Bez serca/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Bez serca
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1884
Druk J. Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Z bólem głowy, myślami poplątanemi, nie rada z siebie, nie kontenta z wieczora, kwaśna — z przeczuciem iż celu swojego nie dopięła, Rolina wracała do domu.
Ojciec jej znalazłszy chętnych słuchaczów, bawił się doskonale u barona, i poczciwiec, rozradowany był, przejęty, a stał się po dobrej wieczerzy tak gadatliwym, tak się ożywił, rozruszał, iż w powrocie milczącej i smutnej córce pokoju nie dawał.
Napróżno starał się ją rozweselić, wywieść z tego zadumania i smutków. Rolina skarżyła się na ból głowy, w salonie było za gorąco. Natręctwo ojca, który zwykle posłusznym bywał, mocno ją niecierpliwiło.
Wyglądała przez okno powozu, chcąc się co prędzej dostać do domu. Nareszcie znaleźli się na wschodach i Rolina śpiesznie, nie pozdrowiwszy nawet ojca, który chciał jej dać dobranoc — wpadła do swego pokoju.
Nawykła była do tego że na nią tu zawsze oczekiwała sługa i pani Boehm, którą ona niemal za sługę też liczyła.
Uderzyło ją to nieprzyjemnie, że Balbina wcale się nie pokazała.
Wprawdzie, gdyby się była znalazła tu, od pierwszego słowa zwadziłyby się z sobą, ale za uchybienie ze strony Boehmowej uważała, iż nie stawiła się powitać ją w progu.
Uczuła to jeszcze tem mocniej, że się trafiało bardzo rzadko.
— Cóż to jest? Gdzie Boehm? — zapytała służącej.
Zaspana trochę stara, ruszyła ramionami za całą odpowiedź, a na powtórzone pytanie, niezrozumiałem mruczeniem odpowiedziawszy — wyszła.
Rolina, która z gniewnem usposobieniem wróciła do domu, nie rada była że nie miała go na kim spędzić. Jakieś przeczucie niepokoiło ją.
Pokój pani Boehm, przedzielony był małym składem od jej mieszkania; aby się do niego dostać, potrzeba było wyjść do sieni.
Pocichutku uchyliła drzwi, na palcach podkradła się i ostrożnie przyłożyła oko do dziurki od klucza... Zaledwie wzrok jej przeniknął do wnętrza mieszkania Balbiny, odskoczyła z najżywszą niecierpliwością, wpadła do swojego pokoju i biegać po nim zaczęła, cała wzburzona, rwąc na sobie wieczorne ubranie.
Gniew pałał w jej oczach, ręce drżały; parę razy chwytała już za klamkę drzwi wiodących ku sypialni ojca, i wstrzymywała się wahając. Pierś jej poruszała się gwałtownie, oczy się coraz bardziej zaogniały, twarz przybrała wyraz mściwy i zły, usta krzywiły się bólem wewnętrznym.
Nie mogąc w końcu powstrzymać tego wzburzenia, z hałasem otworzyła drzwi gabinetu, przebiegła potrącając po drodze krzesła, salon ciemny i wpadła do ojca, który właśnie nad świecą zapalał cygaro austryackie, które dopiero od upartego płomienia, po kilku minutach usilnej pracy, rozgorzeć może.
Zobaczywszy ją pułkownik rzucił cygaro — pobladł.
— Jest... jest tu znowu! — krzyknęła dzikim, podniesionym głosem. — Znowu tutaj jest! pomimo że mi się to nieznośne stworzenie na oczy pokazywać nie miało.
Ojciec wie — że ja ją nienawidzę! nie cierpię i — pozwala! toleruje!
Maholichowi ręka drżała, zaciął usta, zagryzł wąs, nie śpieszył z odpowiedzią.
— Na miłego Boga, Rolino, — odezwał się cicho — nie rób awantur w domu! Mówiłem ci to wiele razy, ja i ty winniśmy wiele Boehmowej — nie godzi się jej odmówić, pozbawiać ją jedynej w życiu przyjemności.
— Niechże jej idzie sobie szukać po za domem... gdzie chce! — zawołała Rolina gwałtownie. — Mówiłam że ja jej tu cierpieć nie chcę.
Maholich zbladł, westchnął i jakby mu sił zabrakło, zsunął się na blisko stojący fotel. Nie mówił nic, lecz widać było że bolał okrutnie. Rysy jego zwykle łagodnego wyrazu, zmieniły się, osłupiałym wzrokiem patrzał na podłogę.
Rolina stała, burząc się coraz mocniej. Tak była pewną władzy swej nad ojcem, że litości nad nim nie miała.
— Właśnie dlatego — poczęła głos podnosząc — że ojciec bronisz Boehmowej i tej jej wychowanki, tego jakiegoś bezimiennego dziewczęcia, które nie powinno się w naszym domu znajdować, ja, jako córka wasza, nie mogę na to pozwolić aby mi się tu jakieś podrzutki, obok mnie rozgospodarowywały!
Nie chcę wiedzieć kto jest ta dziewczyna — sierota wzięta przez miłosierdzie — żebraczy podrzutek, czy jaka kuzynka tej pani — co mi tam! niech będzie czem chce, wychowuje się gdzie chce, ginie — to mi wszystko jedno. Nie mogę na to pozwolić aby ona stawała obok twojej córki i rościła sobie jakieś prawa.
— Jakież prawa? — słabym głosem przerwał pułkownik.
— Ludzie jej będą je przyznawać — ciągnęła dalej rozgniewana — ludzie będą sobie musieli wytłómaczyć przywiązanie do tej przybłędy pana pułkownika i pani Boehmowej. Naturalnie!
Głos jej brzmiał nielitościwem szyderstwem. Pułkownikowi blademu dotąd, krew gwałtownie uderzyła do głowy, cierpliwość jego się wyczerpywała.
— Mówiłam ojcu, ja lub ona musi ztąd iść precz.... Jeżeli ona ma mi tu siedzieć, znajdę sposób umieszczenia się gdzieindziej, wyniosę się, pójdę... porzucę!
Maholich oparł się o poręcz krzesła, podniósł głowę, groźno popatrzał na córkę i drzwi jej wskazał.
— Nie raz to pierwszy śmiesz tak mówić do ojca — rzekł głosem złamanym — byłem cierpliwy, ale się w końcu wyczerpie pobłażanie... Nie wyzywaj mnie... idź... idź!!! Spełni się czegoś sobie życzyła.
Rolina stała jeszcze na progu.
— Mówię ci! idź! — powtórzył głosem podniesionym, jakiego niegdyś używał komenderując żołnierzom swoim. — Idź!
Córka nie widziała go nigdy takim dla siebie, czekała chwilę, zatrzasnęła drzwi i pobiegła nazad do swego pokoju.
Maholich czas jakiś pozostał pogrążony w myślach, potem świecę wziąwszy ze stolika, krokiem powolnym poszedł z nią do pokoju Boehmowej.
Obszerny, we dnie ciemny, choć dwoma oknami na ciasną uliczkę wychodzącemi oświecony, utrzymywany był z daleko większem staraniem i porządkiem, niż te które Rolina zajmowała. Sprzęt z różnych lat, różnego pochodzenia, stary, nadawał mu charakter wdowiego mieszkania, w którem więcej jest pamiątek przeszłości niż myśli o dniu dzisiejszym.
W rodzaju alkowy stało osłonione łóżko gospodyni. Kanapki, szafki, półki, etażerki ściśnięte zajmowały ściany i kątki.
Mieściły się tu zbite do kupy meble niegdyś większego i obszerniejszego lokalu, nagromadzone dla zachowania i dziwacznie poustawiane w tej ciasnocie.
U okna, na dużym stole zasłanym serwetą, paliła się lampa z daszkiem zielonym. Na kanapie pomiędzy oknami dwoma siedziała pani Balbina, a przy niej z głową opartą na jej ramieniu, młode dziewczę, które ją rączkami obejmowało za szyję.
Światło padające od lampy oświecało ten obrazek, na którego widok wchodzący pułkownik stanął smutnie zapatrzony.
Twarz Boehmowej, mająca zwykle wyraz dość szyderski i niemiły — zmienioną była zupełnie, złagodzoną uczuciem macierzyńskiem, piękną prawie tą miłością, która z niej promieniała.
Dziewczę które się do niej tuliło mogło mieć lat piętnaście lub szesnaście, włosy jasne w warkoczach obfitych główkę jej ładną otaczały, z oczyma niebieskiemi. Podobną była nieco do pani Balbiny, ale typ ten sam w niej podnosił się do ideału, a sama młodość czyniła go ślicznym. Wyraz też twarzy pełen był łagodności i smutku.
Biała, płci do zbytku delikatnej, świeża jak kwiatuszek ledwie się rozwijający, nie mogła się równać z klasycznej piękności Roliną, ale obudzała wcale inne uczucie, wrażenie czyniła sympatyczniejsze. Tamta budziła niepokój, trwogę, uwielbienie, ta zajęcie i współczucie najżywsze, bo w kwitnącej jej młodości tkwiło już cierpienie zawczesne.
Na widok pułkownika dziewczę jak ze snu przebudzone, zwolna rozplątało rączki, spuściło oczy, podniosło się zawstydzone i krokiem nieśmiałym zbliżyło się pokornie do pocałowania jego ręki.
Maholich z głębokiem uczuciem, któremu napróżno się bronił, pochwycił jej główkę i pocałował ją w czoło.
Boehmowa nie ruszała się z kanapy, wzrok jej badał pułkownika. Domyślała się już, wiedziała ze stukania drzwi, z odgłosów rozmowy, które ją tu dochodziły, że Rolina musiała ojcu czynić wyrzuty, a biedny pułkownik przychodził tu schronić się przed niemi. Szukał pociechy i ratunku.
Zwolna Balbina wstała z kanapy.
— Pepi! — zawołała do dziewczynki — proszę cię, pójdź na chwilkę do kuchni, do starej Izydorowej, potrzebuję mówić z pułkownikiem.
Posłuszne dziecko wysunęło się z główką sympatyczną, a Maholich tęskno powiódł za niem oczyma. Boehmowa czekała aż odejdzie, twarz jej stopniowo traciła wyraz łagodny, brwi się ściągały.
— Znowu historya z tą popsutą kapryśnicą — odezwała się z gniewem. — Nie jesteś więc mężczyzną, ani panem w swoim domu, nie kochasz więc twego dziecka, a wszystko poświęcasz dla tej złośnicy.
A i to bo okropne! Takiego życia w końcu znieść nie można. Za poświęceń tyle, za wszystko com wycierpieć musiała..
I głos jej we łzach się rozpłynął. Pułkownik stał przybity, jak winowajca.
— Raz temu koniec być musi — mówiła Balbina. — Ja tego dłużej nie zniosę... Zostań z nią, pójdę pracować, pójdę żebrać... zostań z nią, dopóki z jakim gachem uciekając cię nie porzuci. Ma ich dosyć... będzie w czem wybierać!
Jakeś ją wychował, taką z niej mieć będziesz pociechę.
Pułkownik oburzył się.
— Słuchaj, Balbino — odezwał się — nie ścierpię tego abyś mi ją krzywdziła.
— A ja nie zniosę abyś krzywdził i pomiatał tem dzieckiem mojem i waszem — przerwała Balbina. — Dość mam już tego upokorzenia i męczeństwa, pójdę ztąd z nią razem, pójdę!
I rozpłakana rzuciła się na kanapę. Maholich ręce załamał.
— Balbisiu — zawołał — na Boga, — ulituj się nademną, wejdź w położenie moje, co ja pocznę?
Nie otrzymując odpowiedzi, płacz słysząc tylko, pułkownik stał zmięszany, przerażony tak że nogi pod nim drżały. Chwiał się i musiał o stół oprzeć. Twarz jego zaczęła nagle czerwienieć, sinieć, oczy stanęły słupem i z jękiem bolesnym runął na wpół na krzesło, wpół na ziemię!
Stuk ten obudził płaczącą, która porwała się i przybiegła na ratunek drgającemu konwulsyjnie, ale już nieprzytomnemu Maholichowi. Nabrzmiałe żyły na twarzy i szyi, otwarte usta, oddech krótki i nieregularny, oczy zeszklone, aż nadto wyraźnie ukazywały, że był rażonym. Walczył już ze krwią, która mózg mu zalewała.
Z krzykiem przeraźliwym Boehmowa wybiegła do kuchni, wołając:
— Po doktora! po doktora!
Ciche mieszkanie nagle rozległo się jękiem, szlochaniem, bieganiem, wrzawą.
Rolina chodząca po swojej sypialni, nastawiła ucha strwożona, nie pojmując jeszcze co się stać mogło.
Podbiegła ku drzwiom, ale domyślając się że przypadek jakiś spotkał znienawidzoną Balbinę, wstrzymała się trzęsąc z gniewu. Nie chciała się spotkać teraz ani z nią, ani z tą Pepi, której od dziecka cierpieć nie mogła. Zazdrosną była o nią, o przywiązanie do niej pułkownika, nawet o jej wdzięk zupełnie inny, młodość, łagodność i skromność.
Nie przypuszczała z początku aby się coś stać mogło pułkownikowi; dopiero wołanie w którem poznała głos Balbiny, płacz Pepi, zatrwożyło ją o ojca.
Bezmyślnie otworzyła drzwi i wpadła do mieszkania Boehmowej, w którem Maholich leżał jeszcze nieprzytomny, zaledwie dając słabe życia znaki.
Spostrzegłszy Rolinę w progu, Boehmowa wskazała jej leżącego ojca, wołając:
— Patrz! patrz! to dzieło twoje!
Rolina nie zważając na to, przypadła do ojca, objęła go rękami, zaczęła wołać po imieniu, odcierać, ale rozbudzić go nie mogła.
Na widok jej Pepi przestraszona, wyrwała się matce i uciekła kryjąc się za firanki łóżka.
Straszna cisza zaległa mieszkanie.
Słychać tylko było chrapanie chorego, które konanie zdawało się zwiastować.
Doktór, po którego posłano, nie dalej był jak w drugim domu i właśnie od chorych powrócił, gdy przestraszona i zapłakana przybiegła po niego kucharka. Niewiele więc czasu potrzebował, aby przybiedz do pułkownika. Był to człowiek nie młody już, doświadczony, i dosyć mu było wejrzenia aby rozpoznać że jedno tylko puszczenie krwi, wedle starej metody, mogło dać jakąś ocalenia nadzieję.
Wiedział on, znając dawniej pułkownika, że uderzenie pierwszem nie było a więc tem groźniejszem. Natychmiast pochwycił lancet i po kilku cięciach, udało mu się krew już zgęstniałą wydobyć.
Odepchnięta przez Boehmowa, Rolina zachwiała się, chwyciła za głowę i wyszła do swej sypialni, na łóżko się rzucając z płaczem.
Kochała ona ojca o tyle o ile kogo kochać mogła. Wyrzucała sobie tę scenę której była przyczyną, ale już w sumieniu swem szukała śródków jakiegoś uniewinnienia, zrzucenia następstw na upór Balbiny.
Mogłaż ścierpieć takie położenie! Nawykła być w domu pierwszą, teraz czując się zapomnianą i opuszczoną, nie śmiejąc powrócić do ojca, szlochała i jęczała, — napadały ją mdłości prawie przytomność odejmujące.
Tymczasem doktor się krzątał około pułkownika, któremu puszczenie krwi mało co pomogło.
On, Boehmowa i kucharka musieli go dźwigając na rękach, przenieść do łóżka. Lekarz nie odstępował. Pepi drżąca, w pokoju Balbiny klęczała przed obrazkiem, modliła się i płakała.
Cała noc przeszła tak w trwodze i ratowaniu rażonego, który żył jeszcze, ale stan jego wzbudzał największe obawy. Jakby lękając się zjawienia u łoża jego Roliny, Boehmowa drzwi od niej i salonu na klucz zamknęła.
Ona sama biegała na przemiany to do swej Pepi, którą gwałtem musiała położyć do łóżka, to do chorego.
O Rolinie nikt nie pomyślał.
Ranek zastał dom w tym stanie rozprzężenia, a stara sługa dopiero o brzasku przypomniawszy sobie panienkę, poszła dowiedzieć się co się z nią działo.
Znalazła ją w gorączce, zapłakaną, w takim stanie że i do niej lekarza powołać było potrzeba. Ten radził posłać po siostrę miłosierdzia, któraby umiała obejść się z osłabioną i pilnować jej.
Straszny zamęt panował w domu.
Cały dzień następujący żadnej prawie nie sprowadził tu zmiany. Maholich żył jeszcze, ale doktór, którego Boehmowa zaklinała, aby jej prawdę powiedział całą — żadnej prawie utrzymania go przy życiu nie robił nadziei.
Słabość mogła się, zdaniem jego, przeciągnąć; przytomność i władze, wątpił ażeby wróciły.
W ciągu dnia znikła ztąd Pepi. Ucałowawszy ją i oblawszy łzami, Boehmowa wyprowadziła ją sama z domu, gotując się dotrwać do końca.
Późnym wieczorem Rolina, która dzięki staraniom siostry miłosierdzia oprzytomniała i sił trochę odzyskała, kazała doktora poprosić do siebie.
Nie śmiała sama iść do ojca, a potrzebowała być uspokojoną. Razem z przytomnością i pamięcią położenia, przybyła trwoga osierocenia i wszystkie jego następstwa.
Nie miała nikogo w pomoc, do rady — czuła się opuszczoną...
Ze wszystkich którzy jej służyli, jeden tylko Stach Bronisz był jej tak znanym, ona z nim tak spoufaloną, że go wezwać mogła i na niego rachować. Wiedziała że do wszelkich ofiar dla niej będzie gotowym i spełni je posłuszny, szczęśliwy.
Bronisz oddawna już powinien był powrócić do domu. Listami naglącemi, coś złego przeczuwający, wzywał go ojciec do siebie. Stach się wybierał, ociągał i oderwać nie mógł od Roliny, wyjazd od dnia do dnia odkładał.
Nie miał żadnej nadziei, ale chciał choć czasem popatrzeć na nią, choć przemówić słów kilka, mękę słodką i rozkosz zatrutą przedłużyć.
Miłość dawna, wskrzeszona, urosła teraz strasznie, owładnęła nim całym.
Rolina posłała po niego...
Na zawołanie zjawił się natychmiast, przerażony niezrozumiałym listem, rozpaczliwie nakreślonym.
Spodziewając się jego przybycia Rolina wstała z łóżka i w rannem ubraniu, osłabła, blada, czekała na niego drżąca.
Przyjęła go w swoim pokoju, wyszła naprzeciw i mając przemówić wybuchnęła płaczem konwulsyjnym.
Stach nie wiedział o niczem, potrzeba mu było tłumaczyć, opisywać, opowiadać co jak grom na dom spadło i przyszłości groziło.
Ojciec leżał bezprzytomny, bez nadziei, w domu miała nieprzyjaciółkę tylko, była samą, opuszczoną, bez opieki.
— Ratuj mnie, radź, nie opuszczaj! — zawołała, — Nie mam nikogo!
Lecz Bronisz nie mógł też wiele...
Sprowadził lekarzy, dozór, usługę, opatrzył wszystkie domu potrzeby i stał na zawołanie, na straży.
Tegoż samego dnia list odebrał od ojca, domagający się natychmiastowego powrotu, musiał kłamać i wymawiać się, ale Roliny opuścić nie mógł. Gotów był nawet dla niej na gniew się narazić...
Oddawszy mu się w opiekę, Rolina odetchnęła nieco.
Tymczasem wiadomość o wypadku pułkownika, który tłumaczono wiekiem i usposobieniem — o położeniu córki jego, rozchodziła się po mieście. Poruszyła ona wszystkich wielbicieli pułkownikównej, ale w sposób bardzo różny. Adam Morimer zdjęty litością napisał i posłał na zwiady. Amerykanin, którego miłość przeszła była w namiętność, niekiedy naprzykrzoną, przybiegł sam, dobijając się do drzwi, domagając aby go puszczono, widocznie korzystać chcąc z bezporadności i sieroctwa kobiet — lecz nie został przyjęty. Inni dowiadywali się ukradkiem, a St. Foix codzień przysyłał dopytując się o pułkownika.
To szturmowanie do drzwi nieustanne zmuszało Bronisza do ukrywania się, aby go nie widziano, nie rozpowiadano o nim i jego stosunkach w tym domu.
W chwilach gdy doktór sam się przy chorym znajdował, Rolina przychodziła do ojca, stawała przy łóżku, przemawiała, ale on ani jej, ani nikogo nie poznawał. Znaki życia były coraz słabsze, środki któremi je obudzić chciano, działał} coraz mniej, lub żadnego nie sprawiały skutku.
Z myślą nieuchronnego zgonu pogodzić się było potrzeba.
Przemógłszy się i przewidując nieuniknione zbliżenie się do Roliny, Boehmowa nawet, tłumiąc w sobie żal i wstręt, jaki do niej miała — zrezygnowana spotykała się z nią bez wybuchów gniewu i wyrzutów.
Nawzajem Rolina jej nie czyniła wymówek, godziła się z tem że ją widzieć i ocierać się o nią musiała. Jakiś rodzaj przymusowego, milczącego przejednania, przywrócił dawne stosunki powszednie.
Wspólny interes kazał się im cierpieć wzajemnie.
Tylko zdala ścigały się wejrzeniami, w których cała zobopólna malowała się nienawiść.
Dziesięć dni długich, męczeńskich, tak upłynęło.
Rolina zbladła, wymizerniała, chodziła na przemiany płacząc lub rozgorączkowana.
Przyszłość stała przed nią jak czarna ściana, której przeczucie ni wzrok nie mógł przebić. Sama jedna, bez tych nawet środków które miała za życia ojca — musiała rachować na siebie tylko. Ze świetnych marzeń przyszłości żadne się spełnić rychło nie obiecywało.
Jeden amerykanin mówił jej ciągle o ożenieniu, ale czynił je zawisłem od jakiegoś ułożenia majątkowych spraw swoich, od sprowadzenia potrzebnych dla formalności przedślubnych, papierów, co wiele czasu zabrać mogło.
Tymczasem gotów jej był oddać rękę, siebie, serce, podzielić z nią wszystko, ale ślub musiał być odłożony, i nastąpić dopiero później.
Jąkał się mówiąc o tem, plątał, jasno wytłumaczyć nie umiał.
Na Stacha Bronisza, który ją kochał najmocniej, ale przeciwko woli ojca i bez wiedzy jego nic nie mógł, niepodobna było rachować. Przysięgał zostać jej wiernym, nie wymagał nic oprócz serca — a tego ona nie miała... i czekać nie umiała ani chciała.
Adam Morimer otwarcie jej wyznał że żenić się nie może, a miłość jego to powracająca, to stygnąca, miała już cechę fantazyi raczej niż przywiązania trwałego. Tem mniej rachować mogła na takiego barona St. Foix, który śliczne rzeczy mówił o miłości, lecz wspomnienia o małżeństwie unikał, a aluzyi do niego nie rozumiał.
Przyjaciół miała mnogich, — ale męża żadnego.
Amerykanin jeden, choć wstrętliwy jej a przy bliższem poznaniu, czasem napełniający ją trwogą — pozostawał jako ostatnia deska ratunku... Musiała czekać... lecz oczekiwanie to nie mogłoż wyczerpać uczucia, w którem więcej być zmysłowej namiętności, niż przywiązania? Wszystko to wśród nocy bezsennych krążyło po jej głowie zbolałej. Płakała rzewnemi łzami z rozpaczy. Poddać się spokojnie swojemu losowi nie umiała — musiała z nim stanąć do walki.
Zwierciadło pokazywało jej twarz wybladłą, ale zawsze jeszcze piękną, nadzieja wstępowała w serce, rozpaczliwe położenie zmuszało ją szukać ratunku w sobie samej.
Wśród tych trosk i marzeń, łez i niepokojów córki, pułkownik nie odzyskawszy już przytomności życia dokonywał. Jednego wieczora Boehmowa siedząca przy łóżku i trzymająca rękę jego, uczuła ją stygnącą, kostniejącą, zlodowaciałą. Piersi przestały się poruszać, oblicze pozieleniało trupio. Maholich nie żył.
Przygotowania do pogrzebu oznajmiły dopiero Rolinie, że ojca już nie miała! Upadła zemdlona na łóżko. Boehmowa na której głowie wszystko teraz zostało, okazywała przytomność i męztwo wielkie.
Pogrzeb odbył się skromnie, cicho, a za trumną, oprócz szczupłej gromadki wojskowych, i kilku starych przyjaciół, szła w żałobie czarno zakwefiowana córka, i mężna Boehmowa, z ustami zaciętemi, podtrzymując rozpłakaną Pepi.
Rolina chustkę trzymała przy oczach, płakała pewnie, ale ani jej twarzy ani łez nikt nie widział, a postawa wyprostowana, sztywna dowodziła, że nawet w tej chwili pamiętała na siebie. Gdy trumnę spuszczono do grobu, poklękła przy nim córka, a po drugiej stronie Balbina ze swą Pepi, która głośno zaniósłszy się płaczem, na rękach jej zemdlała.
Usłyszawszy ten jęk, który brzmiał jak wyrzut jej nieczułości — Rolina zerwała się pośpiesznie i odeszła z gniewem. O kilka kroków za nią stojący Bronisz, którego wprzódy nie widziała, podał rękę zburzonej więcej wstrętem i zazdrością, niż żalem po ojcu.
— Jedź ze mną — odezwała się krótko i nakazująco, głosem w którym nie boleść brzmiała, ale niecierpliwość i rozdrażnienie.
Przez drogę nie mówili z sobą. Rolina płakać zaczęła znowu; Bronisz umiał poszanować stan jej duszy, patrzał na nią, był pełen współczucia, ale pocieszać nie śmiał i wyrazów na to mu brakło...
Tłumaczył on sobie nawet zazdrość i niechęć pułkownikównej na widok Pepi, bo stosunki te domowe znał jeszcze z czasów pobytu na wsi nieboszczyka wraz z Boehmową i mniemaną jej wychowanką. Razem jednak serdecznie mu żal było i tej Pepi biednej, którą ślicznem dzieckiem pamiętał.
Przybywszy na Wallnerstrasse, pułkownikówna podała rękę hrabiemu i milcząca poprowadziła go z sobą na górę. Żal jej po ojcu ustępował teraz żywszemu daleko uczuciu obawy o siebie samą. Płakała po nieboszczyku, czuła stratę jego, o ile można bolała nad nią, lecz nie miała chwili do stracenia, aby się z nieznośnego sieroctwa ratować...
Energicznie postanowiła natychmiast wziąć się do dzieła. W progu żegnając hrabiego, podniosła ku niemu oczy i słabym głosem, w którym łzy jeszcze czuć było, żądała aby nie odjeżdżał z Wiednia, z nią się nie widząc. Bronisz przyrzekł chętnie.
Rolina zamknęła się w swojej sypialni: słyszała powracającą z pogrzebu Boehmowę, szepty Pepi, krzątanie się w domu — nie chciała widzieć nikogo.
Sparta na ręku, prawie całą noc spędziła rozbierając wszystkie mrzonki życia swego przyszłego.
Odbierając jej ojca, los pozbawił ją nietylko opieki, osłony, ale położenia w świecie. Zostawała sama jedna. Z Boehmową była w wojnie, a dopókiby za mąż nie wyszła, obejść się bez niej było niepodobieństwem. Odprawić ją, było to narazić się na roznoszenie plotek, które jej bardzo szkodzić mogły, bo Boehmowa wcaleby jej nie oszczędzała.
Zatrzymać zaś tę kobietę w domu nie można było inaczej, jak zgadzając się na pozostanie Pepi przy niej — chociaż patrzeć na nią, znieść jej nie mogła.
Płacz u grobu zwiększył jeszcze niechęć do sierotki, gdyż Rolina oburzona do najwyższego stopnia, powtarzała ciągle, że ona do niego prawa nie miała!
Jedno prędkie wyjście za mąż uratować ją mogło, lecz nietylko rychło ale wedle swej myśli musiała się wydać, to jest bogato, świetnie, tak aby zdobyła to do czego wzdychała od dzieciństwa.
W ciągu tej długiej nocy oblanej łzami, Rolina to się rzucała na łóżko, to biegała po pokoju, marząc, rachując, przebiegając wszystkich kandydatów a nie znajdując żadnego łatwiejszym do układów, do pochwycenia, nad nienawistnego jej amerykanina.
Wolałaby była stokroć, łagodniejszego, dobrego, wylanego dla niej, powolnego a rozkochanego hrabiego Bronisza, ale tu ojciec stawał na przeszkodzie. Wiedziała że syn, pomimo wielkiej miłości dla niej, nie będzie śmiał pójść wbrew przeciwko woli starego hrabiego.
Bądź co bądź, postanowiła wystawić go na próbę, uczynić krok rozpaczliwy, ostatni, starać się w nim obudzić litość, rozpłomienić uczucie, zgodzić się bodaj na ślub potajemny. W tej myśli z początku zabrała go z sobą do domu, lecz zabrakło jej odwagi, przytomności, potrzebowała ostygnąć, nimby szturm ten przypuściła do jego serca.
Jeżeliby się z nim nie powiodło, zostawał jeden amerykanin tylko, którego była prawie pewną. Czytała we wzroku jego dziką namiętność, która gotową jest do ofiar największych.
Przychodził jej na myśl i Adam Morimer... któregoby była, mimo poetycznych zachwytów wydających się jej śmiesznemi, wolała niż Don Estebana, lecz stosunki z nim były zachwiane i osłabłe. Od owej rozmowy w parku, znajdowała go wahającym się, ostygłym, opierającym własnemu uczuciu. Nie była już dla niego tym co niegdyś ideałem, zeszła na piękną, pożądaną, ale ziemską istotę.
O innych wielbicielach swych, których doprowadzenie do ołtarza, czasu by dłuższego potrzebowało, myśleć nawet nie mogła. Chciała się wyzwolić co prędzej.
Nazajutrz Kolina już znacznie uspokojona, pani siebie, oczekiwała na Bronisza daremnie, — nie przyszedł. Trzeciego dnia zjawił się dopiero. Musiała go przyjąć w tym saloniku, który jej tak ojca przypominał — co ją wielce kosztowało; rozpłakała się na widok ulubionych pułkownika zbiorów i drzwi zamkniętych od tego mieszkania, z którego wiało śmiercią. Bronisz, sam mając oczy łez pełne, nie śmiejąc pocieszać jej, z uszanowaniem powitawszy, czekał aż przejdzie gwałtowny wybuch tej żałości którą podzielał.
Stał przy niej, chwytał ją za ręce, okrywał je pocałunkami, i milczał, bo wobec śmierci i nieodwołanego — na zawsze! — niema słów coby pocieszyć zdołały.
Długa chwila upłynęła w tem niemem oczekiwaniu. Rolina miała czas przyjść do siebie, zwyciężyć wrażenie, przypomnieć sobie obowiązek ratowania się.
Zerwała się z siedzenia ocierając łez resztki, zaczerwienione ale płonące ogniem wielkie swe oczy czarne wlepiła w Bronisza, i obie ręce drżące wyciągnęła ku niemu.
— Stachu — zawołała głosem przerywanym łkaniem — oto masz przed sobą nieszczęśliwą sierotę... więcej niż sierotę, kobietę opuszczoną, zgubioną... bez wiary w sercu, bez nadziei, bez sposobu do życia, bez przyjaciół, bez rodziny... Stachu — ratuj mnie, tyś mi jeden pozostał!
Wzruszony, Bronisz przyklęknął przed nią:
— Ty wiesz — zawołał — że pierwszą w życiu cię kochałem i miłość ta będzie moją ostatnią. Mów, rozkazuj, co tylko jest w mocy mojej uczynię.
Rolina stała chwilę z oczyma wlepionemi w niego, całą siłę wzroku swego czarodziejskiego spotęgowała, aby swą ofiarę uczynić posłuszną.
— Potrzebaż abym ja ci powiedziała co masz czynić?
Zatrzymała się chwilę i ciągnęła dalej głosem łagodnym.
— Mam jednego ciebie, jednego ciebie kocham! Jestem twoją! bierz mnie, idźmy do ołtarza...
Bronisz wstał załamując ręce.
— Rolino! — zawołał — wiesz że ojcu słowo dałem, iż bez jego zezwolenia żenić się nie będę; słowo uczciwego człowieka jest jak przysięga święte. Słowa tego ja złamać nie mogę! Nie wymagaj po mnie... Przysiągłem ci miłość i zachowam ją — nie ożenię się nigdy, będę czekał, będę się starał nakłonić ojca, ale ślubu bez jego wiedzy wziąć nie mogę.
Pułkownikówna cofnęła się parę kroków, brwi się jej ściągały.
— Pamiętaj — rzekła — że mnie wprzódy przysięgałeś niż ojcu, tej przysięgi dochować powinieneś. Oddałam ci serce... rachowałam na ciebie...
Ślub możemy wziąć potajemny, nikt oprócz nas wiedzieć o nim nie będzie. Ofiary takiej nie uczyniłabym dla nikogo, — tobie ufam, zgodzę się nawet na to...
Zbladł Stach przejęty mocno, zawahał się, wyrazów mu i myśli zabrakło, zdawał się już chcieć uledz tej pokusie szczęścia.
— A! nie — zawołał nagle — nie, ślub potajemny tobieby uwłaczał, a byłby krzywoprzysięztwem względem ojca. Słowa złamać nie mogę jemu, ale nie złamię danego tobie. Zostanę ci wiernym.
Rolina która czekała i spodziewała się innej odpowiedzi, stanęła cała w płomieniach z gniewu. Rękę wyciągnęła jakby go chciała odepchnąć i rzuciła się na kanapę oczy tuląc w dłonie.
— A! tyś mnie nie kochał nigdy — krzyknęła — nie kochasz mnie! Nie znasz co miłość! nie masz serca! Kamienny, lodowy człowiecze. Ja gotowam do największej ofiary jaką kobieta uczynić może, ty dla mnie nic nie chcesz poświecić! Jestżeś dzieckiem abyś nie miał prawa sobą rozporządzać? Nie jestże to tyrania ta władza ojcowska, która dziecię czyni niewolnikiem. Nie oburzaż to!
Rozpłakała się; wśród łkań wyrywały się jej wyrazy potargane, narzekania, przekleństwa... Bronisz blady, niemy stał przed nią jak na mękach. To cierpienie jej przejmowało go, lękał się uledz mu i słowo złamać.
Począł głosem drżącym:
— Nie obwiniaj mnie! Życie bym dla ciebie dał, ale czci mojej — nie mogę. Nie miałabyś dla mnie szacunku, ja sam pogardzałbym sobą, stałbym się kłamcą nikczemnym...
Nie! ty żądać nie powinnaś wiarołomstwa od tego, który się ma zwać mężem twoim. Wszystko co mam ci oddam... będę ci wiernym, rozporządzaj mną... nie żądam od ciebie żadnej ofiary.
— Nie kochasz mnie! nie kochasz! — płacząc więcej z gniewu niż z żalu przerwała Rolina. — Nic nie chcę od ciebie; pragnęłam tylko serca, chciałam szczęścia dla nas obojga... Odtrącasz je... Idź — idź! i nie zbliżaj się więcej do mnie. Rozstańmy się na wieki!
Bronisz nieporuszony stał przed nią, zbolały, ale niezłomny. Bladł, zimny pot oblewał mu skronie, usta powtarzały z wyrazem błagającym litości.
— Rolino! Rolino! nie znasz mnie!
Łzy które jej gniew wycisnął osychały powoli, rozjątrzenie wzrastało, niemal pragnienie zemsty nad człowiekiem który jej! jej uledz nie chciał... Spojrzenia które rzucała na niego były groźne, nie miłość już ale szał jakiś bezsilny z nich tryskał. Nie odchodziła jednak, a Bronisz z nadzieją złagodzenia jej stał ciągle spoglądając z pokorą. I począł szeptać znowu.
— Posłuchaj mnie jeszcze. Dałem ojcu słowo że się nie ożenię i słowa tego dotrzymać muszę, alem mu nie przyrzekł tego coby było nad siły moje — że ciebie kochać przestanę. Na miłość moją rachuj zawsze.
— Tak — przerwała ze śmiechem szyderskim — pan hrabia chce mnie mieć kochanką, metresą, którą kiedy mu się podoba będzie mógł porzucić! Byłoby to bardzo wygodnem dla niego, ale Rolina ani twoją, ani niczyją nie będzie kochanką!
— Nigdym tej myśli nie miał — wykrzyknął Bronisz. — Szanuję cię nadto, byłbym nikczemnym...
— Jesteś nikczemnym! — przerwała pułkownikówna z rozpaczą prawie rzucając się ku niemu. — Wziąłeś mi serce, uczyniłeś mnie nieszczęśliwą, a teraz gdy w imię tej miłości, w którą wierzyłam odzywam się do ciebie, odpychasz mnie...
Stach padł przed nią na kolana, ale pułkownikówna widząc że nie pokona go, zerwała się z kanapy, odpychając go z pogardą.
— Precz! nie dotykaj mnie! — zawołała — między nami skończone wszystko... ty do ołtarza iść ze mną nie chcesz, ja inaczej twoją nie będę. Oczekiwanie byłoby próżnem. Czas nie rozwiązuje słowa...
Idź — nie powracaj więcej!
Bronisz w stanowczej tej chwili zachwiał się, kochał ją, serce mu pękało — osłabł, zawahał się i miał uledz już, prosząc o przebaczenie, zgodzić się na wszystko — gdy nagle smutne oblicze poważnego starca, — ojcowskie — stanęło przed nim, zabrzmiało w pamięci to co tylekroć on mu powtarzał:
— Lepiej życie niż cześć postradać!
Odepchnięty, pozostał jeszcze chwilę patrząc na nią. Parę razy przeszyła go wzrokiem, spodziewając się jeszcze iż uledz może; ale dojrzała na smutnem jego obliczu wyraz takiej stałości niewzruszonej — iż straciwszy wszelką nadzieję, zmierzyła tylko wejrzeniem jak przekleństwo zabójczem — pobiegła do drzwi i zniknęła zatrzaskując je za sobą.
Bronisz raz jeszcze wzrokiem ją pogoniwszy, jak pijany, chwiejąc się postąpił kilka kroków. Na stoliku leżącą chusteczkę, którą łzy ocierała pochwycił, przyłożył ją do ust — i wyszedł sunąc się bezprzytomny ku wyjściu, gdzie stojącej Balbiny nie postrzegł nawet...
Boehmowa, która mimowolnie sceny między nim a Roliną była, jeśli nie świadkiem to słuchaczem, miała nad nim politowanie. Milcząc podała mu rękę... Spojrzeli na siebie.
— Uspokój się pan — rzekła cicho — biedna dziewczyna jeszcze śmierci ojca nie przebolała, rozdrażnioną jest. Wszystko to przejdzie!
Nic nie odpowiadając pożegnał ją hrabia.
Pułkownikówna stała jeszcze oczekując w progu swojego pokoju, zdawało się jej że Stach powróci, że musi zwyciężyć. Usłyszała go wychodzącego i pobladła... Cały charakter kobiety malował się w tej zmianie, której twarz jej uległa po wyjściu z salonu.
Tam była roznamiętnioną, zrozpaczoną, aż do szaleństwa — za drzwiami zimny gniew i złość rysy jej oblekły grozą tylko i zemstą.
Czuła się upokorzoną, zwyciężoną — ona co wierzyła w swoją wszechmocność — odepchniętą, pogardzoną, ona, która pierwsza narzuciła mu się z miłością swoją. Człowiek ten wydał się nie zimnym, nie ostygłym ale nikczemnym... nienawidziła go...
Drzwi się za Broniszem zamknęły — Rolina rzucać się poczęła po swoim pokoju, szukając pociechy w tem że go w oczach własnych czerniła.
Odzierała go ze wszystkiego co w nim ceniła wprzódy, widziała zasadzki i rachubę w jego postępowaniu, a uczucie honoru nazwała dzieciństwem.
— Głupiec! — zawołała tupiąc nóżkami ze złości — głupiec, bałwan! — Taki człowiek byłby nieznośnym tyranem w pożyciu... chciałby panować nademną... Tak lepiej... Zerwane z nim na zawsze!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.