Bez tytułu (felietony)/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Bez tytułu
Podtytuł XXXII
Pochodzenie Pisma ulotne (1873-1874)
Wydawca Redakcya Tygodnika Illustrowanego
Data wyd. 1906
Druk Piotr Laskauer i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom LXXVIII
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bez tytułu.
XXXII.
Wojna. Rozczarowanie. Wojna roznosicieli Kuryerów Codziennego i Warszawskiego. Sezon prelekcyi. Niema sali. Zasady Resursy Obywatelskiej. Schronienie pod gościnny, lubo nie opalany dach teatru Rappo. Prelekcya p. Ochorowicza. Rozczarowanie pewnego starozakonnego. Serya odczytów. Harderoskop p. Hardera. Koncert na dochód niezamożnych studentów. Uniwersytet nie jest jedyną naszą naukową instytucyą. Gimnazyum realne. Cmentarz. Pamięć o umarłych odradza żywych.

Wojna!
Tą straszną wiadomością rozpoczynamy dziś kronikę:
Wojna!
— Co? gdzie? jak? Prusacy? Francuzi! Bismarck? Hrabia Chambord? spytacie zaciekawieni czytelnicy.
Zaraz! Pewien amerykański kaznodzieja wyrzekł, że prasa peryodyczna jest jako trąba… (nie przerywajcie!), jako trąba słonia, która zarazem wyrywa drzewa z korzeniami i podnosi śpilki. Pyszne porównanie! nieprawdaż?
— Mniejsza o to! — wołają niecierpliwi: gdzie wojna?
Pozwólcie! porównanie to bardzo nam się przyda, albowiem w tej chwili podnosimy śpilkę.
Śpilką tą jest nasza wojna, czyli inaczej mówiąc, jest ona tak drobną, jak śpilka.
Słyszymy głos rozczarowania. Jakto? czy spodziewaliście się, że to będzie prawdziwa wojna z iglicówkami, z Moltkem, z Kruppem, z Bazaine‘m i tym podobnie niszczącymi przyborami? A wszakże w takim razie doniosłyby o niej telegramy, pisałyby przeglądy polityczne, opiewali korespondenci we własnych i niewłasnych korespondencyach; czytalibyśmy niezawodnie takie proroctwa i ostrzeżenia, jak np.: „Horyzont polityczny się zachmurza! przewidujemy, że jeśli się chmury nie rozejdą, to będzie grzmiało“.
Nie! nie! Dzięki bystrości naszych polityków, wojna europejska nie może nas zaskoczyć nieprzygotowanych…
Nie o takiej więc wojnie mowa. My podnosimy śpilkę; „Lepszy rydz, niż nic“, mówi przysłowie; „Na bezrybiu i rak ryba“, wtóruje mu drugie. Czy wiecie, co się stało?
Wypowiedzieli sobie wojnę roznosiciele Kuryerów: Codziennego i Warszawskiego. Homerami i Tycydydesami jej będą roznosiciele Świątecznego. Walczącym poszło o to, kogo częściej za drzwi wyrzucają za nieregularność w odnoszeniu numerów. Pierwsi, to jest Codzienni, utrzymują, że wyrzucają ich wprawdzie często, ale biorąc ich przez omyłkę za drugich, to jest Warszawskich; drudzy zaś, że wylatują równie często, ale poczytywani za pierwszych. Walka ta rozpoczęła się w szpaltach Kuryerów, z dalszym zaś, interesującym jej przebiegiem poznajamiać mają publikę wyżej wspomnieni przez nas Homerowie, to jest roznosiciele Świątecznego.
Kto dziś nie polemizuje i czy są rzeczy, o które nie spierano się już po dziennikach? Czasem też chodzi o co innego niż walka głosi. Porównanie amerykańskiego kaznodziei, małych sprawek do śpilek, tem słuszniejszem nam się wydaje, że częstokroć sprawki owe umyślnie dlatego bywają poruszane, by się wzajemnie, jeżeli już nie zabić, to chociaż ukłuć.
Mógłby i tym razem kto złośliwy pomyśleć, że w owej wojnie roznosicieli nie chodzi o nich samych, ale pierwszy z Kuryerów (Codzienny), który rozpoczął polemikę, rozpoczął ją dlatego, by, oskarżywszy przeciwnika o nieregularność w odsyłaniu numerów, psuć mu sprawę między prenumeratorami. W ten sposób śpileczka miałaby koniec zatruty, a wojna nie przestawałaby być śmieszną, ale byłaby niezbyt rycerską. Czy tak nie jest, kto może ręczyć? Wiadomo, że Kuryery nie żywią wzajem do siebie uczuć sympatyi, chociaż Warszawski, jako wychodzący codzień, jest przecie codziennym, a Codzienny, jako wychodzący w Warszawie — warszawskim.
Utrzymują jednak, że im chodzi o zasady… pryncypia… „O pryncypia — woła Słowacki — jakżebym chętnie powiedział, co o was myślę“! Co do nas, powiemy otwarcie, że w tych wszystkich walkach, które o pryncypia toczą się w szpaltach naszych dzienników, w gruncie rzeczy połowie przynajmniej walczących chodzi o to pryncypium, które w języku wydawniczym zwie się: prenumerator.
Lecz pokój z nimi. W tej chwili uwaga publiczności zwróconą jest w inną stronę, albowiem nadszedł sezon prelekcyi, który pociągnie się prawdopodobnie przez całą zimę, jeżeli… jeżeli nie będzie wielkich mrozów.
Rzeczy te stoją bowiem w bliższym związku, niżby się na pozór zdawało. Przyznasz, czytelniku, że miło jest zgromadzić się w wykwintnej, ciepłej i dobrze oświeconej sali; miło jest popatrzeć się na ludzi, pogawędzić ze znajomymi, posłuchać prelegentów, dowiedzieć się tego i owego, przyklasnąć nauce lub wymowie, zaczerpnąć wrażeń, znaleźć materyał do przyszłych rozmów towarzyskich, słowem, połączyć miłe z pożytecznem, ubawić się i skorzystać. Wszystko to, zacząwszy od blasku lamp, tualet damskich, katedry i białego krawatu prelegenta, a skończywszy na jego nauce i wymowie, wszystko to, powtarzamy, ma jakiś pozór salonowy, dystyngowany, wielko-miejski i stołeczny, który sprawia, że każdy chętnie tam śpieszy, każdy chętnie przebywa i słucha. Gdyby jednak zamiast tych wszystkich ponęt czekała cię perspektywa mrozu i rozcierania sobie rękoma uszu, gdybyś zdołał przewidzieć, że z poza pary twego własnego oddechu nie zdołasz dojrzeć ani słuchaczek, ani prelegenta, że się nabawisz reumatyzmu, a niechby tylko kataru, że brutto mówiąc, przymarzniesz do krzesła, na którem siedzisz, pewniebyś nie śpieszył się na takie prelekcye, choćby sam Salomon kąpał się tam w morzu mądrości.
Na nieszczęście jednak, coś podobnego grozi i nam, i prelekcyom w bieżącym zimowym sezonie. Niema sali! Oto skopuł, o który się wszystko rozbija. Tak jest, w naszej Warszawie, w naszych gmachach publicznych, w naszych teatrach, resursach i tym podobnie, niema sali… dla prelegentów. Sala ratuszowa jest wprawdzie i ciepła, i obszerna, i wykwintna, ale na nieszczęście zbudowana na inne cele; sale redutowe, równie dogodne, twierdzą przez usta swych szczęśliwych posiadaczy, że nie mają nic wspólnego z nauką i prelekcyą — nic; sala resursy kupieckiej, istotnie za mała, a nakoniec resursie obywatelskiej (któżby się spodziewał) zasady nie pozwalają udzielać sal prelegentom.
Skąd się wzięły te zasady, trudniej jest odpowiedzieć niż odkąd, albowiem przeszłego roku wszystkie prelekcye odbywały się w resursie obywatelskiej. Punkt jest dobry, prawie środek miasta, sala ani zawielka, ani zamała, a przytem dość akustyczna, słowem, wszystko byłoby jaknajlepiej… gdyby nie zasady.
Prelegenci mogą mieć nadzieję, że resursa nie pozwoli zestarzeć się zanadto tym zasadom, i że w krótkim przeciągu czasu zastąpi je świeższemi; nim to jednak nastąpi, nie pozostaje biednym apostołom mądrości nic innego, jak tylko schronić się pod gościnniejszy, lubo nie opalony dach teatru Rappo.
Zimno tam wprawdzie, bo zimno, ale cóż robić! Pamiętamy, że kiedy w teatrze owym była zimową porą menażerya, mimo, że właściciel rozpalał do czerwoności, ad hoc postawione żelazne piece, słoń odmroził sobie ogon. Przerażająca przyszłość dla naszych uszu, które to organa są jednak na prelekcyach najpotrzebniejsze, a zatem i osłaniać ich niepodobna. Dodajmy do tego, że obecnie mieszka tam dziki człowiek, Indyanin czerwono-skóry, który na odbytej w piątek prelekcyi p. Ochorowicza robił sobie po swojemu reklamę, rycząc od czasu do czasu w tak okropny sposób, że dreszcze przechodziły słuchających. Publiczność ze strachem spoglądała na kurtynę, słusznie obawiając się, aby lada chwila kto ze słuchaczów nie utracił czupryny pod nożem indyjskiego wojownika.
Słuchacze jednak zebrali się bardzo licznie, bo z jednej strony zimno nie stawało jeszcze na przeszkodzie, z drugiej — rozgłos, jaki młody prelegent zdołał już sobie wyrobić, rozbudził uwagę i ciekawość publiczności. Ręka w rękę błądziliśmy razem z prelegentem po labiryncie metafizyki, w który umyślnie nas wprowadzono, aby ukazać, że niemasz w tych ciemnych i rozległych, jak nieskończoność, komnatach przewodniczącego kłębka Aryadny.
Na szczęście, prelegent, okazawszy nam to dowodnie, wypuścił nas nakoniec na świeże powietrze przez furtę pozytywizmu. Specyalny nasz sprawozdawca poznajomi bliżej czytelników z tą filozoficzną podróżą, nam zaś niechaj wolno będzie jeszcze opowiedzieć następujące qui pro quo, które się na prelekcyi przytrafiło.
Pewien starozakonny, widząc tłum osób, śpieszących do teatru, kupił także bilet i wszedł do sali, naturalnie przekonany, że razem z innymi będzie oglądał dzikiego człowieka, pożerającego żywcem króliki i gołębie. Kiedy więc prelegent ukazał się wreszcie z za kurtyny, nasz ciekawski począł z natężoną uwagą przypatrywać się jego postaci i ubiorowi, dziwiąc się trochę w duchu, że „dzikie ludzie“ zupełnie podobni są do swojskich. Tymczasem prelekcya rozpoczęła się; starozakonny słuchał jej uważnie, biorąc słowa prelegenta za jakąś niezrozumiałą przedmowę, po której, jak się spodziewał, miało nastąpić pożarcie królika. Gdy więc nakoniec grzmot oklasków oznaczył koniec odczytu, a prelegent zniknął za kurtyną, zawiedziony żydek odwrócił się do najbliższego sąsiada z następującem zapytaniem:
— No? a co będzie z królikiem?
— Z jakim królikiem?
— No, z tym, co on go miał zjeść?
— A cóżeś ty myślał, że ten pan to dziki człowiek?
— Za co on nie ma być dziki? Jak ja go zobaczyłem, to ja miszlałem, że on taki, jak i wszyscy, ale jak on zaczął mówić, to ja nic nie rozumiałem i miszlałem, że on dziki. Czemu on nie zjadł królika, kiedy ja za to zapłacił?
Powiadają, że napróżno usiłowano wytłómaczyć zawiedzionemu żydkowi, czem był ten odczyt, którego stał się mimowolnym słuchaczem.
Prelekcya p. Ochorowicza rozpoczęła całą seryę odczytów. O ile wiemy, następny będzie poświęcony kwestyi wyższego wykształcenia kobiet, ma się odbyć mniej więcej w połowie bieżącego miesiąca. Przebąkują także, że oprócz dydaktyki usłyszymy w tym sezonie z katedry i utwory beletrystyczne. Będzie to niejako nowość, bo jakkolwiek zeszłego roku próbował p. Faleński czytać na publicznem posiedzeniu utwór swój, p. t.: „Pociecha rodziny“, to jednakże nowelka ta nie stanowiła osobnego odczytu, ale weszła tylko jako część składowa w program jednego z muzykalno-literackich wieczorów.
Wszystko to jednak zależy, jak wspomnieliśmy, od zasad resursy obywatelskiej. Co się stanie z prelekcyami, jeśli zasady te pozostaną takiemi, jakiemi są dotąd, to chyba w Harderoskopie pana Hardera możnaby dokładnie zobaczyć. Podobno wiara we wróżby tego ostatniego powiększyła się nieco, od czasu jak zniżył cenę. Mówią, że uczynił to po zajrzeniu we własną i własnego harderoskopu przyszłość, która przedstawiła mu się, przy istniejącej dotychczas, rublowej cenie, w nader posępnych barwach. Może być! Czasy dziś takie sceptyczne, że w proroków nie wierzy nikt, a wszyscy za to pamiętają, że prorocy nie chodzili nigdy inaczej, jak boso.
Apostolski ten los mógł tembardziej pana Hardera przerazić, że zima się zbliża, a na świecie robi się coraz chłodniej.
Tak jest, zima się zbliża. Kto prześpiewał lato, niechże teraz tańczy, jak ów konik polny w bajce. Co do nas wszystkich, różnimy się jednak od koników polnych tem, że tańczymy wprawdzie tylko w zimie, ale za to śpiewamy przez cały rok bez względu na jego porę. Latem, gdy podróże zagranicę, zimą, gdy bale, rauty i koncerty wypróżnią nasze kieszenie, śpiewamy tak cienko, że niejedna primadonna nie potrafiłaby sprostać naszym domorosłym talentom. I ktoby śmiał jeszcze zaprzeczać, że Warszawa jest najmuzykalniejszem miastem na świecie!?
Wczoraj, to jest w niedzielę, muzykalne to miasto słuchało koncertu na dochód niezamożnych studentów uniwersytetu. Rezultat jego pieniężny nie jest nam jeszcze dokładnie znany, w każdym jednak razie musi być bardzo znaczny, z jednej strony bowiem cel koncertu, z drugiej wspaniały istotnie jego program z góry zapowiadały powodzenie.
Dziś te koncerta, i zawsze koncerta na niezamożnych studentów, trochę się już przejadły; Warszawa jednak — a i o innych stronach naszego kraju to samo powiedzieć można, śpieszy zawsze z zapałem nieść pomoc ubogiej, a chcącej się uczyć młodzieży. Piękny to rys naszego charakteru. Bądź co bądź, główną pobudką, jaka skłania naszą publiczność do tłumnego zbierania się na takie przedstawienia, nie jest chęć zabawy, ale głębokie przeświadczenie o ważności nauki i o cierniach, jakie pragnący wiedzy, a ubogi młody człowiek, na swej drodze spotyka.
Z tem przeświadczeniem chętnie każdy śpieszy z pomocą, w nadziei, że wychowańcy uniwersytetu spłacą kiedyś zaciągnięty dług na ołtarzu dobra ogólnego, w złotem ziarnie nauki.
Nie zapominajmy jednakże, że uniwersytet nie jest jedyną naszą naukową instytucyą. Robimy dla niego bardzo wiele, zróbmyż więc co i dla gimnazyów. Bądź co bądź, student uniwersytetu łatwiej znajdzie sobie pracę i zarobek, niż uczeń gimnazyum. Ileż to razy zdarza się, że jeden nie zapłacony wpis pozbawia ucznia możności dalszego chodzenia do szkół, choćby tenże blizkim był ich ukończenia. Jakaż wtedy rozpacz i dla ucznia i dla rodziców, którzy może od ust sobie odejmowali, byle tylko dziecku zapewnić edukacyę, a przez nią możność lepszej doli na przyszłość. Biedni tacy rodzice i takie dzieci! Pomóżmy więc im, boć oni może więcej jeszcze tego potrzebują niż studenci uniwersytetu. Będzie to szlachetna i prawdziwie obywatelska pomoc, oparta na poczuciu solidarności wszystkich warstw towarzyskich, wobec tego wielkiego celu, który nazywamy dobrem społecznem.
Na zakończenie kroniki podzielimy się jeszcze z naszymi czytelnikami pomyślną wiadomością. Wieści o mającem się założyć gimnazyum realnem sprawdzają się, i jeżeli tylko spodziewane pozwolenie odpowiednich władz nadejdzie, pomieniony zakład będzie otworzony na rok przyszły. Wiadomość tę, o której wspominały już niektóre pisma, zaczerpnęliśmy z najpewniejszego źródła. Inna za to pogłoska, a mianowicie, że wpis w tej szkole nie ma być większy niż w gimnazyach rządowych, okazała się fałszywą. Wiemy z równie dobrego źródła, że tak nie może być i nie będzie. Wpis, jaki w szkołach rządowych opłacają uczniowie, nie pokrywa ani połowy kosztów utrzymania tychże szkół, a braki stąd powstałe dopełniają się z funduszów edukacyjnych. W szkole prywatnej musiałby je założyciel dopełniać z własnej kieszeni, czego niepodobna od nikogo wymagać.
Z tego poważnego zwrotu myśli zejdźmy do poważniejszego jeszcze, od wzmianki o jednej szkole przejdźmy do wzmianki o innej. Szkoła ta gęsto, dosyć przez cały rok odwiedzana przez osoby bez różnicy płci, wieku i stanu, szkoła pod gołem niebem, a pod osłoną gajów, rozleglejsza niż dawniej Akadema ogrody, wczoraj i dzisiaj tłumnie jest zwiedzana. Wiodą ku niej kroki pielgrzymów pamięć i serce, wdzięczność i boleść, miłość pod najróżnorodniejszą postacią, obrana ze wszystkiego, co ją na zwykłym świecie podżega. Szkołą tą jest cmentarz; jego cisza, przerywana cichem westchnieniem lub głośnem łkaniem, jego przestrzeń, skrapiana łzami, migająca światłami, stanowiącemi symbol gorejącego uczucia, dysząca modlitwą, chłonie w siebie czasowych gości, gotujących się do zamieszkania tam na zawsze… Byłem i ja tam, a z tego, com widział i co się we mnie samym działo, czerpię przekonanie, żeśmy jeszcze przecie nie jacy tacy… Pamięć o umarłych odradza żywych.

Gazeta Polska.  1873-ci rok.  № 246 z dnia 3 listopada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.