na morzu — to rzecz zwykła. Koniec wszystkiemu i niema nad czem łamać sobie głowy! Lecz jeżeli będziemy zmuszeni powracać, nie dopłynąwszy do koczowisk północnych tubylców? Zostaniemy zrujnowani, mój plan weźmie w łeb, Nilsen już nigdy nie powtórzy próby uczciwego handlu, a ja stracę ten jedyny sposób wywalczenia sobie prawa do szacunku i zapomnienia mojej winy... Oj, źle!
Tak myśląc, szedł ze zmarszczonem czołem przez port; rozglądał się jednak bardzo uważnie.
Przed długim, brudnym budynkiem urzędu emigracyjnego ujrzał tłum. Ludzie wymachiwali rękami, krzyczeli i odgrażali się w różnych językach, kobiety zawodziły, dzieci płakały. Sztorman zbliżył się i słuchał, usiłując zrozumieć przyczynę niepokoju i oburzenia.
Wkrótce dowiedział się o wszystkiem.
Byli to emigranci, uciekający z rosyjskiego Murmanu, gdzie pracowali przy budowie kolei, dróg szosowych i w porcie Aleksandrowsk.
Rosjanie, Włosi, Francuzi, Czesi i Niemcy piechotą dobrnęli do Wardö, gdzie mieli nadzieję znaleźć statek, odchodzący do portu niemieckiego czy francuskiego, skąd mogliby dotrzeć do ojczyzny, lub ukryć się przed bolszewikami. Czekali na tę sposobność już dwa tygodnie i nareszcie mieli odpłynąć dużym angielskim parowcem, gdy nagle został wynajęty przez handlowe towarzystwo, które pchnęło go ku brzegom wysp Szpitzbergen.
Na uboczu, zdala od rozwścieczonego i zrozpaczonego tłumu, stała grupa, złożona z pięciu ludzi. Mówili cichemi głosami, czasami nawet się śmiali i żartowali. Mowy ich Pitt Hardful nie rozumiał. Jednak podszedł do nich i na chybił-trafił zapytał po niemiecku, czy są emigrantami i co zamierzają robić.
Jeden ze stojących — wysoki, chudy człowiek o filuternym wyrazie twarzy odpowiedział natychmiast:
— Ha, co będziemy robili? Djabli wzięli powrót do domu, bo te trzy tygodnie zjadły wszystkie nasze oszczędności. Wszędzie tu dokoła ryba, a za każdą, nawet za najmniejszego kiełbia płać i płać! No i wydoiliśmy nasze kieszenie do dna!
Powiedziawszy to, wyciągnął puste kieszenie i zaśmiał się niespodziewanie wesoło.
Pitt spojrzał na niego ze zdumieniem.
— Nie możemy powrócić do domu... Przykro, bardzo przykro! — ciągnął dalej nieznajomy. — Lecz od tego nie umrzemy, bo damy sobie radę. Nie takie rzeczy już widzieliśmy... a przecież żyjemy i umiemy się wesoło śmiać... Nie boimy się pracy i znajdziemy ją. Jesteśmy, za wyjątkiem jednego naszego towarzysza, felczera, mechanikami. Wiemy, że w jednej chwili zaakordują nas na każdą z tych łupin przemysłowych, lecz jeszcze się opieramy, bo pracy się nie wstydzimy, unikamy jednak grubijańskiego obchodzenia się z palaczami lub majtkami na statkach. Więc jeszcze czekamy, póki nasze puste brzuchy nie zakomenderują głośnem warczeniem: „Chłopcy, do pracy! Honor — do kieszeni, tem bardziej, że miejsca w nich dużo, bo są puste!“
Wszyscy uśmiechnęli się wesoło, a jasne oczy patrzyły spokojnie i śmiało.
— Panowie jesteście Rosjanami? — zapytał Pitt, obmyślając dalszy plan postępowania.
— Nie! My — Polacy! — odparł jeden z emigrantów. — Jesteśmy z Poznania. Służyliśmy w armji niemieckiej; dostaliśmy się podczas wojny do niewoli. Posłano nas na Murman. Pracowaliśmy i dobrze nam się działo, aż tu nagle rewolucja. Ograbiono nas... Uciekliśmy i chodzimy teraz, jako brzuchomówcy.
— Dlaczego — brzuchomówcy? — ze śmiechem zapytał Pitt.
— A niech-no pan posłucha, jak te brzuchy gadają. Ho, ho! W cyrku moglibyśmy się pokazywać.
— Jestem sztormanem dużego szonera, pływającego pod prywatną banderą norweskiego szypra. Musimy odbyć ciężką ryzę wzdłuż północnego wybrzeża Azji. Mamy nadzieję, że będzie to przedsięwzięcie zyskowne, na którem zarobi każdy z ludzi załogi. Szukam trzech majtków na pokład „Witezia“ — dwóch palaczy i jednego do sztorwału i zwykłej pracy na deku...
— Jaka szkoda, że pan potrzebuje tylko trzech, a nie pięciu! — zawołał jeden z Polaków. — My razem przeżyliśmy wojnę, niewolę i ciężkie czasy na Murmanie, więc rozstawać się nie chcemy.
— To może da się załatwić! — oświadczył po namyśle Pitt. — Pomówię z kapitanem. W naszej biesiadni nie robimy różnicy pomiędzy ludźmi, a każdy z nas może być w razie potrzeby i palaczem i mechanikiem i majtkiem przy kluzie lub cumie.
— Pięknie się to przedstawia, towarzysze! — rzekł mały, krępy brunet. — Lecz nie mogę sobie wyobrazić, co ja — felczer będę robił na takim statku?
— O! — zawołał sztorman. — Z pana to ja będę miał największą pociechę!
— Czy pan choruje? — zapytał felczer.
— Bynajmniej! Lecz rzecz gorsza, bo ja musiałem dotąd leczyć chorych na „Witeziu“, a muszę panu powiedzieć, że moje wiadomości lekarskie są nader... ograniczone. Teraz nauczyłem się przewiązywać rozbite łby i wprawiać zwichnięte w bójce szczęki.
— To, podobno, marynarzom często się przytrafia! — zaśmiali się Polacy.
— A co poza tem będę robił? — dopytywał felczer.
— Będzie pan palaczem, a gdy, zajdzie potrzeba, stanie do sztorwału — odpowiedział Pitt. — Nie traćmy czasu i chodźmy do kapitana Olafa Nilsena.
Znaleźli go w restauracji, gdzie się zwykle zbierali szyprowie szonerów i szkut na pogadankę, szklankę mocnego ponczu lub na partyjkę wista i warcabów.
Wysłuchawszy uważnie propozycji Pitta, Nilsen zgodził się na przyjęcie wszystkich pięciu znalezionych przez sztormana „ciurów“ i kazał podać im jakiejś nadzwyczajnej ryby, przysmażonej z cebulą i czerwonym pieprzem oraz czarnego jak noc porteru.
— Jakaś strasznie ogromna i ponura sztuka z tego Norwega, ale setny chłop, bo rozumie, że brzuch — to grunt dla roboczego człowieka! — zauważył sentencjonalnie felczer Walicki.
— Niema co mówić! Raźniej teraz na świat spozierać można! — odpowiedział wysoki, chudy, lecz bardzo krzepki mechanik Luda. — A co do tej podróży na wschód Lodowatego Oceanu, to — furda! Inną drogą zajechać można do Poznania. Ziemia okrągła i zamiast od lewej strony, wjedziemy od prawej.
— Jak się widzi! — odpowiedzieli inni ze śmiechem.
Sztorman, rozmawiający tymczasem z kapitanem, podszedł i oznajmił nowym marynarzom, że chce odprowadzić ich na statek. Wkrótce w tylnym kasztelu zaczęli się urządzać Polacy. Bosman Ryba i mechanik Skalny bardzo się ucieszyli przybyszom, gdyż pierwszy mógł pomówić z nimi po rosyjsku, drugi zaś — dziwaczną mieszaniną niemieckiej mowy i polskiej.
Widząc to, Pitt Hardful zmarszczył czoło, co było u niego oznaką głębokiego namysłu. Strzepnął palcami i gwizdnął zcicha. Wykombinował nową rzecz, która go bardzo ucieszyła.
Wesoły i pewny siebie wyszedł na miasto i skierował się do muzeum, gdzie usiadł w czytelni i zaczął wertować książki o żegludze na Lodowatym Oceanie.
Dowiedział się wkrótce nigdy dotąd niesłyszanych, a bardzo ciekawych i pożytecznych szczegółów.
Pitt przeczytał w ciągu kilku dni pobytu w Wardö wiele książek, w których znalazł wskazówki, że znaczenie wielkiej morskiej drogi z Atlantyku do Pacyfiku wzdłuż północnych wybrzeży Europy i Azji rozumieli starożytni żeglarze, szczególnie zaś w XVI wieku, gdy zaczęli szukać krótszej drogi do Chin i Indyj.
Może droga ta nie byłaby bardzo krótsza, lecz niezawodnie bezpieczniejsza, ponieważ ruta wzdłuż zachodniego brzegu Europy i dokoła Afryki była zazdrośnie strzeżona przez Hiszpanów i Portugalczyków.
Nie mogli oni bronić fregatom i galerom innych państw żeglugi do Indyj, lecz poradzili sobie w ten sposób, że pozwalali korsarzom bezkarnie napadać cudzoziemców, mordować załogi, rabować towary i topić okręty. Wyspy Madejra, Zielonego Przylądku i Azory stały się zasadzkami korsarzy i tamami dla okrętów innych bander.
Wszyscy ci, którzy szukali północno-wschodniej drogi, szli śladami odważnego żeglarza, na pamiątkę którego tę rutę sprawiedliwie można byłoby nazwać norweską.
Był to bowiem Norweg Self Oter. Przed tysiącem lat opłynął on Nord Cap i dotarł do Karskiej cieśniny. Norwescy wikingowie odkryli Islandję i Grenlandję, a arktyczny ocean nie przerażał ich. Na swoich łodziach, o zagiętych dziobach, uwieńczonych głową konia lub gryfa, z herbami runicznemi na żaglach, uzbrojeni w stalowe kolczugi i hełmy, ozdobione skrzydłami morskiego orła, w miecze i łuki, śpiewając przy dźwiękach lutni i burzy legendy morza, pruli jego pierś, szukając brzegów nowych wysp i nieznanych lądów, a jeszcze bardziej — zgiełku krwawych bitew.
Oni — te orły i wilki mórz — zaczęli żeglugę po szarych, bezbarwnych falach zimnego, północnego oceanu, a ich daleki potomek, syn fiordów norweskich, wielki uczony i podróżnik — Nordenskiöld rozwiązał zadanie, które w ciągu całych stuleci pozostawało groźną zagadką.
W r. 1879 parowiec „Wega“, mający na burcie Nordenskiölda, opływając Nord Cap i przylądek Czeluskin najbardziej północny punkt Starego Świata, przeciął Ocean Lodowaty i przez cieśninę Berynga wszedł na fale Pacyfiku.
Nietylko odważni Norwegowie próbowali odbyć tę drogę. Anglicy, Duńczycy, Holendrzy i Rosjanie występowali do walki z lodem i szturmami, ciskanemi na śmiałków przez Ducha Białej Śmierci, panującego nad śnieżnemi podbiegunowemi równinami, gdzie obecnie Amundsen zatknął, jako znak zwycięstwa, sztandar ofiarnej i wytrwałej Norwegji.
Koło brzegów lądu i wysp, rozrzuconych na Oceanie, wśród mgły i ruchomych pól lodowych zginęli Anglik Sir Hugues Willoughby i jego towarzysze w r. 1553-im; Stephen Barrow, Pat i Jackman wkrótce po nim zostali otoczeni pływającym lodem i ledwie uszli z życiem; Holendrzy Kornelius Nay, Wilhelm Barentz, Hudson, Kornelius Bosman nie mogli przebić się przez lodową tamę, broniącą Karskiego morza. Takiż los spotkał znakomitego angielskiego podróżnika Wooda i Holendra Jana von Linschotena w XVII stuleciu.
Iluż odważnych kupców rosyjskich z przedsiębiorczego Nowogrodu znalazło śmierć w otchłani Północnego Oceanu, nim ich żaglowe krypy dopłynęły do ujścia potężnej, mętnej Obi, gdzie z biegiem czasu powstał nieistniejący obecnie handlowy i obronny gród Mangazeja?
Jakie nieludzkie męki znosili podczas zimowych leży w mroku nocy polarnej na nieznanych wyspach pełni poświęcenia, umierający na północy rosyjscy badacze — Murawjew, Małygin, Skuratow, Czeluskin, Łaptew, Kruzensztern, baron Toll i austrjaccy geografowie Payer i Wayprecht.
Północ zażądała tyle ofiar, aby z ich wysiłku urosła pewność żeglugi po Lodowatym Oceanie, który po Nordenskiöldzie przecięli kapitan Wiggins na „Tamizie“, znakomity Fridtjof Nansen — na „Framie“ i „Correckcie“ nareszcie — lejtenant Wilkicki.
Badania śmiałych marynarzy i podróżników ustaliły, iż żegluga przez najniebezpieczniejszą część Północnego Oceanu — Karskie morze — jest zupełnie możliwa. Lodowce arktyczne nie dochodzą ani do tego morza, ani do niskich wybrzeży Azji. Lód, spotykany tu i zamykający nieraz obydwie, prowadzące na wschód cieśniny — Karską i Jugorską, tworzy się na miejscu, i, w zależności od północno-wschodnich lub południowo-zachodnich wiatrów, gromadzi się kolejno bądź przy wejściu do Karskiego morza, bądź przy samych brzegach Azji.
Wynalezienie sprzyjającego czasu i pomyślnego wiatru stanowi najważniejsze zadanie żeglugi. Lipiec, sierpień i wrzesień były właśnie najlepszym okresem, a więc przed „Witeziem“ otwierało się na wschodzie wolne od lodu Karskie morze. Od umiejętności kapitana i baczności warugi wyłącznie zależało omijanie raf, broniących dostępu do licznych wysp, rozrzuconych na powierzchni groźnego i ponurego Oceanu, już zwalczonego wolą silnych ludzi.
To uspokoiło i ucieszyło sztormana „Witezia“, więc ostatni dzień pobytu w Wardö Pitt z przyjemnością spędził z innymi szyprami w zacisznej restauracji „Polarna Gwiazda“, pewny swego kapitana, chociaż Olaf Nilsen był mocno podpity tego wieczoru.





  1. Biec pod kraj — płynąć do lądu.
  2. Przedni, umieszczony na dziobie i wystający nad wodą maszt.
  3. Sterować.
  4. Dobre do przejścia statku.
  5. Na śmierć — bardzo mocno.
  6. Duża łódź o 4-ch wioślarzach.
  7. Szafka kompasu.
  8. Komenda: „Do roboty!“
  9. Barduny — łańcuchy, podtrzymujące komin statku, basztaki — stalowe liny, któremi są umocowane maszty.
  10. Dalej od brzegu.
  11. Pochylenie statku.
  12. Morze Barentza — zachodnia część Oceanu Lodowatego, pomiędzy Szpitzbergiem a Nową Ziemią.
  13. Morze Karskie, część Lodowatego Oceanu, zamknięte pomiędzy Nową Ziemią a półwyspem Jamał.
  14. Szczepy tubylcze północnej Azji.
  15. Nagromadzenie potrzaskanego przez morze lodu.
  16. Północny wiatr.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.