Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
PRZYGOTOWANIA NAPADU I OBRONY.



Zaledwie Askanio powrócił do domu i zdał sprawę Celliniemu z tej części swojej wycieczki, która miała związek z topografią pałacu Nesle, mistrz widząc, że gmach ten był mu ze wszelkich względów dogodnym, pośpieszył zaraz do pierwszego sekretarza skarbu królewskiego, pana de Neufville, żądając aktu donacyi królewskiej.
Pan de Neufville odłożył ten interes do dnia następnego, aby się przekonać o rzeczywistości żądań Benvenuta, a chociaż włoch wziął to za obrazę, że nie uwierzono mu na słowo, pojął jednak słuszność żądania i poddał się, lecz postanowił na drugi dzień nie ustąpić ani na pół godziny panu do Neufville.
— Dlatego nazajutrz przybył w naznaczoną, godzinę i został wprowadzony natychmiast, co zdało mu się dobrą wróżbą.
— I cóż panie sekretarzu — rzekł Banvenuto — czy włoch jest kłamcą, czy powiedział prawdę?
— Najzupełniejszą prawdę.
— To szczęście.
— Król rozkazał mi wręczyć panu akt donacyi w zupełnej formie.
— Przyjmę go z wdzięcznością.
— Jednak... — mówił dalej wahając się sekretarz skarbu...
— No! cóż tam znowu?
— Jednak, jeżeli pozwolisz pan dać sobie dobrą radę...
— Dobrą radę! do licha! jest to rzecz rzadka; mów, mów panie sekretarzu.
— Abyś poszukał sobie na pracownię innego miejsca, a nie Wielkiego Nesle.
— Doprawdy! — odpowiedział Benvenuto drwiąco — sądzisz pan, że mi nic będzie dogodny?
— I owszem! muszę nawet prawdę powiedzieć, że trudno by było znaleźć lepsze miejsce.
— A więc dlaczego?
— Dlatego, że on należy do zbyt znakomitej osoby, abyś pan bezkarnie mógł się jej sprzeciwiać.
— Należę do szlachetnego króla Francyi — odrzekł Cellini — i nie cofnę się nigdy, działając w jego imieniu.
— Tak; lecz w naszym kraju, panie Benvenuto, każdy magnat jest królem u siebie; chcąc więc wyrugować prewota z domu, który zajmuje, narażasz się na utratę życia.
— Wcześniej lub później trzeba umrzeć — odrzekł Cellini filozoficznie.
— A więc jesteś zdecydowanym...
— Zabić dyabła, nim dyabeł mnie zabije. Pozostaw to mnie, panie sekretarzu a pan prewot niech się ma na ostrożności, tak jak wszyscy ci, którzy będą chcieli opierać się woli króla, szczególniej gdy Benvenuto Cellini jest jej wykonawcą.
Pan de Neufville zaprzestał uwag filantropijnych, tylko wynajdywał rozmaite formalności, niezbędne przed wydaniem aktu, lecz Benvenuto usiadł z zimną krwią oświadczając, że nie oddali się dopóty, dopóki nie będzie miał aktu w ręku, choćby mu nawet przyszło nocować.
Co widząc pan de Neufville, bez względu co potem nastąpi, wydał wreszcie Celliniemu akt donacyi, uprzedziwszy jednak Roberta d’Estourville o tem co zmuszony był uczynić, tak z woli królewskiej, jak w skutek nalegań złotnika.
Benvenuto Cellini powrócił do siebie; nie mówiąc nikomu co miał uczynić, zamknął akt do szafki gdzie zamykał swoje klejnoty i wziął się spokojnie do pracy.
Wiadomość, udzielona prewotowi przez sekretarza skarbu, przekonała Roberta d’Estourville, że Benvenuto, jak utrzymywał wicehrabia de Marmagne, trwał w zamiarze zajęcia dobrowolnie lub przemocą pałacu Nesle.
Prewot więc miał się na ostrożności, sprowadził dwudziestu czterech zbrojnych, postawił warty na murach i nie oddalał się do Chatelet, chyba gdy tego koniecznie wymagały obowiązki jego urzędu.
Dni upływały jednakże a Cellini spokojnie zajmował się pracą, nie rozpoczynając żadnych nieprzyjacielskich kroków.
Lecz prewot był przekonany, że ta pozorna spokojność była tylko podstępem i że nieprzyjaciel chciał go zmęczyć oczekiwaniem i napaść niespodziewanie.
Dlatego pan d’Estourville miał się ciągle na baczności i zawsze gotów był do obrony; lecz w skutek położenia, które nie było ani pokojem ani wojną, doznawał jakiejś gorączkowej niecierpliwości, która, jeżeliby taki stan rzeczy dłużej potrwał, mogła była przywieść go do szaleństwa, tak samo jak gubernatora zamku Świętego Anioła; prewot stracił sen, apetyt i chudł widocznie.
Kiedy niekiedy dobywał nagle szpady i wywijał nią wołając:
— Niechaj przyjdzie ten łotr! niech się pokaże! jestem gotów, czekam na niego!
Benvenuto nie pokazywał się.
Dlatego pan d’Estourville, w chwilach spokojnej rozwagi, wmawiał sam w siebie, że złotnik miał język dłuższy niż szpadę i że nigdy nie odważyłby się wykonać swoich zuchwałych zamiarów.
W jednej z tych chwil, Blanka wyszedłszy przypadkiem ze swojego pokoju, spostrzegła wszystkie te przygotowania do wojny i zapytała ojca co to znaczy.
— Chcę ukarać jednego łotra, oto wszystko, odrzekł prewot.
A ponieważ karać należało do obowiązków prewota, Blanka nie pytała nawet kto był ten łotr, którego gotowano się ukarać; tem bardziej, że sama dosyć własnemi troskami zajętą była, aby nie miała poprzestać na tem prostem tłomaczeniu.
W istocie, jedno słowo pana d’Estourville sprawiło straszliwą zmianę w życiu jego córki; to życie tak samotne dotąd, te dnie i noce tak spokojne, podobne były do biednego jeziora przez uragan zaburzonego.
Dotąd niekiedy słabo przeczuwała, że jej dusza była uśpiona i że serce było próżne; lecz mniemała, że tęsknota pochodzi z samotności w jakiej zostawała; tymczasem nagle w jej istnieniu, w jej sercu i duszy, wszystko się zapełniło boleścią.
O! jakże wtenczas żałowała tych czasów niewiadomości, podczas których prosta lecz troskliwa przyjaźń pani Perrine, wystarczała prawie dla jej szczęścia; tych czasów nadziei i wiary, gdy liczyła na przyszłość jak liczymy na przyjaciela i gdy wierzyła w przywiązanie swojego ojca.
Niestety! teraz tą przyszłością była odrażająca miłość hrabiego d’Orbec a przywiązanie ojca było tylko dumą, przystrojoną w tkliwość rodzicielską...
Czemuż nie urodziła się córką jakiego nieznanego mieszczanina, któryby się zajmował nią kochał.
Mogłaby wówczas napotkać tego młodego artystę, który mówił z takiem wzruszeniem i wdziękiem, tego pięknego Askania, który zdawał się mieć tyle szczęścia, tyle miłości do udzielenia.
Lecz gdy bicie serca i rumieniec na twarzy uprzedzały Blankę, że obraz nieznajomego zajmował już od dawna jej myśli, starała się odpędzić to słodkie marzenie i dopięła swego zamiaru. Stawiała sobie przed oczy smutną rzeczywistość; zresztą, od czasu jak ojciec oznajmił jej zamiar wydania za mąż, surowo zabroniła pani Perrine przyjmować Askania, pod jakimkolwiek bądź pozorem, grożąc, że powie wszystko ojcu, jeżeli nie będzie posłuszną, a ponieważ ochmistrzyni bała się, aby ją nie posądzono o wspólnictwo, zamilczała przeto o nieprzyjaznych zamiarach Askania. Biedna więc Blanka sądziła się bezpieczną z tej strony.
Jednak nie trzeba mniemać, ażeby to łagodne dziecię gotowe było poddać się jak ofiara rozkazom ojcowskim.
Nie! cała jej istność oburzała się na wspomnienie związku z człowiekiem, ku któremu czułaby nienawiść, gdyby znała to uczucie.
Dlatego pod jej pięknem bladem czołem, roiło się tysiące myśli nieznanych jej dotąd; tysiące zamiarów oporu i nieposłuszeństwa, które prawie natychmiast uważała za zbrodnie i za które na kolanach błagała Boga o przebaczenie.
To znowu zamierzała rzucić się do nóg Franciszka I-go.
Lecz słyszała z boku, że w okoliczności daleko okropniejszej, ta sama myśl przyszła Dyanie de Poitiers, i że ją, przypłaciła honorem.
Pani d’Etampes mogła ją także protegować i ocalić gdyby chciała.
Lecz czy zechce? czy nie wysłucha z uśmiechem skarg dziecięcia? Ten uśmiech pogardy i żartu widziała już na ustach swego ojca, gdy błagała go, aby ją zostawił przy sobie, a ten uśmiech sprawił jej niewypowiedzianą boleść.
Blanka więc do Boga tylko uciec się mogła; dlatego też sto razy klękała przed modlitewnikiem, zaklinając Najwyższego, aby zesłał jej pomoc przed upływem trzech miesięcy, które ją oddzielały jeszcze od nienawistnego narzeczonego lub jeżeliby wszelka pomoc ludzka była niepodobną, ażeby mogła się przynajmniej złączyć ze swoją matką.
Co do Askania, ten niemniejszych doznawał cierpień, jak jego kochanka.
Dwadzieścia razy od chwili, gdy wzbroniono mu wstępu do pałacu Nesle, rano gdy nikt jeszcze nie wstał, wieczorem gdy już wszyscy spali, przybywał marzyć obok tych wysokich murów, które go oddzielały od kochanki.
Lecz ani razu nie próbował ani otwarcie, ani skrycie, dostać się do zabronionych mu miejsc.
Było w nim jeszcze to dziewicze poszanowanie, co broni kobietę kochaną przeciwko tej samej miłości, której by się później obawiać musiała.
Lecz pomimo to, Askanio przy codziennej swej pracy, czynił rozmaite niedorzeczne zamiary, nie licząc tych, które tworzył podczas rannych i wieczornych przechadzek, lub wśród snów niespokojnych.
Te marzenia odnosiły się szczególniej do dnia, którego obawiał się z początku a teraz z takiem upragnieniem wyglądał, dnia, w którym Benvenuto miał się stać panem pałacu Nesle, gdyż Askanio znał swego mistrza i wiedział, że cała ta jego pozorna spokojność była jak wulkan, który przysposabia wybuch.
Ten wybuch Cellini zapowiedział na przyszłą niedzielę; Askanio nie wątpił więc wcale, że w następną niedzielę Cellini spełni swój zamiar.
Lecz zamiar, o ile mógł sądzić podczas swoich przechadzek około pałacu Nesle, nie przyjdzie do skutku bez przeszkody; Askanio spostrzegł w pałacu Nesle wszystkie oznaki przygotowań do wojny.
Jeżeli więc nastąpi atak, będą się bronić, a ponieważ forteca nie zdawała się skłonną do poddania, widocznem było, że wypadnie wziąć ją szturmem.
W tej to więc ważnej chwili, Askanio będzie miał sposobność okazania męztwa. Nastąpi bitwa, szturm, może pożar.
O! tego mu właśnie potrzeba! pożaru szczególniej! pożaru, któryby wystawił dni Blanki na niebezpieczeństwo.
Wtedy słysząc jej głos, wołający pomocy, rzuci się wśród trzeszczących schodów, wśród gorejących belek, wśród rozpalonych murów; dostanie się aż do niej, uniesie ją z płomieni, umierającą i prawie zemdloną w swoich objęciach, przyciskając do siebie, czując bicie jej serca, oddychając jej oddechem.
Potem, wśród tysiącznych niebezpieczeństw, wyobrażał sobie, jak złoży ją u nóg stroskanego ojca, który nagradzając jego męztwo, odda ją temu co ją ocalił.
Albo też uciekając po jakim chwiejącym się moście rzuconym nad płomieniami, marzył, że oboje spadną razem i zginą, łącząc swe serca w ostatniej westchnieniu, w pierwszym i ostatnim pocałunku.
I ta ostateczność nie była jeszcze najgorszym wypadkiem dla człowieka, który jak Askanio nie miał wcale nadziej; gdyż dla kochanków niemających nadziei, największem szczęściem jest umierać razem.
Wszyscy więc nasi bohaterowie, jak widziemy, przepędzali dnie i noce bardzo niespokojnie, wyjąwszy Benvenuta Cellini, który zdawał się zupełnie zapominać o swoich nieprzyjaznych zamiarach względem zamku Nesle, i Katarzyny, która o nich niewiedzieła.
Jednakże po upływie tygodnia, gdy Benvenuto Cellini sumiennie pracując przez siedm dni, prawie ukończył z gliny model swojego Jowisza, w sobotę, około godziny piątej wieczorem, oblókł się w koszulę drucianą, zapiął na niej kaftan i wziąwszy z sobą Askania, udał się ku pałacowi Nesle.
Przybywszy pod same mury, Cellini obejrzał ich położenie, uważając miejsca słabe i układając plan oblężenia.
Atak przedstawiał nie jedną trudność, jak powiedział prewot swojemu przyjacielowi de Marmagne, jak zapewnił Askanio swojego mistrza, i jak wreszcie Benvenuto sam mógł się naocznie przekonać.
Zamek Nesle miał strzelnice i galerye, podwójny mur od strony Greve i oprócz tego fosy i way miasta od strony Pre-auxs-Clercs; byłto jeden z tych trwałych i groźnych gmachów feodalnych, które z łatwością mogły się bronić samym swoim ogromem, byleby tylko bramy były mocno zamknięte i odeprzeć bez obcej pomocy napastników.
Ukończywszy tę czynność, podług wszelkich prawideł strategiki starożytnej i nowoczesnej, i sądząc, że należało wezwać załogę do poddania się przed rozpoczęciem oblężenia, Benvenuto zapukał do małych drzwi pałacu, któremi już raz wszedł Askanio.
Teraz podobnież otworzyło się okienko, lecz zamiast spokojnego ogrodnika, ukazał się groźnej postaci sierżant.
— Czego chcecie? — odezwał się do nieznajomego, który zapukał do drzwi Nesle.
— Objąć w posiadanie pałac, którego własność została przyznaną mnie, Benvenutowi Cellini — odpowiedział złotnik.
— Dobrze, zaczekajcie — rzekł zacny sierżant, i pośpieszył, stosownie do otrzymanego rozkazu, uwiadomić pana d’Estourville.
Za chwilę powrócił w towarzystwie prewota, który nie pokazując się i wstrzymując oddech, podsłuchiwał w kącie, otoczony częścią swojego garnizonu, ażeby lepiej mógł sądzić o ważności wypadku.
— Nie wiemy co chcecie mówić — odpowiedział sierżant.
— A więc — rzekł Benvenuto Cellini — oddaj ten pargamin panu prewotowi; jestto wiarogodna kopia aktu donacyi.
I podał pargamin przez okienko.
Sierżant oddalił się po raz drugi, lecz ponieważ tym razem miał bardzo blisko prewota, któremu oddał pismo, okienko otworzyło się prawie natychmiast.
— Oto odpowiedź! — rzekł sierżant, podając przez kratę pargamin podarty w kawałki.
— Bardzo dobrze — odpowiedział Cellini z największą spokojnością. — Do zobaczenia.
I ucieszony uwagą, z jaką Askanio naśladował go w rozpoznawaniu miejscowości i trafnemi spostrzeżeniami jakich mu udzielił w tym przedmiocie, powrócił do pracowni, zapewniając swojego ucznia, że byłby wielkim wodzem gdyby nie był przeznaczony zostać większym jeszcze artystą, co w oczach Celliniego daleko więcej warte było.
Nazajutrz słońce wspaniale wzniosło się na horyzont; Benvenuto wczoraj jeszcze prosił swoich uczniów i robotników, ażeby przybyli do pracowni pomimo dnia niedzielnego; żaden z nich nie uchybił wezwaniu.
— Moje dzieci — rzekł do nich mistrz — zebrałem was, ażebyście pracowali jako złotnicy a nie walczyli, to pewna; lecz od dwóch miesięcy, gdy jesteśmy razem, znamy się już wszyscy dostatecznie; sądzę więc, że w ważnej potrzebie będę mógł liczyć na was, tak jak wy możecie zawsze liczyć na mnie. Wiecie o co idzie: jest nam tu niedogodnie, brak miejsca i powietrza i niemożemy przedsiębrać większych dzieł. Król, jak byliście świadkami, raczył ofiarować mi mieszkanie obszerniejsze i dogodniejsze, lecz ponieważ niema tyle czasu, aby mógł zajmować się tak drobnemi rzeczami, pozostawił mi staranie umieszczenia się samemu. Tego tedy mieszkania, tak wspaniałomyślnie ofiarowanego przez króla, nie chcą mi oddać i trzeba go wziąć przemocą. Prewot Paryża, który zatrzymuje go wbrew rozkazom Jego królewskiej mości, nie wie z jakim człowiekiem ma do czynienia a skoro mi czego odmawiają, tem bardziej upieram się przy swojem. Czy macie chęć dopomagania mi? Nie ukrywam przed wami, że jest niebezpieczeństwo; mamy wydać bitwę, przedsięwziąć szturm i inne nie zbyt niewinne rozrywki. Niema się niczego obawiać od policyi ani straży; mamy upoważnienie Jego królewskiej mości; lecz może być który zabity, moje dzieci. Niech więc ci, którzy niemają ochoty, nie robią ceremonii; żądam tylko serc odważnych. Choć mnie pozostawicie tylko z Askaniem i Pagolem, nie lękajcie się o nas. Lecz na rany Chrystusa! jeżeli mi poświęcicie wasze serca i ręce, jak się spodziewam, biada prewotowi! A teraz, gdy wiecie o wszystkiem, mówcie, czy chcecie iść za mną?
Wszyscy zawołali jednogłośnie:
— Wszędzie, mistrzu, wszędzie gdzie nas zaprowadzisz!
— Brawo, moje dzieci! więc wszyscy należycie do wyprawy?
— Wszyscy!
— Skoro tak, będziemy mieli rozrywkę — zawołał Benvenuto, który znalazł się w swoim żywiole; już dosyć dawno zostawałem w nieczynności! No! moje kochane dzieci, moi waleczni przyjaciele, trzeba się uzbroić, trzeba ułożyć plan a gdy przyjdzie do tańca, starajcie się dobrze trzymać. Oddam wam wszelką broń zaczepną i odporną, jaką posiadam, oprócz tej, która wisi na ścianie i z której każdy może sobie wybrać co mu się podoba. A! przydała by nam się dobra śmigownica, ale ba! mamy muszkiety, topory, piki, szpady i sztylety a przytem koszule druciane, kaski i kirysy. Dalej! dalej! ubierajmy się; idziemy na bal a prewot zapłaci za muzykę.
— Hura! — zawołali wszyscy towarzysze.
Wtedy powstał w pracowni ruch, zgiełk i zamieszanie trudne do opisania; zapał mistrza ożywiał wszystkie serca i twarze.
Przymierzano kirysów, próbowano szpad, dobywano sztyletów, śmiano się, śpiewano, jak gdyby szło o maskaradę lub bal.
Benvenuto był wszędzie, pokazując jednemu dobre pchnięcie, drugiemu zapinając pas; czuł że krew krążyła mu swobodnie i gorąco w żyłach.
Co do uczniów, ci bez końca żartowali między sobą ze swoich min wojowniczych i ze swojej niezgrabności.
— Patrz mistrzu — zawołał jeden — Szymon mańkut przypasuje szpadę z tej samej strony co my. Z prawej, z prawej!
— A Jan — odpowiedział Szymon — trzyma halabardę tak jak będzie trzymał pastorał, gdy zostanie biskupem.
— A Pagolo — mówił Jan — kładzie dwie druciane koszule.
— Dla czego nie? — odpowiadał Pagolo — wszak niemiec Hermann ubiera się jak rycerz z czasów cesarza Barbarossy.
I w istocie ten, którego nazwano niemcem Hermanem, bez którego to przydomka mógł się obejść, gdyż samo nazwisko wskazywało jego pochodzenie, Herman okrywał się żelazem od stóp do głów i wydawał się jednym z tych olbrzymich posągów, jakie rzeźbiarze tej pięknej dla sztuk epoki, kładli na grobowcach.
Dla tego Benvenuto, chociaż znał siłę walecznego niemca, która weszła w przysłowie w pracowni, zwrócił jego uwagę, że może będąc tak pokryty żelazem, dozna trudności w poruszeniach i że jego siła zamiast zyskać, straci na tem.
Lecz za całą odpowiedź, Herman wskoczył na jeden z warsztatów tak lekko, jak gdyby był w jedwabiach i zdejmując ze ściany ogromny młot, wywinął nim po nad głową i uderzył w kowadło po trzykroć tak potężnie, że za każdem uderzeniem kowadło wbiło się na cal w podłogę.
Nie było co odpowiedzieć na podobne dowody; przeto Benvenuto oddał mu głową i ręką ukłon pełen uszanowania, na znak swego zadowolenia.
Jeden tylko Askanio przywdziewał swój strój wojenny na stronie i w milczeniu; pomimowoli uzbrajając się, doznawał niejakiej niespokojności, gdyż Blanka mogła mu nie przebaczyć, że należał do napadu na jej ojca; nadewszystko, jeżeli walka sprowadzi jaką ważną katastrofę.
Co do Katarzyny, ta na pół wesoła na pół niespokojna, płakała i śmiała się zarazem; podobała jej się odmiana i bitwa, lecz obawiała się ran, więc na widok przygotowań do walki skakała z radości, lecz skutki bitwy zatrważały ją.
Benvenuto ujrzał ją nareszcie płaczącą i uśmiechającą się zarazem. A zbliżywszy się do niej:
— Ty Katarzyno — rzekł — zostaniesz w domu z Rupertą i przysposobisz szarpi dla rannych a dobry obiad dla zdrowych.
— O nie! — zawołała Katarzyna — ja pójdę za wami! Z tobą śmiało wyzwałabym prewota i całe jego wojsko, lecz tu sama z Rupertą, umarłabym z niespokojności i strachu.
— O, na to nigdy nie pozwolę — odpowiedział Benvenuto — myślałbym, że ci się może przytrafić jakie nieszczęście i to by mi przeszkadzało. Czekając, będziesz się modlić za nas.
— Posłuchaj, Benvenuto — rzekła młoda dziewczyna, jakby oświecona nagłą myślą — pojmujesz dobrze, że nie mogę znieść myśli, ażebym tu została w spokojności, gdy tymczasem ty możesz tam zostać raniony i umrzeć nawet. Lecz można wszystko pogodzić, zamiast modlić się tu w pracowni, pójdę do kościoła najbliższego placu bitwy. Tym sposobem nie będę narażona na niebezpieczeństwo i natychmiast będę uwiadomioną tak o zwycięztwie jak o klęsce.
— Niech i tak będzie — odpowiedział Benvenuto — zresztą, rozumie się, że nie pójdziemy na śmierć bez wysłuchania Mszy Świętej. A więc zgoda! wstąpiemy do kościoła Augustyanów, który jest najbliższy pałacu Nesle i zostawiemy cię tam, Katarzyno.
Wtedy, ponieważ wszystkie przygotowania były ukończone, przydano do broni zaczepnej i odpornej młoty, obcęgi, drabiny i liny i udano się w pochód nie gromadnie lecz po dwóch i w dosyć znacznej odległości, aby nie zwrócić na siebie uwagi.
Nie dlatego, aby podobne przedsięwzięcie było osobliwością w owym czasie, lecz prawdę mówiąc, nie obierano nigdy na to niedzieli, ani godziny południowej i trzeba było całej śmiałości Benvenuta Cellini, podtrzymywanej zresztą uczuciem swojego prawa, na tak ryzykowne przedsięwzięcie.
Wszyscy więc nasi bohaterowie przybyli jeden za drugim do kościoła Augustyanów i złożywszy broń i narzędzia u zakrystyana, który był przyjacielem Szymona mańkuta, pobożnie wysłuchali Mszy Świętej i błagali Boga o łaskę zabicia jak najwięcej nieprzyjaciół,.
Jednakże winniśmy powiedzieć, że pomimo ważności położenia i pomimo wielkiej pobożności, Benvenuto zaledwie wszedł do kościoła, okazywał szczególniejsze roztargnienie; nieco za nim, lecz po drugiej stronie kościoła, modliła się ze mszału młoda dziewczyna tak zachwycającej twarzy, że zwróciłaby uwagę świętego a tembardziej rzeźbiarza.
Artysta w tej okoliczności przeszkadzał bardzo chrześcianinowi.
Dlatego Cellini nie mógł się wstrzymać, ażeby nie podzielono jego uwielbienia, a ponieważ Katarzyna, która była z lewej strony, zbyt by zapewne okazała się surową na roztargnienie Benvenuta, odwrócił się do Askania, stojącego po prawej stronie, zamierzając pokazać mu tę zachwycającą dziewiczą głowę.
Lecz młodzieniec zaledwie wszedł do kościoła, jego spojrzenia utkwiły w młodej dziewczynie i nie odwróciły się od niej.
Benvenuto spostrzegłszy, że jest zatopiony w tym samym przedmiocie, poprzestał na trąceniu go łokciem.
— Tak — rzekł Askanio — tak, jest to Blanka; nieprawda mistrzu, jak jest piękną?
W istocie była to Blanka, której ojciec, nie obawiając się ataku w samo południe, pozwolił, nie bez trudności wszakże, udać się do Augustyanów.
Prawda, że Blanka bardzo nalegała, była to bowiem jedyna, jaka jej pozostała pociecha.
Pani Perrine była wraz z nią.
— Cóż to jest za Bianka? — zapytał bardzo naturalnie Benvenuto.
— A prawda, nieznasz jej. Blanka jest córką prewolta, samego Roberta d’Estourville. Nieprawda że jest piękną? — rzekł po raz drugi.
— Nie — odpowiedział Benvenuto — nie Askanio, to nie jest Blanka. To jest Hebe, bogini młodości; Hebe, którą mój wielki król Franciszek I-szy polecił mi wykonać; Hebe o której marzę, o którą prosiłem Boga i która zstąpiła na ziemię na moję prośbę.
I nie spostrzegając, jak dziwna była myśl o Hebe, słuchającej Mszy Świętej i wznoszącej serce do Jezusa, Benvenuto ciągnął dalej pochwały jej piękności, razem z modlitwą do Boga i wojennemi planami; artysta, katolik i strategik, kolejno przemagali w jego umyśle.
A skoro wymówiono „I te missa est”, Benvenuto i Katarzyna uścisnęli się za ręce.
Potem, gdy młoda dziewczyna ocierając łzy zostawała w miejscu, gdzie miała czekać na wypadek bitwy, Cellini i Askanio ze spojrzeniem utkwionem w Blankę, która nie odwróciła oczu od książki, odeszli wraz z towarzyszami, aby przeżegnać się święconą wodą; poczem rozłączono się, naznaczy wszy sobie schadzkę w samotnej uliczce, leżącej prawie na pół drogi między kościołem i pałacem Nesle.
Co do Katarzyny, ta podług umowy została na wielkiej mszy, co także uczyniły Blanka i pani Perrine, które dopiero przybyły przed godziną i tego pierwszego nabożeństwa wysłuchały tylko jako przygotowania do mszy uroczystej; zresztą, te dwie ostatnie nie domyślały się wcale, że Benvenuto ze swemi pomocnikami zamknie im wszelką komunikacyę z domem, który tak nieroztropnie opuściły.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.