Benvenuto Cellini (1893)/Tom II/Rozdział XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
STEFANA.



Dwadzieścia lat temu, właśnie w twoim wieku Askanio, pracowałem w Florencyi u jubilera nazwiskiem Rafael del Moro.
Był to człowiek biegły w swej sztuce, lecz miłujący bardziej zabawy niż pracę, dający się z łatwością nakłonić do wszelkiego rodzaju przyjemności, a gdy miał pieniądze, częstował hojnie towarzyszy i czeladź swoję.
Często się zdarzało, iż zostawałem sam w domu gdym wykończał jaką robotę, nuciłem wówczas piosnki.
W tym czasie śpiewałem często podobnie jak dziś Katarzyna.
Wszyscy próżniacy starali się o robotę u mistrza Rafaela, co znaczyło, że pragnęli wesoło czas spędzać, bo był tak słabym dla czeladzi, że ich nigdy nie napominał.
Tak postępując nie podobna przyjść do majątku; ciągle też prawie był w niedostatku, wkrótce stracił nawet wziętość, i był uważany za miernego artystę.
Mylę się jednak, gdyż był we Florencyi jubiler, którego sklep mniejszą, miał wziętość.
Gismondo Gaddi, który z innych przyczyn był źle uważany, a mianowicie z powodu nieudolności w wykonaniu robót mu powierzonych, i dla obrzydłego sknerstwa.
Ponieważ rzadko odwiedzano sklep jego, Gismondo obrał inny sposób do życia, to jest pożyczał na lichwę.
Wkrótce handel ten okazał się daleko korzystniejszym od jubilerstwa, gdyż Gaddi nie wdawał się w żadne zawiłe interesy i pożyczał tylko na pewne fanty lub za zaręczeniem jeszcze pewniejszem.
Był to człowiek jak sam mówił o sobie, bardzo roztropny i usłużny, pożyczający wszystkim bez różnicy, współobywatelom i cudzoziemcom, żydom i chrześcianom.
Byłby pożyczał świętemu Piotrowi na zastaw kluczy od raju; byłby również pożyczał szatanowi, gdyby mu mógł dać w zastaw posiadłości piekielne.
Łatwo się domyśleć, że pożyczał mojemu biednemu panu Rafaelowi del Moro, któremu nie wystarczał zarobek dzienny, a przy tem jako nieposzlakowanej rzetelności jubiler, nie nadużywał zaufania klientów.
Stosunki wzajemnych potrzeb, interes osobisty i sąsiedztwo zbliżyły do siebie tych dwóch jubilerów, wyłączonych niejako od zgromadzenia współtowarzyszy zawodu.
Del Moro nieskończenie był obowiązany sąsiadowi swemu, iż mu pożyczał.
Gaddi szanował swojego dłużnika, z którego ciągnął korzyści.
Jednym słowem wkrótce ścisła przyjaźń ich złączyła, i Gismondo nie opuściłby za nic w świecie zaproszenia, którem go często del Moro zaszczycał.
Del Moro był wdowcem i miał córkę jedynaczkę, nazywała się Stefana.
Stefana nie była pięknością w rozumieniu rzeźbiarza, jednakże na pierwszy rzut oka była zachwycającą.
Pod jej czołem zbyt Wysokiem i więcej męzkiem niż kobiecem, zdawało się, że myśl nowa ciągle powstaje.
Jej wielkie zwilżone oczy, czarne jak aksamit, przejmowały szacunkiem i rozrzewnieniem.
Bladość bursztynowa pokrywała jej oblicze chmurą, którą oświecało jak słaby promień poranku jesiennego, spojrzenie smętne lecz powabne.
Zapomniałem o wieńcu gęstych czarnych włosów i o rękach godnych królowej.
Stefana była zwykle pochyloną jak lilia miotana wichrem.
Wydawała się jak posąg Melancholii.
Gdy powstała, jej oczy ożywiały się, lub gdy ręką wydawała zlecenie, można było ją uważać za archanioła, któremu cześć oddają.
Ona była do ciebie podobną Askanio, lecz tyś od niej szczęśliwszy, bo nie podlegałeś jej cierpieniom i nie jesteś tak słabym.
Nigdy dusza nieśmiertelna nie objawiła się moim oczom wyraźniej, jak w tem ciele wątłem, powabnem i gibkiem.
Del Moro, który o tyle obawiał się swojej córki o ile ją kochał, miał zwyczaj mówić, że pochował tylko ciało żony, lecz mu pozostał jej duch w osobie Stefany.
W tym czasie byłem młodzieńcem burzliwym, trzpiotem, gwałtownym.
Ubiegałem się nadewszystko za swobodą; źródła żywotne przepełniały moję przyrodę, ich obfitość pobudzała mnie do nierozważnych zatargów i szalonych miłostek.
Wszakże pracowałem podobnie jakiem się bawił, to jest z namiętnością i pomimo wybuchów, byłem przecież najlepszym robotnikiem w zakładzie del Mora.
Lecz jeżeli robota moja była dokładnie wykonaną, winienem to był raczej przypadkowi lub instynktowi.
Studyowałem starannie wzory starożytności.
Często całe dnie przepędzałem stojąc przed płaskorzeźbami Aten i Rzymu, przenosząc one na papier lub obrabiając dłutem; ciągłe zapatrywanie się na te przepyszne wzory starożytnych snycerzy, nadało mi dokładność i pewność w wykonaniu powierzonej roboty; naśladowałem szczęśliwie, lecz nie byłem w stanie tworzyć.
Z tem wszystkiem powtarzam, iż byłem najlepszym i najpracowitszym czeladnikiem del Mora, z tego względu zapewne jakiem się następnie dowiedział, życzeniem jego było, ażebym poślubił jego córkę.
Lecz ja nie myślałem wówczas o ożenieniu! byłem spragniony jedynie swobody, rozkoszy i świeżego powietrza; często całe dnie przepędzałem za domem, powracałem znużony, a jednak w kilku godzinach prześcigałem w robocie moich towarzyszy; biłem się o jedno słowo, kochałem się z pierwszego spojrzenia; w istocie, wyborny byłby ze mnie małżonek.
Przytem, wrażenie jakiego doznawałem przy Stefanie, było odmienne od tego, jakie wzbudzały we mnie piękne kobiety z Porto del Prato albo z Borgo Pinti.
Stefanę uważałem za siostrę i nic więcej; obawiałem się jej prawie.
Powracając z moich wycieczek, nie ośmieliłem się spojrzeć na nią.
Wtedy uważałem, że nie była poważną jak zwykle, lecz smutną.
Przeciwnie, zajmując się gorliwie pracą gdy pozostawałem w domu, szukałem wzrokiem Stefany, jej słodkiego spojrzenia i pragnąłem jej głos usłyszeć; przywiązanie jakie we mnie wzniecała, odznaczało się uczuciem uroczystem, którego dokładnie nie pojmowałem, lecz mnie zachwycało.
Częstokroć wśród hucznej zabawy, myśl o Stefanie nagle powstawała i zapytywano mnie dlaczegom się zadumał; zdarzało się, że gdym dobył oręża lub sztyletu a wymówiłem jej imię, podobnie jak się wzywa świętej, wychodziłem z boju bez szwanku.
Pomimo to, uczucia moje dla tego dziecięcia miłego, pięknego, tkliwego i niewinnego, pozostały w głębi serca jak w miejscu świętem.
Co zaś do niej, obojętna i poważna z moimi towarzyszami, okazywała się dla mnie pobłażającą i dobrą. Często siadywała w warsztacie obok swojego ojca, a lubo pochylony nad robotą, czułem jednak, że jej wzrok zwrócony był na mnie.
Byłem dumny i szczęśliwy z tego, nie mogąc sobie wytłomaczyć przyczyny.
Jeżeli który z robotników chcąc mi się przypochlebić powiedział, iż córka pryncypała jest we mnie zakochaną, odpowiadałem mu z taką opryskliwością i tak groźnie, że więcej tego nie powtórzył.
Przypadek, który się przytrafił Stefanie, najlepiej mnie przekonał, jak dalece jej obraz był głęboko wyryty w sercu mojem.
Pewnego dnia gdy była w warsztacie, jeden z robotników pijany, przechodząc obok niej z dłutem w ręku, zadrasnął jej mały palec i drugi obok niego.
Stefana krzyknęła z bólu, lecz jakby zagniewana na siebie i niechcąc dać nam poznać, że się przelękła, uśmiechnęła się, podnosząc wszakże zakrwawioną rękę. W pierwszej chwili chciałem zabić pijaka, lecz spojrzawszy na nią, pośpieszyłem ku niej.
Gismondo Gaddi, który był obecnym, oświadczył, iż pójdzie po cyrulika znajomego.
Ten oprawca opatrzył wprawdzie rękę Stefany i przychodził codzień w tym celu, lecz wkrótce okazały się skutki jego niezdolności, albowiem rana zaczęła się jątrzyć w zatrważający sposób tak dalece, że ten osioł stanowczo oświadczył potrzebę odjęcia ręki.
Rafael del Moro znajdował się podówczas w takim niedostatku, że nie był w stanie szukać porady innego lekarza; dowiedziawszy się o niebezpieczeństwie Stefany, nie mogłem dłużej wytrzymać; pobiegłem do mej izdebki, zabrałem z sobą wszystkie pieniądze i pośpieszyłem do Giacoma Rastelli z Peruzy, nadwornego chirurga papieża i najbieglejszego w swojej sztuce w całych Włoszech.
Na usilne prośby, a nadewszystko gdy suma ofiarowana przezemnie wydawała się mu dostateczną nagrodą za fatygę, poszedł ze mną do domu del Mora mówiąc: o! o! ci zakochani! Obejrzawszy ranę, zapewnił nas, że za dwa tygodnie Stefana będzie władać prawą ręką podobnie jak lewą.
Miałem chęć uściskać tego zacnego człowieka.
Opatrzywszy ranę uśmierzył ból drogich paluszków.
Z tom wszystkiem po kilku dniach okazała się potrzeba małej operacyi.
Stefana życzyła sobie ażebym był obecny dla dodania jej odwagi, gdy tymczasem sam takowej potrzebowałem, tak dalece bowiem byłem strwożony.
Giacomo przyniósł instrumenty zbyt ciężkie do tak delikatnej operacyi.
Stefana nie mogła powściągnąć jęków; zimny pot spływał mi kroplami po czole.
Nakoniec nie mogąc znieść jej cierpień, bo zdawało mi się, że ciało moje kraje niezgrabny nóż Giacoma gdy przenikał delikatny paluszek Stefany, poskoczyłem do niego i uprosiłem ażeby się wstrzymał i poczekał na mnie przez kwadrans.
Zbiegłszy do warsztatu jakby natchniony, opiłowałem cienko i delikatnie kawałek stali tak krającej jak brzytew.
Wróciłem do chirurga, który z łatwością dokonał operacyi, a droga chora nie czuła prawie bólu.
W pięć minut wszystko się skończyło a w dwa tygodnie potem podała mi tę rękę do po całowania, za to żem ją ocalił od ucięcia.
Niepodobieństwem opisać wam wrażeń, jakich doznawałem, widząc cierpienia mojej biednej męczennicy, tak ją bowiem nazywałem.
Rzeczywiście dusza jej skazaną była na ciągłe męki.
Stefana była nieszczęśliwą, nierządne życie ojca i nieoględność jego na przyszłość, przejmowały ją rozpaczą, jedyną jej pociechą była religia; przeto jak wszyscy nieszczęśliwi i ona była pobożną.
Często ją widywałem w kościele klęczącą w zakątku, płaczącą i modlącą się.
Wśród kłopotów domowych na jakie była narażoną rozrzutnością ojca, często się do mnie udawała z zaufaniem i godnością, które mnie zachwycały.
Mówiła do mnie z prostotą właściwą wzniosłym sercom: „Proszę cię Benvenuto, poświęć tę noc na ukończenie relikwiarza lub patyny, bo niema ani grosza w domu.”
Wkrótce przywykłem pokazywać jej każdą robotę przezemnie wykończoną, wtedy udzielała mi rad albo wytykała błędy z zadziwiającą trafnością.
Samotność i cierpienia rozszerzyły zakres jej wiedzy do wysokiego stopnia. Jej zdania proste i głębokie, odkryły mi nie jednę tajemnicę sztuki i przyczyniły się do rozwinięcia nowych pomysłów. Przypominam sobie, iż pewnego dnia pokazałem jej model medalu, który miałem wykonać dla pewnego kardynała, przedstawiający z jednej strony popiersie jego, a z drugiej Jezusa Chrystusa chodzącego po morzu i podającego rękę Ś-mu Piotrowi z następującą legendą: „Quare dubitasti?” Dla czego powątpiewałeś?
Stefana pochwaliła popiersie, trafione i dokładnie wykonane.
Poczem długo w milczeniu przyglądała się postaci Zbawiciela.
„Twarz Chrystusa — rzekła nakoniec — jest bardzo piękną, gdyby to miał być Apollo lub Jowisz nie byłoby nic do nadmienienia. Lecz Jezus jest więcej niż pięknym, Jezus jest bóstwem; twarz jego wprawdzie odznacza się dokładnem oddaniem rysów, lecz czyż ją duch ożywia? Uwielbiam człowieka, lecz szukam w nim Boga.
Pomnij Benvenuto, że nietylko jesteś artystą lecz i chrześcianinem.
Bo widzisz serce moje często było zakrwawianem, to jest niestety! często ono powątpiewało; i ja podobnież widziałam Jezusa podającego mi rękę, słyszałam wymawiającego wzniosłe wyrazy: „Dla czegoś powątpiewała?”
Tak Benvenuto, twój wizerunek nie może się porównać z jego pięknością.
W jego niebiańskiem obliczu malowała się smętność ojca zasmuconego i łaskawość monarchy przebaczającego.
Jego czoło jaśniało, lecz usta uśmiechały się.
Był więcej niż wielkim, był dobrym.
— Poczekaj Stefano.
Starłem robotę i w kwadrans pod jej okiem rozpocząłem rysunek oblicza Zbawiciela.
— Czy teraz podobniejszy do twojego objawienia?
— „A tak — odpowiedziała ze łzami; — takim mi się objawił Zbawiciel w godzinie cierpień. Tak, poznaję go teraz w jego postaci majestatycznej, a zarazem pełnej miłosierdzia. Radzę ci przeto postępuj podobnie na przyszłość; nim weźmiesz wosk do ręki, przejmij się myślą; masz w ręku narzędzie, uchwyć uczucie; masz materyał, szukaj duszy; niech twoje palce będą zawsze ulegle myśli, czyli raczej zgodne z nią.”
Takie to były zdania dziecka szesnastoletniego, jakie czerpało w swoim niepospolitym rozsądku.
Będąc sam rozmyślałem nad tem co mówiła, i przyznawałem jej słuszność.
Tym sposobem prostowała i oświecała ona moje natchnienia.
Mając daną formę, starałem się myśl pochwycić a zjednoczywszy je, usiłowałem ażeby wyszły z rąk moich połączone i zlane z sobą, tak jak Minerwa w pełnym rynsztunku powstała z głowy Jowisza.
Mój Boże, jakże młode lata nasze są powabne a ich wspomnienia wszechwładne.
Blanko, Askanio! ten piękny wieczór, który dziś z sobą spędzamy, przypomina mi te, które spędzałem obok Stefany, siedząc na ławce przed domem jej ojca; ona patrzyła w niebo a ja w nią.
Jest temu lat dwadzieścia, ja zaś myślę, że to było wczoraj, wyciągam rękę i zdaje mi się, że czuję jej rękę; to wasza moje dzieci.
Co Bóg działa, wszystko dobrze działa.
Sam widok jej białej sukni uspokajał moję duszę.
Częstokroć gdyśmy się rozłączali nie rzekliśmy słowa do siebie, a jednak z tej niemej rozmowy unosiłem wzniosłe myśli, które mnie czyniły lepszym i wyższym.
Wszystko to miało koniec, jak każde szczęście tego świata.
Rafael del Moro doszedł nareszcie do ostatniego kresu nędzy.
Zadłużył się swojemu sąsiadowi dwa tysiące dukatów, których nie miał z kąd oddać.
Ta myśl przejmowała go rozpaczą.
Chciał przynajmniej ocalić córkę swoję oświadczył pewnemu robotnikowi zamiar wydania ją za mnie.
Był to ten sam, który mnie prześladował miłością Stefany, ten gbur nie dał Rafaelowi dokończyć mowy:
— Nie myśl o tem panie; on nie zechce twojej córki.
Złotnik był dumny, mniemał, że pogardzę ręką córki z powodu jego ubóstwa i nic mi nie wspomniał w tym względzie.
Po niejakim czasie, Gismondo Gaddi przyszedł upominać się o należytość a gdy Rafael prosił jeszcze o zwłokę:
— Posłuchaj mnie — rzekł do niego Gismondo — oddaj mi rękę twojej córki, która jest skromną i oszczędną, a ja cię pokwituję.
Del Moro nie posiadał się z radości.
Gaddi uchodził wprawdzie za skąpca, był cokolwiek opryskliwy i zazdrosny, lecz zarazem bogaty, a biedni cenią nad wszystko niestety! to czego zazdroszczą.
Gdy Rafael oświadczył córce tę wiadomość, nic mu nieodpowiedziała; tegoż dnia wieczorem Stefana żegnając mnie rzekła te słowa:
— Gismondo Gaddi żąda mojej ręki, ojciec zezwolił na to.
Poczem mnie opuściła, ja zaś powstałem z ławki jakby wyparty sprężyną.
Jakiś szał mnie ogarnął, wyszedłem z miasta i błąkałem się po polach. Przez całą noc biegałem jak opętany, to znów kładłem się łzami zalewając, tysiące myśli szalonych, rozpaczliwych, niedorzecznych, przebiegało w moim wzburzonym umyśle.
— Ona! Stefana, ma zostać żoną Gismondi! mówiłem do siebie usiłując zebrać myśli.
To wspomnienie, na które się wzdrygam, udręcza ją i zatrważa podobnież; ona wolałaby mnie za męża, odezwała się do mojej przyjaźni, lub też pragnie obudzić zazdrość.
O! tak bezwątpienia, jestem zazdrosnym do wściekłości; lecz mamże prawo do tego?
Gaddi jest posępnym i gwałtownym, lecz trzeba być sprawiedliwym względem samego siebie; któraż kobieta byłaby ze mną szczęśliwą, czyliż nie jestem grubianin, dziwaczny, niespokojny, czyliż nie szukam zwad i bijatyk, czy się nie ubiegam za miłostkami? mógłżebym się powściągnąć, poprawić... nie, nigdy; dopóki krew będzie tak szybko krążyć w żyłach, ręka moja zawsze będzie opartą o rękojeść sztyletu, a nogi za progiem domu.
Biedna Stefana, mamże ją widzieć cierpiącą i łzami zalaną; z mojej przyczyny wkrótce by pobladła i wynędzniała, znienawidziłbym sam siebie równie jak ją, gdyżbym ją uważał za żyjący wyrzut. Umarłaby a ja byłbym jej mordercą.
Nie, nie jestem zrodzony, czuję to niestety! do cichych i niewinnych rozkoszy domowego zacisza; potrzeba mi swobody, przestrzeni, burzy, wszystkiego bardziej niż spokoju i jednostajności szczęścia.
Zniweczyłbym o Boże w moich niezgrabnych rękach ten kwiat wątły i delikatny.
Życie jej ze mną byłoby ciągiem udręczeniem, tę wzniosłą duszę wystawiłbym na męczarnie, grubiańskiem obejściem i sposobem życia.
Lecz czy będzie szczęśliwszą z Gismondem Gaddi? — Dla czegóż ona idzie za niego?
Byliśmy tak szczęśliwi!
Z tem wszystkiem los i duch artysty, o! Stefana wie o tem, że nie są zgodne z związkami ścisłemi i krępującemi, z potrzebami gospodarstwa domowego. Należałoby pożegnać wszystkie marzenia sławy, wyrzec się przyszłości, rzucić sztukę, która się ożywia wśród swobody i zamożności.
Cóż znaczy geniusz twórczy uwięziony w zagrodzie domowej! Powiedźcie, o! Dancie Ąligieri, Michale Aniele, mój mistrzu! jakżebyście się śmieli widząc ucznia waszego kołyszącego dziecię lub błagającego o przebaczenie żony. Tak, trzeba być mężnym dla siebie samego, wspaniałomyślnym dla Stefany; pozostanę sam z moim smutkiem, z marzeniami, poddając się losowi.
Widzicie tedy dzieci, że dotąd jestem takim jakim byłym. Wprawdzie przyznać należy, iż w mojem postanowieniu przebijało się samolubstwo, lecz zarazem mieściło się żywe i szczere przywiązanie do Stefany i moje obłąkanie nie było nierozsądnem zupełnie.
Nazajutrz wróciłem uspokojony do pracowni.
Stefana podobnież wydawała się spokojną, lecz była bledszą niż zwykle.
Tak upłynął miesiąc.
Pewnego wieczora Stefana przy pożegnaniu, wymówiła te wyrazy:
— Za tydzień będę żoną Grismonda Gaddi.
A że nie zaraz się oddaliła, miałem porę jej się przypatrzyć.
Stała przedemną w milczeniu, trzymając rękę na sercu i pochylona pod brzemieniem cierpień.
Wpatrywała się we mnie z boleścią, lecz bez wyrzutu.
Mój anioł mający opuścić ziemię, zdawał się mnie żegnać.
W tej postawie stała przez minutę, poczem wróciła do domu.
Nie miałem joj więcej widzieć na tym świecie.
Tym razem wybiegłem za miasto z obnażoną głową, lecz niepowróciłem nazajutrz, ani dni następnych, szedłem ciągle i zatrzymałem się dopiero w Rzymie.
W tem mieście przebyłem lat pięć i tam rozpoczęła się moja sława; potrafiłem zasłużyć na względy papieża; miałem pojedynki, trafiały się miłostki, zgoła wiodło się mi w moim zawodzie; nie byłem wszakże zadowolony i czegoś mi brakowało.
Wśród burzliwego życia, nie upłynął dzień jeden abym nie zwracał wzroku na Florencyę.
Nie było jednej nocy, żebym nie widział we śnie bladej i smutnej postaci Stefany, stojącej przed progiem domu ojca swojego i wpatrującej się we mnie.
Po upływie piątego roku, otrzymałem z Florencyi pismo zapieczętowane czarnym lakiem.
Przeczytałem to pismo tyle razy, że umiem je na pamięć.
Oto treść jego:
— „Benvenuto, umieram. — Benvenuto ja ciebie kochałam. Poznałam cię i znałam lepiej niż ty sam siebie; przeczułam potęgę ducha twe jego, który ci wielkość zapewni. Geniusz, który czytałam na twojem szerokiem czole, w twoich spojrzeniach namiętnych, w żywych poruszeniach, wkładał na tę, która będzie nosić imię twoje, wielkie obowiązki i chciałam je przyjąć. To szczęście uważałam za uroczyste posłannictwo. Nie byłabym twoją żoną Benvenuto, lecz byłabym przyjaciółką, siostrą, matką. Twoje życie należy do ogółu, wiedziałam o tem, nie byłabym nadawała sobie innego prawa nad tobą jak pocieszać w zniechęceniu, wspierać radą w powątpiewaniu. Byłbyś zawsze i wszędzie swobodnym. Niestety! przywykłam bowiem do znoszenia twojej nieobecności, do wszystkich wymagań, zadość uczynienia namiętnościom, słowem do burzliwego życia, jakie sobie upodobałeś. Każda natura wszechwładna ma wszechstronne potrzeby. Im bardziej orzeł buja w powietrzu, tem dłużej spoczywa na ziemi. Lecz skorobyś się ocknął ze snu gorączkowego twojego geniuszu, zastałabym przy przebudzeniu mojego wielkiego Benvenuta, tego którego kocham, który do mnie wyłącznie należy! Nie wyrzucałabym godzin zapomnienia, bo te nie miałyby w sobie nic ubliżającego dla mnie. Ja zaś znając zazdrość twoję, co ożywia każde szlachetne serce, zazdrość podobną bóstwu Pisma Świętego, byłabym się zamknęła w samotności, którą sobie upodobałam oddawna, oczekując na ciebie i modląc się za ciebie. Takie to byłoby życie moje.
„Widząc żeś mnie opuścił, poddając się woli Boga i twojej, zamknęłam oczy i poświęciłam się spełnieniu obowiązku; mój ojciec nakazał mi małżeństwo, które go od hańby zabezpieczało i byłam mu posłuszną. Mąż mój był surowym, nielitościwym, nie poprzestając na mojej powolności, wymagał miłości, co przechodziło siły mje i karał grubiańskiem obejściem za smutek mimowolny.
„Poddałam się bez szemrania memu losowi.
„Byłam, tuszę sobie, małżonką wierną i godną szacunku, a jedyną winą było, że cierpiałam.
„Bóg jednakże zesłał mi pociechę, obdarzając synem. Pieszczoty dziecka przez lat cztery czyniły mi znośnemi obelgi i razy, a nakonie nędzę, gdyż powodowany żądzą zysku, mąż mój stracił majątek i umarł zeszłego miesiąca z powodu tej straty. Niech mu Bóg odpuści, tak jak ja mu przebaczyłam.
„Godzina śmierci mojej również się zbliża, być może dziś, za chwilę... umrę w skutku tłoczących mnie cierpień i pozostawiam ci syna mojego Benvenuto. Być może, iż lepiej się stało. Kto wie czy słabość kobieca byłaby zdolną zadość uczynić powołaniu jakie założyłam sobie, gdybym była twoją została. On, mój Askanio (jest do mnie podobny) będzie silniejszym i uleglejszym towarzyszem twoim; będzie cię równie kochał jak ja, jeżeli nie więcej: Nie jestem zazdrośną o niego.
„Uczyń zresztą dla mojego dziecka to cobym ja dla ciebie była uczyniła. Bądź zdrów mój przyjacielu, kochałam cię i kocham jeszcze, powtarzam to i powtórzę bez zarumienienia i wyrzutów, nawet u podwoi wieczności, gdyż ta miłość była świętą. Żegnam cię. Bądź wielkim, ja będę szczęśliwą, wznieś tylko czasem oczy ku niebu, ażebym cię ujrzała.

„Twoja Stefana.”
— Teraz Blanko i Askanio, powiedźcie mi czy zechcecie mi zaufać i postąpicie podług mojej rady?

Kochankowie odpowiedzieli jednogłośmym okrzykiem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.