Benvenuto Cellini (1893)/Tom III/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
JAK TRUDNO UCZCIWEMU CZŁOWIEKOWI WYJŚĆ Z WIĘZIENIA.



Uczeń przez chwilę zostawał jak odurzony, przeszedłszy nagle z jasności dziennej do ciemnicy; gdzież się znajdował? czy blisko Askania? to były pierwsze pytania, które sobie uczynił.
Idąc przez korytarz zauważył dwoje drzwi oprócz tych, które zamykały jego celę; lecz mniejsza o wszystko gdy osięgnął cel zamierzony i był blizko przyjaciela swojego.
Ponieważ nie mógł ciągła pozostawać w jednem miejscu, spostrzegł w przeciwległym końcu to jest o piętnaście kroków lekki odbłysk światła przedzierającego się przez okienko, wyciągnął więc nogę z ostrożnością w zamiarze dostania się do miejsca oświetlonego, lecz za drugim krokiem podłoga usunęła mu się pod nogami, zszedł szybko dwa czy trzy schody i możeby rozbił głowę o mur wskutek rozpędzenia, gdyby się nie był potknął o jakiś przedmiot zawalający na drodze.
Przez to przewrócenie Jakób Aubry potłukł się dość mocno.
Zawada, która mimowolnie tak wielką, zrządziła przysługę uczniowi, wydała głębokie westchnienie.
— Przebacz, rzekł Jakób podnosząc się i zdjąwszy grzecznie czapkę z głowy. Przebacz, gdyż zdaje się, żem przeszedł przez kogoś, wierzaj, że nigdy tego bym nie uczynił, gdybym mógł co rozpoznać w tej ciemnicy.
— Stąpałeś po tem odezwał się głos, co było człowiekiem przez sześćdziesiąt lat, a teraz na wieki pozostanie trupem.
— Jeżeli tak, odrzekł Jakób, tem więcej mam sobie do wyrzucenia żem ci przerwał, gdyż zapewnie się zajmowałeś jak powinien czynić każdy dobry chrześcianin, rachunkiem twego sumienia.
— Mój rachunek załatwiony mości uczniu: grzeszyłem wprawdzie jak człowiek, lecz cierpiałem jak męczennik i mam nadzieję, że Bóg zważywszy na szali moje błędy i cierpienia, oceni, że ostatnie o wiele pierwsze przenoszą.
— Amen, rzekł Aubry, czego ci życzę z całego serca. Lecz chciałbym się dowiedzieć mój drogi towarzyszu, jeżeli tylko rozmowa cię nie trudzi; mówię, mój drogi, bo nie sądzę ażebyś miał do mnie urazę za mimowolne potrącenie, jeżeli tedy nie trudzi cię, abyś mi objaśnił, jakim sposobem poznałeś żem uczeń?
— Poznałem to z twego ubioru, a nade wszystko po kałamarzu, który masz zawieszony u pasa, w tym miejscu gdzie szlachta nosi puginały.
— A więc widziałeś mój ubiór, kałamarz... rzecz dziwna! przecież mówiłeś mi mój towarzyszu, że się wybierasz na tamten świat?
— Spodziewam się przynajmniej żem doszedł kresu moich cierpień; tak, mam nadzieję usnąć dziś na ziemi, aby jutro przebudzić się w niebie.
— Życzę ci tego, — odpowiedział Jakób; zwrócę jednakże twoją uwagę na to, iż w twojem położeniu nie wypadałoby żartować.
— Zkądże wniosek iż żartuję? — pomruknął umierający, wydając głębokie westchnienie.
— Przecież mówiłeś, żeś mnie poznał z ubioru i po kałamarzu, gdy tymczasem ja nadaremnie oczy wytrzeszczam i nie widzę nawet rąk swoich.
— To być może, odpowiedział więzień, lecz jak pobędziesz tutaj z piętnaście lub szesnaście lat jak ja, oczy twoje tak dokoła będą widziały w ciemności, jak poprzednio wśród dnia.
— Niech mi je czart lepiej wyłupi, niż bym miał doświadczyć tego, zawołał uczeń. Jakto, więc siedziałeś tu przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście, być może więcej lub mniej, bo oddawna zaprzestałem się zajmować rachubą czasu.
— Musiałeś więc popełnić jakąś zbrodnię okropną? — zawołał uczeń.
— Jestem niewinny, odpowiedział więzień.
— Niewinny! krzyknął Jakób strwożony. Mój przyjacielu powtarzam ci: chwila nie jest stosowną do żartów.
— Powiedziałem ci, że nie żartuję.
— Jednakże żart mniej jest szkodliwym niż kłamstwo. Pierwszy jest poprostu igraszką umysłu nie obrażającą nieba ani ziemi, gdy drugie jest grzechem śmiertelnym, potępiającym duszę.
— Nigdy nie kłamałem.
— Jesteś niewinny i byłeś więziony przez lat piętnaście?
— Tak, piętnaście lub szesnaście mniej więcej, jakiem ci mówił.
— A! i ja także jestem niewinny.
— Niech cię Bóg ma w swojej opiece! odpowiedział umierający.
— Jak to rozumiesz?
— Bo winny może się spodziewać ułaskawienia, niewinny zaś nigdy.
— Jest to nader głębokie zdanie mój przyjacielu, lecz wcale niepocieszające dla mnie.
— Mówię prawdę.
— Co masz w ręku?
— Sztylet.
— Jakimże sposobem broń ta dostała się w twoje ręce?
— Czekaj.... pewnego dnia dozorca przyniósłszy mi chleb i wodę, postawił latarkę na ławce przy ścianie. Dostrzegłem wtedy, że z tej ściany występował kamień i na nim wyryte były głoski. Nie zdążyłem przeczytać. Lecz po odejściu dozorcy zacząłem grzebać ziemię rękami, rozrzedziłem ją wodą tak, że się stała lepką jak glina i na tem cieście odcisnąłem napis, był zaś taki „ultor“.
— To znaczyło, mściciel. Wróciłem do kamienia i usiłowałem go podważyć, jakoż po kilku wstrząśnieniach zaczął się poruszać jak ząb w dziąśle. Z cierpliwością powtarzając tę czynność po dwadzieścia razy dziennie, nakoniec wydobyłem go z muru. Zanurzywszy potem rękę w wyżłobienie znalazłem ten sztylet.
Wtedy żądza wydostania się z więzienia odżyła w mej duszy, postanowiłem za pomocą sztyletu wykopać przejście do sąsiedniego więzienia i z tym, któregobym tam napotkał, ułożyć plan ucieczki. Zresztą czyby się to powiodło lub nie, kopać ziemię, grzebać w murze, było to zawsze jakieś zatrudnienie; a jak pobędziesz podobnie jak ja blisko lat dwadzieścia w więzieniu, przekonasz się wtedy, że czas jest okropnym nieprzyjacielem więźnia.
Aubry cały zadrżał.
— I zacząłeś wykonywać twój zamiar?
— Tak i z większą łatwością jak mniemałem. Od piętnastu lub więcej lat jak tu pozostaję, nie przypuszczają zapewne, ażebym mógł mieć zamiar ucieczki, przytem być może, że o mnie zapomnieli. — Trzymają mnie tutaj jak i ten łańcuch zawieszony u ściany. Moi prześladowcy być może pomarli, gdyż oni jedni pamiętaliby o mnie; któż wie tutaj dzisiaj, jakie imię wymieniam, wymawiając Stefan Rajmund? Nikt.
Aubry uczuł pot zimny spływający z czoła, wspomniawzzy o zapomnieniu, na które był skazanym jego towarzysz.
— I cóż dalej? — zapytał.
— Oto, odpowiedział starzec, od roku jak grzebię ziemię, potrafiłem nareszcie wykopać jamę pod murem, przez którą człowiek przeleźć może.
— Gdzieżeś podziewał ziemię wykopywaną?
— Rozsiewałem ją jak piasek po mojem więzieniu i udeptywałem, ażeby tworzyła powłokę.
— Gdzież jest ta jama?
— Pod mojem łóżkiem. Od lat piętnastu nie zmienili miejsca jego. Dozorca odwiedza mnie tylko raz na dzień.
Po jego odejściu i zamknięciu drzwi, gdy szelest kroków już mnie nie dochodził, odsuwałem łóżko i zabierałem się do pracy; a gdy znowu godzina odwiedzin nadchodziła, ustawiałem łóżko na miejsce i kładłem się w nie. Onegdaj położywszy się myślałem, że już więcej nie wstanę; siły moje były wycieńczone, dziś czuję, że kres życia nastąpił. Dzięki ci młodzieńcze, dopomożesz mi umrzeć spokojnie, a ja wzajem uczynię cię moim spadkobiercą.
— Spadkobiercą? zawołał zdziwiony Aubry.
— Pozostawię ci ten sztylet. Uśmiechasz się. Jakiż skarb droższy może ci więzień pozostawić? Ten sztylet być może, że oswobodzi ciebie.
— Masz słuszność być może, rzekł Aubry, ale dokąd wiedzie ta jama?
— Jeszcze jej w zupełności nie przebiłem na drugą stronę, z tem wszystkiem bliskim byłem celu. Wczoraj słyszałem głosy.
— Do dyabła — zawołał Aubry... sądzisz więc?
— Zdaje mi się, że po kilkogodzinnej pracy, dokończysz mojego dzieła.
— Dziękuję ci.
— Teraz pragnąłbym spowiednika — rzekł umierający.
— Poczekaj mój ojcze, zawołał Aubry, niepodobna aby odmówili żądaniu umierającego.
Tym razem pobiegł do drzwi nie potknąwszy się, gdyż wzrok jego już się zaczął przyzwyczajać do ciemności, stukał rękami i nogami.
Dozorca nadszedł.
— Co znaczy ten bałaś?- — zapytał się, czego chcesz?
— Starzec, który jest ze mną umiera, rzekł Aubry, i żąda księdza; czy odmówicie mu tego?
— Hum.... pomtuknął dozorca. Nie wiem po co tym hultajom zachciewa się spowiednika. Dobrze, dobrze, przyślę tu księdza.
W dziesięć minut potem ksiądz nadszedł z wiatykiem, poprzedzony dwoma asystentami, z których jeden niósł krzyż a drugi dzwonek.
Był to zaiste widok uroczysty tej spowiedzi męczennika, wyznającego tylko zbrodnie innych i modlącego się za swoich prześladowców.
Jakkolwiek Jakób Aubry mało był wrażliwym, ukląkł wszakże i przypomniał sobie modlitwy w dziecinnym wieku odmawiane.
Po skończenia spowiedzi ksiądz przykląkł przy umierającym, prosząc go o błogosławieństwo.
Starzec uśmiechnął się pogodnie, uśmiechem wybrańca Bożego i wyciągnąwszy jednę rękę nad głową księdza, a drugą nad Aubrego, wydal głębokie westchnienie i w znak się przechylił.
„Westchnienie to było ostatniem.
Ksiądz oddalił się jak przyszedł, to jest w towarzystwie dwóch kleryków, poczem więzienie przez chwilę oświetlone gromnicą, znów zwykła ciemność zaległa.
Jakób Aubry pozostał sam z trupem.
Było to smutne towarzystwo, zwłaszcza z powodu nastręczających się uwag. Ten człowiek, który skonał przed chwilą, wszedł do więzienia niewinny i wyszedł z niego po upływie lat dwudziestu, wyprowadzony przez śmierć, tę powszechną oswobodzicielkę ludzi.
Wesoły uczeń po raz pierwszy znajdował się wobec ważnej i okropnej myśli, po raz pierwszy zgłębiał wzrokiem przeciwności życia i posępne otchłanie śmierci.
W głębi serca jego zaczynała się budzić myśl samolubna, powiedział sobie: równie niewinny jestem jak ten nieboszczyk, lecz podobnie jak on zamieszany w namiętności możnych, które niweczą, pochłaniają, pożerają, byt ludzi pospolitych.
Askanio i on mogli zniknąć ze świata, podobnie jak zniknął Stefan Rajmund; i któż o nich pomyśli?
Gerwaza może.
Benvenuto Cellini bezwątpienia.
Lecz pierwsza mogła tylko opłakiwać kochanka, drugi zaś domaganiem się usilnem listu, który był w ręku Askania, uznawał tem samem niemożność swoję.
Nakoniec jedynym środkiem ocalenia, jedyną nadzieją, pozostał mu spadek zmarłego: zużyty sztylet, który już zawiódł oczekiwania swoich dwóch pierwszych posiadaczy.
Jakób Aubry ukrył go na piersiach i machinalnie oparł dłoń o rękojeść.
W tej właśnie chwili drzwi się otworzyły i weszli ludzie dla wyniesienia trupa.
— Kiedyż mi obiad przyniesiecie?—zapytał Jakób, jeść mi się chce.
— Za dwie godziny — odpowiedział dozorca.
Poczom uczeń znów sam pozostał w więzieniu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.