Bez serca/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Nazajutrz po wieczorze u księżnej, chociaż pułkownik Maholich salon swój jaknajstaranniej na przyjęcie gości przygotował, w wydatniejszych miejscach ustawiając naczynia, o których miał ciekawe opowiadać historye; choć Rolina trochę się także kogoś spodziewała, nadzieje zawiodły — nikt się nie zjawił. Pani Boehm była tem trochę zdumioną, bo i ona wierzyła w ten urok nieprzezwyciężony jaki wychowanica jej wywierała na wszystkich, których pozyskać chciała. A że wielu zawsze zdobyć usiłowała, wiedziała o tem dobrze.
Pułkownik przy herbacie wieczornej roztrząsał to pytanie czy dystyngowanym osobom, z któremi na wieczorze u księżnej zabrał znajomość, nie wypadałoby mu pierwszemu oddać wizyty.
Były pomiędzy niemi ekscelencye, i ludzie wyższych daleko stanowisk w świecie od dymisyonowanego pułkownika. Kwestyi tej nie umiał sam rozwiązać, a że o Rolinę więcej szło niż o niego, że on nigdy nic nie poczynał bez jej przyzwolenia, wierząc w jej rozum i znajomość świata; — w chwili gdy zasiadali do podwieczorku, głośno zadał jej pytanie, jakby postąpić należało.
Rolina wprawdzie pragnęła bardzo utrzymania tych znajomości i zawiązania stosunków, ale była zarazem dumną — namyśliła się trochę.
— Nie, nie — odparła stanowczo potrząsając główką. — Ojcu nie wypada tak się ubiegać o te znajomości; miałoby to pozór jakbyś ich sobie życzył dla mnie, jakbyśmy my napraszali się i żebrali względów u ludzi.
— Ależ to prosta grzeczność, wyrzucenie biletu — rzekł pułkownik — należąca tym którzy sami pierwsi szukali ze mną znajomości.
— Tak — odparła Rolina — być może iż w świecie to jest przyjętem, ja nie wiem... ale, niech ojciec poczeka. Spieszyć się nie należy. W ostatku, gdyby się to okazało nieuchronnem, zrobimy wybór... Ja nie potrzebuję się napraszać... nie chcę.
Trochę rozdrażnienia tem zaniedbaniem dnia dzisiejszego brzmiało w głosie Roliny, chociaż miała się czem pocieszyć. Trzy prześliczne bukiety złożono dla niej bezimiennie u odźwiernego. Odgadywała rozmaicie tych co je przysłać mogli. Amerykanin, książę Rudolf, baron St. Foix? jeden z mniej znanych może wielbicieli? a i ów młody poeta-artysta, z którym się spotkała rano, czasem jej przysyłał kwiaty! Marzyła nad temi bukietami, każdy z nich rozpatrywała starannie, bo któż wie co się czasem może wśród kwiatów ukrywać? Na koronkowych ich opaskach szukała jakiegoś znaku. Wszystkie one (to było jawnem) pochodziły z głównego składu kwiatów na Ringu, tam też więc można było dowiedzieć się coś może? Ale ona sama nie chciała się zdradzać ze swą ciekawością — musiała więc badanie polecić Balbinie. Tymczasem pani Boehm, z którą się od dni kilku ciągle prawie sprzeczała (choć to stan był chroniczny) — nie zdawała się usposobioną do tego rodzaju posługi.
Wieczorem więc zręczna, a pewna siebie Rolina, z większą łagodnością zbliżyła się do ojcowskiej gospodyni, której nie cierpiała za to że pułkownik nadto był do niej przywiązany, i z powodów, które się wyjaśnią niżej.
Balbina z początku zimna, dała się w końcu przebłagać i ująć.
— Byłabyś bardzo, bardzo grzeczną dla swej niewdzięcznej, kapryśnej wychowanicy — odezwała się — gdybyś...
I resztę szepnęła jej na ucho.
— Bardzo jesteś ciekawą, którzy z twoich wielbicieli są najgorętsi?...
— Tak jest, bo potrzebuję wiedzieć na kogo rachować mogę.
— A jest ich tak wielu! — dodała z przekąsem Balbina.
Pułkownikówna poruszyła ramionami.
— Moja droga! — odezwała się z westchnieniem — biedne dziewczę jak ja, musi na przyszłość pamiętać i wszystko wyzyskać!
Pani Boehm uśmiechnęła się.
— Wiesz — rzekła swobodniej — dawno już temu bardzo, za lepszych moich czasów byłam raz w Hamburgu przy rulecie. Stało przy niej dwóch graczów. Jeden z nich, za każdym razem obstawiał wszystkie niemal numera; drugi grał tylko na jeden. Wiesz który z nich wygrał?
— Dla morału musiał wygrać ostatni — śmiejąc się odpowiedziała Rolina — ale... cóż robić! ja muszę stawić na kilku, bo pilno mi choć jednego wygrać!
Nazajutrz rano p, Boehm poszła do magazynu kwiatów, niosąc z sobą opaski i opis bukietów. Była dosyć dobrze znajoma z kupcową, badała zręcznie, nie zdawało się ażeby proszono o zachowanie tajemnicy, jednakże nic się nie dowiedziała.
— Jak pani chcesz ażebyśmy pamiętali komu się co sprzeda? jak ten ktoś kupujący wyglądał? Tyle się tu osób codzień przesuwa! — w większej części zupełnie nieznajomych. Jeden tylko z tych bukietów, przypominam sobie, kupił młody, piękny chłopak, syn bankiera Morimera — chociaż i za to ręczyć nie mogę! Tak mi się zdaje! Znacie go?
P. Balbina nie przyznała się do znajomości, chociaż Rolina tak mało tajemnic czyniła ze wszystkich swych stosunków, tak często rozgorączkowania w sobie ukryć nie mogła, że kilka razy o nim przed swą towarzyszką wspominała. Boehm powróciła ze swej wycieczki z jednym tylko domysłem, który najmniej był pożądany.
Nazajutrz Rolina nie wychodziła wcale; miała przeczucie gości, była ich niemal pewną, a że bez ojca przyjmować jej samej nie wypadało, na pułkownika, który, stęskniwszy się za antykwaryuszami, już się do miasta wybierał, położyła sekwestr i zmusiła go by pozostał. Nie prosiła go o to, ale, zwykłym sposobem, wydała rozkazy.
Czapkę mu z rąk wyrwawszy, zawołała nadąsana:
— Że też papa jednego dnia w domu spokojnie przesiedzieć nie może. Właśnie dziś, prawdopodobnie ktoś z wizytą przyjść musi. Potrzeba będzie przyjąć, a mnie samej nie wypada. Proszę bardzo — zostać.
Pułkownik do karności nawykły, rozśmiał się z tego ordynansu, cofnął do swojego pokoju i cygaro zapalił.
Około dwunastej jak przeczuwała Rolina, dzwonek się dał słyszeć u drzwi. Była już przygotowaną na przyjęcie gości i ubraną z tym smakiem i umiejętnością, na której nigdy jej nie zbywało. Dokazywała cudów ze swą toaletą, gdyż sukien i ubiorów nie miała wiele, tak sobie umiejąc radzić z temi gałgankami, z taką zręcznością jedne drugiemi urozmaicając, tak je do twarzyczki dobierając, iż zawsze się wydawała świeżą i wystrojoną. Starała się niby o prostotę ubioru, chociaż zawsze w nim coś było oko pociągającego i jaskrawego.
Dnia tego ubrała się czarno, a komuż z tem nie ładnie? Siedziała właśnie w salonie, trzymając w ręku książkę, której nie czytała, gdy służąca przyniosła bilet — pana Estebana Corcero-Prolados.
Oczki jej poweselały.
Pułkownik pośpiesznie wyszedł ze swego pokoju na spotkanie amerykanina, który był mu prezentowany u księżnej.
Maholich, ciekawy gdy szło o ludzi, których posądzał że się o jego córkę starać mogli, pilno się dopytywał o amerykanina u wszystkich swoich znajomych, ale dowiedział niewiele.
Najrozmaitsze zdania obiegały po świecie o tej zagadkowej postaci. Niektórzy z tajemnicy jaka go otaczała, nic dobrego nie wnosili, inni mieli go za jakiegoś politycznego agenta, większa część wiedziała tylko że był bardzo bogaty, tracił wiele i żył na wysokiej stopie, a — żyć lubił.
Niewiadomo było kto i kiedy wprowadził go we wszystkie towarzystwa stolicy, ale bywał przyjmowany w domach najarystokratyczniejszych, ocierał się o świat wielki, nawet taki który nie łatwo przystąpić do siebie dozwala. Mówiono iż widywanym był na balach u dworu, na wieczorach u ambasadorów i ministrów.
Jeździł zwykle ekwipażem, ze strzelcem lub kamerdynerem.
Pomimo tych pozorów dostatku, don Esteban dla wielu był nie zupełnie jasną postacią, i ostrożniejsi unikali z nim poufnych stosunków.
Znajdowano, że wykształcenie jego wiele zostawiało do życzenia; był zręczny, roztropny, ale się zdradzał z niewiadomością wielu rzeczy, które w Europie do elementarnych należą. Szło to na rachunek amerykańskiego pochodzenia.
Roliny sąd o nim był surowy, znajdowała go naprzód, czem był w istocie, to jest okrutnie brzydkim, wyraz twarzy wydawał się jej dziki, nad umysłowemi jego przymiotami nie unosiła się też wielce, ale miliony, o których tyle mówiono, czyniły go znośnym, nawet ponętnym. Uśmiechała mu się, wdzięczyła do niego, tak naturalnie, tak żywo i niewymuszenie, jak do pięknego księcia Rudolfa i do Adama Morimera i — do innych wielu.
Miała już taką wprawę, taką moc nad sobą, że ta zalotność nic ją nie kosztowała.
Amerykanin wpadł do salonu niezręcznie trochę, nie szykownie, co znowu na obyczaj amerykański złożyła Rolina; przywitał się z nią podaniem ręki, drugim uściskiem z pułkownikiem i usiadł na wskazanem krześle, rozmowę zaczynając w sposób pospolity, od wieczoru u księżnej i teatru, o którym w całem mieście dotąd mówiono.
Bomba nawet dała na pierwszej stronicy karykaturę księżnej w stroju subretki, przedstawiając ją jako przyszłą spadkobierczynię panny G..., która Berlin chciała wydrzeć Wiedniowi. Karykatura była doskonała, a księżna miała tyle taktu, że zamiast się pogniewać na nią, pierwsza się z niej uśmiała i położyła ją w salonie swym na stole.
Dowcipna, łatwo prowadząca rozmowę w każdym przedmiocie, oczytana i pojętna, Rolina z pierwszych słów z amerykaninem, utwierdziła się w dawniej powziętem przekonaniu, iż ma do czynienia z człowiekiem mało wykształconym i — ciasnej głowy. Ale to, równie jak brzydkość jego, wcale ją nie zrażało. Nawet na męża znajdowała don Estebana, z temi przymiotami ujemnemi, dogodniejszym, niż gdyby nazbyt był mądrym, uczonym i dowcipnym.
Gdy się w rozmowie jąkał, pomagała mu usłużnie i ratowała zręcznie. Don Esteban też więcej mówił oczyma zaiskrzonemi niż ustami, a rozmowa na wejrzenia szła obojgu doskonale. Rolina paliła go wzrokiem naprzemiany śmiałym i skromnym. Maholich opanowany tylko tą myślą aby się czegoś pewniejszego o gościu dowiedzieć, w sposób najniezręczniejszy badać go próbował.
Amerykanin jednak, mimo całej swej niezgrabności, miał baczenie na siebie i pochwycić się nie dawał. Zbywał go ogólnikami.
Maholich spytał go od jakdawna podróżuje po Europie.
— O! rok już przeszło jestem na kontynencie — rzekł don Esteban. — Było mnie wszędzie pełno. Czas jakiś bawiłem w Londynie, trochę potem w Paryżu... Byłem ciekawy Madrytu.. ale ten mi się nie podobał. Dostawszy się teraz do Wiednia przyznaję się, że nie mam ochoty tak rychło się ztąd wyrwać. Znajduję stolicę tę bardzo przyjemną, bardzo gościnną, mogę powiedzieć, że jestem nią zachwycony.
— Jeżeli pańskie interesa gdzieindziej go nie powołują — przerwał Maholich — dlaczegożbyś nie mógł pozostać z nami?
Na wspomnienie o interesach, amerykanin zrazu zaniemiał, obejrzał się, pomyślał i dodał zwolna cedząc.
— Interesa moje nie wymagają wcale powrotu do Ameryki. Zresztą zależy to od wielu okoliczności...
Pułkownik zagadnął zbyt napastliwie o ziemskie posiadłości, które zawsze pańskiego oka wymagają.
Don Esteban popatrzył nań milcząco znowu, namarszczył się nieco.
— A! tak! — rzekł — ziemskie posiadłości. W istocie kłopotliwa to rzecz, ale na to są administratorowie i dzierżawcy. Mam dobrych ludzi.
Naostatek Maholich spróbował dotrzeć i wyciągnąć z niego wiadomość, w której rzeczypospolitej, stanie czy państwie leżały majętności don Estebana — co wywołało silny rumieniec na twarz, i tak już czerwoną amerykanina, który zabełkotał coś niezrozumiałego, i nagle nadał zwrot rozmowie zupełnie nowy, okazując iż badanie to niemiłem mu było.
Pułkownik zmięszał się nieco, i odkładając inkwizycye na później, starał się grzecznością naprawić, co natrętna ciekawość popsuła.
Don Esteban począł z kolei wynosić piękność i wspaniałość naddunajskiej stolicy. Chciał się od pułkownika dowiedzieć o wartości domów w mieście, willi w okolicach i czyby za jakie pół miliona dolarów coś rzeczywiście pańskiego i pięknego nabyć tu można.
Suma ta dała Maholichowi wielkie pojęcie o skali, na jaką mierzył amerykanin interesa, uradowała go.
Rolina też ożywiła się i rozweseliła posłyszawszy to, zbliżyła się nawet do gościa, który tak lekko mówił o pół milionie dolarów, i uśmiech jej stał się słodszym jeszcze.
Maholich pośpieszył z informacyami, przytaczał wiadome mu ceny kilku większych posiadłości, daleko przystępniejsze. Ale don Esteban wymagał wiele, potrzebował stajni obszernych dla koni powozowych i wierzchowych, wozowni, oranżeryi, nareszcie i salonów kilku i apartamentów dla gości i lokalu dla służby licznej.
Wszystko to kazało się domyślać pańskiego trybu, i odpowiednich do tego zasobów. Zdawało się więc nie ulegać wątpliwości że nabab był majętny bardzo, choć Rolinę ciągle to uderzało, że — lokajskie czasem miał ruchy i minę.
Maholichowi, równie niezgrabnie jak wprzódy udało się niedyskretne wtrącić pytanie o rodzinę, którą don Esteban mógł pozostawić w Ameryce.
Trochę zniecierpliwiony już gość odparł dosyć szorstko, że nie miał nikogo z rodziny, oprócz starej matki, która za nic w świecie nie chciała się przesiedlić do Europy.
— Co do mnie — dodał — gotówbym nie powracać do nowego świata... Życie w Europie znajduję daleko przyjemniejszem, a nawet klimat zdrowszym.
Po chwili, spoglądając na Rolinę, rzekł że życzeniem jego było usłać tu sobie gniazdo i przenieść się do jednego z państw europejskich. Wyboru tylko jeszcze nie był pewnym. Na pociechę pułkownika przyznał się naiwnie że mógłby się ożenić, bo mu życie kawalerskie się sprzykrzyło i powodować się chciał jedynie sercem i t. d.
Wyznanie to było tak dziwnie wyrazistem, a przychodziło tak po amerykańsku jakoś niespodzianie i prędko, że pułkownikówna naprzód odpowiedziawszy nań krótkiem wejrzeniem strzelistem, znalazła przyzwoitem spuścić oczy wstydliwie. Gdy je potem znowu podniosła na gościa, nabrały takiego wyrazu czułego, iż don Esteban zadrgał na krześle, jakby chciał się porwać z niego i popełnić jakąś nieprzyzwoitość.
Do tego jednak nie przyszło. Pułkownik wprawiony w humor doskonały, śmiać się zaczął i dowodzić że nie było w świecie nic łatwiejszego jak w Wiedniu się ożenić, a razem iż nie było nic rozumniejszego nad ożenienie w Wiedniu, gdyż wiedenki były najpiękniejszemi i najmilszemi kobietami na całej kuli ziemskiej.
Don Esteban zgadzał się na to i bardzo ogniście aforyzmy te potwierdzał.
Rozmowa doszedłszy do tego punktu kulminacyjnego, dalej już stawała się prawie niemożliwa. Zabiegła odrazu zadaleko.
Wymieniono więc parę wejrzeń znaczących, w przekonaniu Roliny mających przykuć tego człowieka do jej stóp i don Esteban się oddalił, prosząc o pozwolenie bywania w domu, dla którego i t. d.
Maholich nietylko go wyprowadził do przedpokoju, ale sam własnoręcznie podał mu futerko.
Powróciwszy do saloniku zastał córkę z takim wyrazem tryumfu na ślicznej twarzyczce, tak szczęśliwą i rozpromienioną, iż począł od uściskania jej.
— No! — zawołał — co temu toś głowę zawróciła.
— Proszę mi tylko w niczem się nie sprzeciwiać, nie przeszkadzać, nie mięszać się do niczego... i gry mi nie popsuć! — odparła popędliwie Rolina. — Jak zaczęłam tak dokończę.
Nie mieli czasu dłużej rozmawiać o tym przedmiocie, gdyż dzwonek u drzwi dał się słyszeć znowu, Rolina co prędzej usiadła, starając się uspokoić, aby przybywający nie zastał jej tak wzruszoną. Ale — któż to mógł być?
Służąca nie przyszła oznajmić nikogo. W progu stał bardzo przystojny blondynek, słusznego wzrostu, zbudowany kształtnie, coś wieśniaczego mający w wyrazie twarzy spokojnej, poważnej, ogorzałej nieco. Włosy jasne, wąs złotawy, duże niebieskie oczy, owal przedłużony, nos rzymski, cały krój fizyognomii miał w sobie coś cudzoziemskiego, nie niemieckiego.
Maholich, który w Galicyi stał długo, domyślał się polaka, ale gościa sobie przypomnieć nie mógł ani on, ani Rolina, której oczy niespokojnie go badały.
Gość stał z półuśmiechem zagadkowym na ustach, czekając ażeby go sobie przypomniano i poznano.
— Widzę — odezwał się w końcu głosem łagodnym i śpiewnym, że, choć dawny, dobry państwa znajomy — będę się musiał zaprezentować nanowo.
Podszedł kilka kroków wyciągając rękę ku pułkownikowi, a oczów nie spuszczając z Roliny, której rumieniec okrył twarzyczkę nagle. Ona go już po głosie poznała.
— Jakto — mówił przybyły — pułkownik już sobie ani Broniszów, ani Broniszowic, ani Staszka nie przypominasz?
Maholich z okrzykiem obie ręce podniósł do góry, wołając.
— Saperment! hrabia!!
Rolina żywo podbiegła ku niemu.
— Ależ bo zmieniłeś się, hrabio!
— Zestarzałem! nieprawdaż?
— Nie, ale z młokosa wyrosłeś na mężczyznę...
Witano się bardzo serdecznie.
— Wieleż to my lat nie widzieliśmy się? — począł Maholich.
— Pięć lat, pięć z okładem lat, których na pannie Rolinie nie znać wcale — mówił przybyły — ależ jabym ją poznał wszędzie... Pułkownika także... Tylko ja tak się musiałem strasznie zmienić.
Pięć lat temu, pułkownik jeszcze w czynnej służbie, dowodząc regimentem arcyksięcia ..... stał z nim podówczas w Galicyi, około Przemyśla, a główną kwaterę miał w Broniszewicach, należących do ojca Staszka Bronisza, naówczas kończącego jeszcze swe studya uniwersyteckie.
Maholich miał tam z sobą naówczas Rolinę, nieodstępną od niej panią Boehm i — sierotkę, dziewczę którem p. Balbina serdecznie się opiekowała, a Rolina cierpieć jej nie mogła.
Ze starym hrabią Broniszem Maholich był w bardzo przyjacielskich stosunkach, można było powiedzieć serdecznych... Między Roliną też młodziuchną a akademikiem zawiązał się romansik niewinny, poetyczny, wiosenny. Listy czułe, schadzki kradzione, cała historya pierwszej, czystej, idealnej miłości dwóch serc po raz pierwszy bijących — odegrała się pod cieniem starych lip broniszewickich.
Szczęściem czy nieszczęściem stary hrabia się jej domyślił czy podpatrzył ją i syna co prędzej wyprawił do Krakowa.
Poprzysiężono sobie miłość wiekuistą, wierność do grobu, a potem... potem w kilka miesięcy Rolina już bałamuciła adjutanta pułkowego, hrabiego... którego służba wprędce gdzieindziej powołała, potem znowu padały liczne ofiary... choć Staszka jej może żal było...
Staszek się kochał stale i nie zapominał o swym ideale...
Stara to była rodzina szlachecka tych Broniszów, która nigdy dawniej innego tytułu nie miała nad tytuły urzędów, które członkowie jej sprawiali w rzeczypospolitej. Po podziale kraju Bronisze, jak inni, w zamian za postradane dygnitarstwa, otrzymali hrabiowską koronę...
Nigdzie teraz niema więcej hrabiów i baronów, jak między naszą szlachtą polską, co tem dziwniejsza, że nigdzie mniejby ich być nie powinno jak u nas.
Stary Bronisz z początku nie smakował w tym Reichsgrafie, który mu cudzoziemsko brzmiał, w końcu się przyzwyczaił do niego. Tytuł ten dawał pewne przywileje i nie był do pogardzenia.
Lecz, choć Reichsgraf, stary pan Szczepan Bronisz był czystej krwi szlachcicem, ze wszystkiemi przymiotami i wadami swego rodu.
Szlachetny, gościnny, serdeczny, pobożny, dbający o cześć swoją i imienia, był zarazem trochę dumny, lubił się postawić, dom trzymał otwarty, starał się o popularność, nie wahając się jej zdobyć czapką i papką.
Nosił się pan Szczepan po polsku i mimo wieku był pięknym mężczyzną, dla kobiet galantem. W domu, około gospodarstwa sam niewiele robił, na ludzi się spuszczając, zatrudnienia wytrwałego nie znosząc.
Zdawało się że pomimo to fortuny, jak drudzy, nie tracił; i ciągle biedował, chcąc jedynakowi swemu zostawić jak największą, troskając się, zabiegając, rojąc iż go w końcu z jaką Potocką lub Sapieżanką ożeni, dla podniesienia splendoru domu. Ożenienia zaś innego jak z polką, choćby mu księżniczkę krwi dla syna ofiarowano, nie przypuszczał.
— To rzecz wiadoma, mospanie — powiadał — że po matce idą dzieci. Z ojca biorą imię, a ducha i język z niej. Więc polakami by nie byli, żeby się nie z polką ożenił, a tego jabym nie zniósł...
Romansu z panną pułkownikówną Maholich stary hrabia nie wziął na seryo, ani się go uląkł tak bardzo, utrzymując że — to wywietrzeje.
Tymczasem Staszek serdeczny tak był w pięknej Rolinie zakochany szalenie, z ust jej pierwszy raz w życiu spiwszy nektar pocałunku — że pięć lat oddalenia i milczenia, wcale wspomnień miłości tej nie zatarło... Owszem rosła ona i spotęgowała się w piersi jego. Znalazłszy się w Wiedniu przypadkiem, gdy się tu dowiedział o Maholichach, jak szalony, rozgorączkowany pobiegł zaraz ich szukać.
W progu dopiero ostygł nieco, ale ze strachu! a teraz stał przed nią tak poruszony, że ledwie mógł mówić. Pierwsze marzenie szczęścia żywe zjawiało mu się znowu...
I panna zmięszana też była mocno. Przyszły jej także na myśl wieczorne schadzki pod starą lipą, przysięgi, listy, pocałunek... Dziś były to dla niej przypomnienia dziecinne, pierwszych niepewnych kroków życia — śmiała się z nich niekiedy — a jednak, gdy zobaczyła Staszka przed sobą, pierś się jej poruszyła, uderzyło serce.
Nie wiedziała, ale się jej zdało, że ten rachunek, który ona miała za dawno skończony, on nie brał za prostą dziecinną igraszkę i przychodził może przypomnieć jej owe przysięgi.
W oczach jego czytała niewygasłe wcale uczucie...
Dla niej, chociaż miała teraz na regestrze milionowego amerykanina, syna bogatego bankiera, młode książątko i wielu innych, hrabia Stanisław Bronisz nie był też do pogardzenia. Jedynak, głoszony jako przyszły dziedzic dóbr rozległych — gdyby nawet ojciec był ożenieniu przeciwny, co przewidywała, mógł czekać, mógł się ożenić, dotrzymując złożonej pod lipą przysięgi.
Wszystko to z szybkością błyskawicy przebiegło przez myśl Rolinie, i postanowiła sama nie odzywać się z niczem, nie odwoływać do wspomnień, ale nie odpychać i nie odstręczać Staszka, jeśliby je wznowił.
Miała nawet pewną słabostkę do tego pierwszego swego wielbiciela, do tego ładnego Stacha Bronisza, który teraz zmężniał, wypiękniał jeszcze, a przedstawiał się, choć trochę wieśniaczo, ale nie bez arystokratycznej cechy.
Stary Maholich aż się rozpłakał przypominając czasy służbowe, rozpytując o hrabiego Szczepana i o znajomych sąsiadów, z którymi jeździli na polowania.
Rolina, temi samemi oczyma, które jej przed chwilą służyły do odebrania przytomności amerykaninowi — słodko, smutnie, serdecznie spoglądała na swą pierwszą miłość.
Nie była jednak całkiem pewną czy miała prawo nazywać ją pierwszą, bo przedtem jeszcze, nim krótką zrzuciła sukienkę, raz ją pani Boehm pochwyciła in flagranti, przy pisaniu biletu do studenta...
Ale romans z Broniszem miał sposobność rozwinąć się w pełni, aż do przysiąg i — pocałunku pod lipą — i księżyc tak mu pięknie naówczas przyświecał, a słowiki wtórowały.
Z pierwszych wyrazów Staszka przekonała się Rolina, iż w nim uczucie nie wygasło. Był tak wzruszonym, poufałym serdecznie, a tak zdawał się pewnym że tu na niego oczekiwano... Powinna była mu się za to wywdzięczyć.
Na chwilę odwołano pułkownika. Korzystając z tego Stach pochwycił jej rękę, okrywając ognistemi pocałunkami.
— A! królowo moja! — zawołał z zapałem młodzieńczym — pamiętałaś-że ty o mnie?! Ja przez całych tych pięć lat, pięć wieków, marzyłem o tobie, byłem i jestem ci wiernym... Z tą samą, gorętszą może tylko miłością powracam do stóp twoich, aniele mój.
Rolina paluszek położyła na ustach, ale się uśmiechnęła i uścisnęła mu rękę. Jemu, zdawało się, że w tych oczach czarodziejki, w których każdy czytał co chciał, on znalazł przywiązanie ku sobie.
— Długo zabawisz tu w Wiedniu? — zapytała.
— Alboż ja teraz wiem! — zawołał Bronisz — przybyłem na krótko, nie wiem jak się wyrwać potrafię, a! tak będzie ciężko porzucić!
Piękny paluszek znowu spoczął na ustach.
— Pst! — rzekła cicho. — Ojciec! Ojciec jest niezmiernie surowy i podejrzliwy! Musimy być ostrożni, a tak wiele mielibyśmy sobie do powiedzenia!
— Ale gdzież, kiedy, jakbyśmy się widzieć mogli? — prędko podchwycił hrabia.
— A! nie wiem! pomyślimy, zobaczymy!
Bronisz był tak szczęśliwy że ją mógł choć oczyma pożerać — ten swój ubóstwiany ideał, iż nie śmiał napierać się więcej, byle go nie wygnano z raju.
Pułkownik wracał już zasypując go znowu pytaniami o ojcu, o znajomych, o mnóstwie drobnostek zapamiętanych w Broniszewicach, które wspominał z przyjemnością, chwaląc się dobrą pamięcią swoją. Rolina także rozweselona dopomagała mu, wrzucając dwuznaczne pytania, dla Stacha tylko zrozumiałe. Między innemi zażądała wiedzieć:
— Czy tej starej pięknej lipy, stojącej pomiędzy dworem a folwarkiem, którą ona tak lubiła, nie obaliła burza?
Stach zarumienił się na wspomnienie tego miejsca ich schadzek wieczornych, i z zapałem upewnił ją, że lipa jest w wielkiem poszanowaniu, zieleni się odmłodzona, a on ją ławką nową kazał otoczyć.
Maholich wymieniał psy, konie, znajome uroczyska po lasach, w których polowali, starych dworskich służących i t. p., zaklinając się, że nigdy na żadnej kwaterze tak mu dobrze i miło nie było jak u nich w Broniszewicach.
Nadchodząca p. Boehm, która chciała dać znać że pora obiadowa nadeszła, z równą serdecznością przywitała Bronisza, bo i ona z pobytu tego na wsi miłe wyniosła wspomnienie.
Stach natychmiast witając się z nią, spytał o jej wychowankę, lecz na wzmiankę o niej, na którą Boehm zmięszana, cichym szeptem odpowiedziała, — twarz Roliny zapałała gniewem, pułkownik odwrócił się zakłopotany patrząc w okno, i Bronisz postrzegł iż dotknął jakiejś drażliwej rany. Nie mogąc się domyśleć co to było, musiał zamilknąć. Wszyscy stali posępni.
Dla pani Boehm miłostki Roliny ze Stachem nie były tajemnicą, ale teraz, po latach tylu, nie przypuszczała ażeby one odżyć miały na nowo.
Po chwili przykrego milczenia, Bronisz zwrócił się do Roliny, jeszcze nachmurzonej i starał się zmieniwszy przedmiot rozmowy — rozweselić ją znowu. Nie bardzo mu się to powiodło, a że pora obiadowa nadchodziła, pożegnał Maholichów, zapowiadając nowe odwiedziny i rozmarzony, z bijącem sercem zbiegł ze wschodów.
— A! jakże ona jest piękna! — powtarzał — jak bosko piękna! Jak ja ją kocham! I nie jest że to zrządzeniem losu, znakiem przeznaczenia, że spotkałem ją znowu?
Czoło mu się zmarszczyło na wspomnienie ojca.
— Choćbym wiek mój cały, do siwego włosa miał czekać na nią! — dodał — zamknę w sercu miłość i będę cierpiał a czekał...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.