Benvenuto Cellini (1893)/Tom I/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas,
Paul Meurice
Tytuł Benvenuto Cellini
Podtytuł Romans
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Józef Bliziński
Tytuł orygin. Ascanio ou l'Orfèvre du roi
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
DO CZEGO SŁUŻĄ OCHMISTRZYNIE.



Zaledwie zrobili dziesięć kroków na ulicy, napotkali człowieka prawie pięćdziesięcioletniego, dosyć szczupłego, lecz fizyonomii ruchliwej i dowcipnej.
— Szedłem do ciebie, Bonvenuto — odezwał się nowo przybyły, któremu Askanio ukłonił się z uszanowaniem połączonem ze czcią, a któremu Benvenuto uścisnął szczerze rękę.
— Czy w jakim ważnym celu, kochany Franciszku? — spytał złotnik — w takim razie powracam z tobą; czy też po prostu dla odwiedzenia mnie? a w takim razie pójdź z nami.
— W celu udzielenia ci przestrogi, Benvenuto.
— Słucham. Przestrogę zawsze dobrze przyjmuję, skoro tylko pochodzi od przyjaciela.
— Lecz ta, którą, mam ci udzielić, tobie tylko samemu udzieloną być może.
— Ten młodzieniec, to drugi ja; mów więc, Franciszku.
— Byłbym to już uczynił, gdybym sądził, że powinienem — powiedział przyjaciel Benvenuta.
— Wybacz, mistrzu — rzekł Askanio oddalając się.
— Idź więc tam, gdzie mieliśmy udać się obaj — powiedział Benvenuto do Askania — wiesz, że co ty widziałeś, to tak jak gdybym i ja widział. Obejrzyj wszystko po szczególe; przekonaj się, czy pracownia będzie miała dobre światło, czy dziedziniec będzie dogodny do odlewania i czy można będzie oddzielić nasze laboratoryum od reszty uczniów. Nie zapomnij także o grze w piłkę.
I Benvenuto wziąwszy pod rękę przybysza, wrócił z nim do pracowni, zostawiając młodzieńca nieruchomego na środku ulicy Świętego Marcina.
W istocie, zlecenie dane mu przez jego mistrza, zmieszało Askania.
Już i tak w niemałym był kłopocie, gdy Benvenuto uwiadomił go, że obaj udadzą, się na obejrzenie gmachu.
Można więc sobie wyobrazić co uczuł, widząc się zmuszonym sam odbyć te odwiedziny.
On więc, który przez dwie niedziele widział tylko Blankę z daleka, nie śmiejąc iść za nią, w trzecią zaś udał się w jej ślady nie śmiejąc ani słowa do niej przemówić, miał się jej przedstawić w jej własnem mieszkaniu, i w jakim celu? w celu obejrzenia pałacu Nesle, który Benvenuto zamierzał w następną niedzielę odebrać dobrowolnie lub przemocą ojcu Blanki.
Położenie było drażliwe dla każdego a dla kochanka okropne...
Na szczęście, było dosyć daleko z ulicy Świętego Marcina do pałacu Nesle. Gdyby nie było więcej nad kilka kroków, Askanio nie odważyłby się ich przebyć, ale że było pół mili, ruszył zatem w drogę.
Nic tak nie oswaja z niebezpieczeństwom, jak czas i odległość miejsca jaka nas od niego oddziela.
Dla wszystkich dusz silnych lub organizacyj szczęśliwych, zastanowienie jest potężnym posiłkiem. A do tej ostatniej klasy należał Askanio.
Pomimo więc drażliwego położenia, w jakiem się znajdował, Askanio czuł jednak niejakąś pociechę.
Nie spodziewał się widzieć Blanki aż następnej niedzieli, tym czasem miał ją ujrzeć tegoż samego dnia.
Zyskał więc sześć dni a sześć dni oczekiwania, jak wiemy, znaczą sześć wieków podług rachuby kochanków.
W miarę przeto jak zbliżał się do miejsca ku któremu zmierzał, cała rzecz okazywała się prostszą w jego oczach.
On to wprawdzie doradził Celliniemu aby prosił króla o gmach Nesle, na pomieszczenie w nim swojej pracowni, lecz czyż Blanka mogła mieć mu za złe, że szukał sposobu zbliżenia się do niej?
Wprawdzie zajęcie starego pałacu Amauryego przez florentyńskiego złotnika, miało przyjść do skutku ze szkodą ojca Blanki, który go uważał za swoję własność, lecz czy ta szkoda była rzeczywistą, skoro Robert d’Estourville nie zamieszkiwał go?
Zresztą Benvenuto posiadał mnóstwo środków zapłacenia owego mieszkania; puchar dany prewotowi, naszyjnik ofiarowany jego córce (a Askanio podejmował się zrobić naszyjnik) mogły i powinny, w owej epoce sztuk pięknych, załagodzić bardzo wiele rzeczy.
Tym więc sposobem, prewot (przypuszczając tylko, iż rzeczy tak się załatwią), pozostałby jeszcze dłużny mistrzowi Benvenuto, który był tak wspaniałomyślny, że jeżeliby pan d’Estourville postąpił sobie grzecznie, Askanio był pewien, że mistrz Benvenuto pokazałby się po królewsku.
Przybywszy na koniec ulicy Świętego Marcina, Askanio uważał siebie jako posłańca pokoju, wybranego przez Pana dla zachowania dobrego porozumienia pomiędzy dwoma mocarstwami.
Atoli pomimo tego przekonania, Askanio, który rad był, (niewytłomaczone dziwactwo kochanków) że nadłoży nieco drogi, zamiast przeprawić się przez Sekwanę, udał się bulwarem i przeszedł rzekę przez most au Moulins.
Może też obrał tę drogę dla tego, że tędy szedł wczoraj za Blanką.
Wreszcie, cokolwiek bądź spowodowało go do tego kroku, mniej więcej w dwadzieścia minut znajdował się przed pałacem Nesle.
Lecz skoro już tam przybył i ujrzał drzwi pałacu, któremi miał wejść, skoro spostrzegł prześliczny pałacyk gotycki, ukazujący śmiałe wieżyczki po nad murem, gdy pomyślał, że po za temi żaluzyami na pół przymkniętemi dla gorąca, znajdowała się piękna Blanka, całe to rusztowanie świetnych marzeń wzniesione przez drogę, runęło jak zamki z obłoków, które lada wietrzyk obala; ujrzał przed sobą, rzeczywistość, a ta nie bardzo go zaspakajała.
Jednak po kilku minutach wahania Askanio pojął, że powinien był cokolwiek bądź przedsięwziąć.
Nic zaś innego nie pozostawało, jak wejść do pałacu.
Postąpił więc aż na próg drzwi i wziął za młotek.
Lecz zaledwie go spuścił, drzwi w tejże samej chwili otworzyły się przypadkiem i ukazał się w nich człowiek trzydziesto letni, wyglądający w połowie na służącego, w połowie na wieśniaka.
Był to ogrodnik pana d’Estourville.
Askanio i ogrodnik cofnęli się nieco w tył.
— Czego pan chcesz? — spytał ogrodnik — do kogo masz interes?
Askanio, postanowiwszy nie cofać się, zebrał całą odwagę i rzekł śmiało:
— Przybywam obejrzeć pałac.
— Jakto, obejrzeć pałac! — zawołał ogrodnik osłupiały — a to w czyjem imieniu?
— W imieniu króla! — rzekł Askanio.
— W imieniu króla! — zawołał ogrodnik — Jezus Marya! czyż król chce nam go odebrać?
— Być może! — odpowiedział Askanio.
— Lecz cóż by to miało znaczyć?
— Pojmujesz, mój przyjacielu — rzekł Askanio z godnością — że nie obowiązany jestem tłomaczyć się tobie.
— To prawda. Z kim że więc pan chcesz mówić?
— Czy jest pan prewot? — zapytał Askanio, który wiedział bardzo dobrze, że go w Nesle niema.
— Nie, panie, jest w Chatelet.
— Któż go więc zastępuje w nieobecności?
— Jego córka, panna Blanka.
Askanio uczuł, że się zarumienił aż po uszy.
— A potem — mówił dalej ogrodnik — jest tak że pani Perrine. Czy pan chcesz mówić z panią Perrine, czy z panną Blanką?
Zapytanie było bardzo proste a jednak spowodowało straszliwą walkę w duszy Askania.
Otworzył usta chcąc powiedzieć, że z panną Blanką chce się widzieć, a jednak jakby słowa tak śmiałe nie chciały mu przejść przez gardło, zażądał pani Perrine.
Ogrodnik, który nie domyślał się, że jego zapytanie, które uważał za bardzo proste, sprawiło nieznajomemu taki kłopot, schylił głowę na znak posłuszeństwa i udał się przez podwórze ku wewnętrznym drzwiom Małego Nesle.
Askanio poszedł za nim.
Musiał przejść drugie podwórze, potem jeszcze jedne drzwi, potem mały parter, po tem schody przedsionka, nakoniec długą galeryę.
Nareszcie ogrodnik otworzył drzwi i rzekł:
— Pani Perrine, jest tu jakiś młodzieniec, który żąda obejrzeć pałac w imieniu króla.
I usuwając się, zrobił miejsce dla Askania, który stanął na progu drzwi.
Askanio oparł się o mur, gdyż zaćmiło mu się w oczach; rzecz bardzo prosta a której jednak nie przewidział, oto obok pani Perrine ujrzał Blankę.
Pani Perrine siedziała przy kółku i przędła. Blanka zaś była przy krosnach i pracowała nad krzyżową robotą.
Obiedwie podniosły jednocześnie głowy i ku drzwiom spojrzały.
Blanka poznała natychmiast Askania.
Spodziewała go się, chociaż rozsądek jej mówił, że nie powinien był przyjść.
Co do niego, skoro ujrzał oczy młodej dziewczyny zwrócone na siebie, chociaż spojrzenie jej było nadzwyczaj łagodne, sądził że umrze.
Przewidywał był tysiączne trudności, tysiączne przeciwności nim dostanie się do swej kochanki; te przeciwności byłyby go wzmocniły, ośmieliły, gdy tymczasem wszystko poszło tak po prostu, jak gdyby Bóg, tknięty czystością ich miłości ośmielił ich i pobłogosławił.
Znajdował się w jej obecności w chwili, gdy się najmniej tego spodziewał i z całej pięknej mowy, którą przygotował a której gorące słowa miały ją zdziwić i rozczulić, nie mógł spamiętać ani jednego zdania, ani jednego wyrazu.
Blanka ze swojej strony, pozostała nieruchoma i niema. Pani Perrine zaś podnosząc się do połowy na krześle i opierając na kołowrotku, przerwała pierwsza milczenie.
Co on powiedział, ten drągal Raimbault? — zawołała zacna ochmistrzyni. Czy słyszałaś Blanko?
Blanka milczała.
— Czego żądasz mój młody paniczu? — mówiła dalej, zbliżając się do Askania. — Ale, Boże przebacz! — zawołała nagle, poznając z kim miała do czynienia — to ten ładny kawaler, który przez trzy ostatnie niedziele, tak grzecznie podawał mi wodę święconą u drzwi kościoła! Czego żądasz, mój piękny przyjacielu?
— Chciałbym mówić z panią — bąknął Askanio.
— Ze mną samą? — zapytała przymilając się, pani Perrine.
— Z panią... samą...
Askanio odpowiadając w ten sposób, mówił sam do siebie, że był nieskończenie ograniczony.
— Więc chodź tędy, młodzieńcze — rzekła pani Perrine, otwierając drzwi boczne i dając mu znak aby szedł za nią.
Askanio poszedł, lecz odchodząc rzucił na Blankę jedno z tych długich spojrzeń, w których kochankowie mieszczą tyle rzeczy, jakkolwiek niezrozumiałych dla obojętnych, zawsze jednak pojętych przez osobę, na którą są wymierzone.
Bezwątpienia Blanka pojęła bardzo dobrze, gdyż jej oczy niewiedzieć jakim sposobem, spotkały się z oczyma młodzieńca, który zarumienił się nadzwyczaj a ponieważ i ona czuła, iż się zarumieniła, zwróciła więc oczy na swoję robotę i zaczęła niemiłosiernie kaleczyć biedny kwiatek, który wtenczas właśnie robiła.
Askanio spostrzegł ten rumieniec i zatrzymując się nagle, postąpił ku Blance; lecz w tej chwili pani Perrine odwróciła się i zawołała na niego, więc zmuszony był iść za nią.
Zaledwie przeszedł próg drzwi, Blanka porzuciła igłę, opuściła ręce z obu stron krzesła, pochylając głowę w tył — i wydała długie westchnienie, w którem łączyły się, przez jedno z tych niewytłomaczonych tajemnic serca, żal z oddalenia się Askania i niejakie ukontentowanie, że go już przy sobie nie czuła.
Co do młodzieńca, ten był w złym humorze, gniewał się na Benvenuta, że mu dał tak szczególne zlecenie; gniewał się na siebie samego, że nie umiał z niego lepiej korzystać; gniewał się szczególniej na panią Perrine, która wyprowadziła go właśnie w chwili, gdy mu się zdawało, że oczy Blanki mówią mu by został.
Skoro przeto ochmistrzyni, będąc sam na sam z nim, zapytała go o cel odwiedzin, Askanio pragnąc się zemścić na niej za swoją własną niezgrabność, odpowiedział śmiało i bez ogródki:
— Celem moich odwiedzin, szanowna damo, jest prosić cię o pokazanie mi pałacu de Nesle, a to od jednego końca do drugiego.
— O pokazanie pałacu Nesle! — zawołała pani Perrine — i na cóż chcesz go pan oglądać?
— Aby się przekonać, czy będzie nam dogodny i czy warto abyśmy się do niego przenosili.
— Jakto, przenosili! Czyście go najęli od pana prewota?
— Nie; lecz Jego królewska mość darował nam go.
— Jego Królewska mość darował! — zawołała pani Perrine, coraz bardziej ździwiona.
— Na zupełną, własność — odrzekł Askanio.
— I komuż to, panu?
— Niezupełnie, moja dobra damo; lecz mojemu mistrzowi.
— A któż to jest ten twój mistrz, młodzieńcze? zapewne jaki wielki magnat zagraniczny?
— Więcej jeszcze, pani Perrine, wielki artysta, przybyły umyślnie z Florencyi na usługi Jego chrześciańskiej mości.
— A! a! — rzekła dobra kobieta, która nie wiele zrozumiała — a cóż on robi?
— Co robi? wszystko: pierścionki dla młodych dziewcząt; nalewki na stoły królów; posągi do kościołów; przytem w wolnych chwilach, oblega lub broni miast i prowadzi wojnę z kardynałami.
— Jezus Marya! — zawołała pani Perrine — a jakże się nazywa ten twój mistrz?
— Nazywa się Benvenuto Cellini.
— To dziwna! nie znam tego nazwiska — mruczała dobra kobieta — a jakiż jest stan jego?.
— Jest złotnikiem.
Pani Perrine spojrzała na Askania wielkiemi oczyma.
— Złotnikiem! — mruczała — złotnikiem! i sądzisz, że pan prewot ustąpi swego pałacu... złotnikowi?
— Jeżeli nie ustąpi, odbierzemy mu...
— Przemocą?
— Bezwątpienia.
— Lecz zdaje mi się, że twój pan nie ośmieli się występować przeciwko panu prewotowi.
— Występował już przeciwko trzem książętom i dwom papieżom.
— Jezus Marya! dwóm papieżom. Czy czasem nie jest heretykiem?
— Jest katolikiem jak ty i ja, pani Perrine; uspokój się, szatan nie jest naszym sprzymierzeńcem lecz za to mamy za sobą króla.
— A! to być może; lecz pan prewot ma kogoś silniejszego za sobą.
— A kogóż to?
— Panią d’Etampes.
— A więc, partya równa — rzekł Askanio.
— A jeżeli pan d’Estourville nie zgodzi się na dobrowolne oddanie pałacu?
— To mistrz Benvenuto weźmie go przemocą.
— A jeżeli pan prewot zamknie się jak w cytadeli?
— Mistrz Benvenuto obiegnie ją.
— Prewot ma dwudziestu czterech zbrojnych, pamiętaj pan o tem.
— Mistrz Benvenuto ma dziesięciu uczniów; jak widzisz, pani Perrine, partya zawsze równa.
— Lecz pan d’Estourville jest odważny; na turnieju, który miał miejsce podczas wesela króla Franciszka I-go, był zwycięzcą i wszystkich przeciwników powysadzał z siodeł.
— Otóż to właśnie człowiek jakiego szukał Benvenuto, który nie znalazł jeszcze dla siebie mistrza w robieniu bronią i który tak jak pan d’Estourville, wszystkich przeciwników powalił na ziemię; z tą jednak różnicą, że we dwa tygodnie potem, ci co walczyli z panem prewotem powstali na nogi weseli i zdrowi — gdy tymczasem ci, co mieli sprawę z moim mistrzem, nie powstali nigdy i w trzy dni pochowano ich.
— Wszystko to źle się skończył — mruczała pani Perrine. — Powiadają, że w miastach szturmem wziętych, okropne dzieją się rzeczy.
— Uspokój się pani Perrine — odrzekł Askanio śmiejąc się — będziesz miała do czynienia z łagodnemi zwycięzcami.
— Oto mi tylko idzie, mój ładny kawalerze — mówiła znowu pani Perrine, która pocieszyła się tem, iż będzie mogła zapewnić sobie pomoc między oblegającymi — obawiam się, aby nie było rozlewu krwi, gdyż co do waszego sąsiedztwa, możesz pan być pewnym, że to byłoby nam bardzo przyjemne; brak bowiem jest zupełnie towarzystwa w tej przeklętej pustyni, gdzie pan d’Estourville kazał nam mieszkać, swojej córce i mnie, jak dwóm jakim zakonnicom, chociaż, dzięki Bogu, ani ona ani ja nie wyrzekłyśmy ślubów.
— Więc nie przyjmujecie panie żadnych odwiedzin? — zapytał Askanio.
— Jezus Marya! gorzej tu nam jak zakonnicom. Zakonnice, przynajmniej mają krewnych, mają przyjaciół, którzy je odwiedzają choć przez kratę. Mają refektarz, gdzie się zgromadzają i mogą rozmawiać. Nie bardzo to zabawne, wiem o tem; lecz i to zawsze cóś znaczy. My, mamy tylko pana prewota, który przybywa niekiedy strofować swoję córkę za to chyba, że staje się coraz ładniejszą, bo to jedynie cały występek tego biednego dziecka; lub znowu gderać na mnie za to, że jej jeszcze nie dosyć pilnuję, chociaż ona nie widuje żywej duszy i wyjąwszy gdy rozmawia ze mną, nie otwiera ust chyba do modlitwy. Dla tego proszę cię, młodzieńcze, nie mów nikomu, że byłeś tu przyjęty, że zwiedziłeś ze mną Wielki Nesle i że zwiedziwszy Wielki Nesle, powróciłeś do Małego i rozmawiałeś przez chwilę z nami.
— Jakto! — zawołał Askanio — zwiedziwszy Wielki Nesle, powrócę z panią do Małego? Będę więc...
Askanio uciął widząc, że jego radość za daleko się posunęła.
— Zdaje mi się, że byłoby niegrzecznie z pańskiej strony, ażebyś pokazawszy się tylko pannie Blance, która w nieobecności swojego ojca jest panią domu, i zażądawszy mówić ze mną samą, oddalił się bez pożegnania. Z tem wszystkiem, jeżeli się pan na to nie zgadzasz, możesz oddalić się prosto przez Wielki Nesle, który ma osobne wyjście.
— O! nie — zawołał Askanio. — Sądzę, że jestem tak dobrze wychowany, iż potrafię się grzecznie znaleźć przy damach. Lecz pani Perrine, zwiedzajmy ów pałac nie tracąc czasu, gdyż mi bardzo pilno.
W istocie, teraz gdy Askanio wiedział, że powróci przez Mały Nesle, pragnął jak najprędzej skończyć z Wielkim.
A ponieważ pani Perrine obawiała się zawsze, aby jej niespodziewanie nie zszedł prewot, nie zatrzymywała przeto Askania i zdjąwszy pęk kluczy wiszący przy drzwiach, zaczęła iść przed nim.
Rzućmy więc oczyma wraz z Askaniem na pałac de Nesle, w którym odtąd mają się odbywać główne sceny naszego opowiadania.
Pałac, a raczej gmach Nesle, jak go pospolicie wówczas nazywano, leżał, jak nasi czytelnicy wiedzą, na lewym brzegu Sekwany.
Zakończał Paryż od strony północno-zachodniej, gdyż po za jego murami nie widziano nic tylko fosy miasta i zieleniejące murawy Pré-aux-Clercs.
Zbudował go Amaury, pan na Nesle z Pikardyi, ku końcowi VIII wieku.
Filip Piękny kupił go od niego w roku 1308 i obrócił na zamek królewski.
W 1520 r. wieża Nesle oddzieloną została od zamku, w celu uformowania bulwaru, mostu na fosach i bramy Nesle, tak, że ponura wieża pozostała na brzegu rzeki samotna i posępna jak pokutująca grzesznica.
Lecz gmach Nesle był tak wielki, iż nie znać było tego odpadku.
Obszerny był jak miasteczko; wysoki mur z obszernym przysionkiem i małemi drzwiami, oddzielał go od bulwaru.
Wchodziło się naprzód na wielki dziedziniec, otoczony do koła murami; ten drugi mur miał drzwi na lewo i drzwi w głąb.
Jeżeli się wchodziło, tak jak wszedł Askanio drzwiami z lewej strony, natrafiano na prześliczny budynek w stylu gotyckim XIV wieku; był to Mały Nesle, który miał na południe oddzielny ogród.
Jeżeli zaś wchodziło się drzwiami w głębi, wtedy ukazywał się z prawej strony Wielki Nesle, cały z murów i uzbrojony w dwie wieżyczki z dachami śpiczastemi, otoczony balustradami, z fasadą trójkątną, wysokiemi oknami, kolorowanemi szybami i dwudziestu chorągiewkami skrzypiącemi bez ustanku; było tam gdzie umieścić trzech dzisiejszych bankierów.
Dalej, jeżeli szedłeś naprzód, mogłeś zbłądzić wśród mnóstwa ogrodów i dziedzińców; w ogrodach znalazłeś grę w piłkę, karuzel, gisernię, arsenał; potem następowały podwórza, obory, owczarnie i stajnie; tu znowu można było pomieścić trzech dzisiejszych dzierżawców.
A wszystko przyznać trzeba było bardzo zaniedbane i w bardzo złym stanie, Raimbault i jego dwaj pomocnicy, wystarczali zaledwie do pielęgnowania ogrodu Małego Nesle, w którym Blanka siała kwiaty a pani Perrine sadziła kapustę.
Lecz wszystko było obszerne, dobrze oświecone, mocno zbudowane, a dołożywszy nieco starania i nakładu, można było zrobić z niego najpyszniejszą w święcie pracownię.
Zresztą, choćby wszystko było daleko mniej godne uwagi, Askanio byłby jednak zachwycony, gdyż dla niego główną rzeczą było zbliżyć się do Blanki.
Przegląd odbył się śpiesznie; w jednej chwili zwinny młodzieniec wszystko obejrzał, wszystko przebiegł, wszystko ocenił. Co widząc pani Perrine, która napróżno chciała zdążyć za nim, dała mu pęk kluczy, które Askanio, przegląd ukończywszy, wiernie jej oddał.
— A teraz pani Perrine — rzekł Askanio — jestem na twoje rozkazy.
— No! wróćmy więc do Małego Nesle młodzieńcze, ponieważ sądzisz wraz ze mną, że tak uczynić wypada.
— Byłoby najniegrzeczniej postąpić inaczej.
— Ale ani słowa przed Blanką o przedmiocie, który tu pana sprowadził.
— O mój Boże! o czemże będę jej mówił — zawołał Askanio.
— Otóż już zakłopotałeś się młodzieńcze! Nie mówił żeś mi, że jesteś złotnikiem?
— Bezwątpienia.
— A więc, mów jej o klejnotach; jest to przedmiot rozmowy zajmujący najrozsądniejszą dziewczynę. Córki Ewy lubią wszystko co się błyszczy. Zresztą, biedne dziecię tak mało miewa roztargnienia w tem schronieniu, że dobrym uczynkiem będzie rozerwać ją nieco. To prawda, że najlepszą rozrywką w jej wieku byłoby dobre małżeństwo. Dla tego, ile razy pan prewot jest u nas, mówię mu zawsze do ucha: — Ożeń pan tę biedną małą, już czas na nią.
Gdy pani Perrine kończyła te słowa, dochodzili właśnie do Małego Nesle i w parę minut weszli oboje do salonu, w którym pozostała Blanka.
Blanka była jeszcze zamyśloną i znajdowała się w tem samem położeniu, w którem ją zostawiliśmy.
Tylko, dwadzieścia może razy, jej głowa podniosła się i spojrzenie padło na drzwi, któremi wyszedł piękny młodzieniec, a gdyby kto śledził jej spojrzenia, mógłby sądzić, że czekała na niego.
Jednak skoro tylko ujrzała drzwi obracające się na zawiasach, Blanka wzięła się do pracy tak pilnie, że ani pani Perrine ani Askanio nie domyśliliby się, że ją choć na chwilę przerwała.
Jakim sposobem zgadła, że młodzieniec powracał z ochmistrzynią?
Tylko magnetyzm mógłby nam to wytłómaczyć, gdyby był wynaleziony w owej epoce.
— Przyprowadzam ci naszego rozdawcę wody święconej, kochana Blanko, gdyż to on sam, poznałam go natychmiast. Miałam go wyprowadzić bramą Wielkiego Nesle, ale zrobił uwagę, że nie pożegnał się z tobą. Co było istotną prawdą, nie powiedzieliście bowiem do siebie ani jednego słóweczka. A jednak ani jedno ani drugie nie jest niemową, dzięki Bogu.
— Pani Perrine... — przerwała Blanka zmięszana.
— No i cóż? nie trzeba się tak rumienić. Pan Askanio jest zacny młodzieniec, tak jak ty jesteś skromną panną. Przytem jest biegłym artystą w wyrabianiu klejnotów, drogich kamieni i innych ozdób, które zazwyczaj podobają się ładnym dziewczętom. Przyniesie ci co na pokazanie, moje dziecię, jeżeli chcesz.
— Nie potrzebuję niczego — szepnęła Blanka.
— Teraz być może, lecz należy się spodziewać, że nie umrzesz samotnie w tej przeklętej samotni. Mamy szesnaście latek, Blanko i przyjdzie dzień, że będziesz piękną narzeczoną, której dadzą rozmaite klejnoty. Potem wielką damą, która będzie potrzebowała rozlicznych strojów. Czyż nie można wyrobom tego młodzieńca dać pierwszeństwa nad innemi, które zapewne nic warte nie będą?
Blanka była jak na torturach. Askanio, którego widoki pani Perrine nie bardzo cieszyły, spostrzegł to i przybył na pomoc biednemu dziecięciu, któremu prosta rozmowa była tysiąc razy mniej przykrą, niż ten monolog pani Perrine.
— O! pani — rzekł Askanio — nie odmawiaj mi tej łaski, abym ci przyniósł niektóre z moich prac; zdaje mi się teraz, że dla ciebie je utworzyłem i że tworząc je myślałem o tobie. O! tak wierz mni pani, bo my, artyści, mieszamy niekiedy do złota, srebra i drogich kamieni, nasze własne myśli. W tych dyademach wieńczących wasze głowy, w tych bransoletach, ściskających wasze ręce, w naszyjnikach pieszczących wasze ramiona, w kwiatach, w tych ptakach, w aniołach, w chimerach, które zawieszamy u waszych uszu, składamy niekiedy uszanowanie pełne uwielbienia.
Trzeba nam wyznać, jako historykowi, że na te słodkie słowa, serce Blanki rozpływało się, gdyż Askanio tak długo milczący, odezwał się wreszcie i mówił tak, jak powinien był mówić według jej marzeń; gdyż, nie wznosząc oczu, młoda dziewczyna czuła jego gorące spojrzenie, utkwione w nią a nawet akcent cudzoziemski młodzieńca, udzielał szczególnego wdzięku tym słowom nowym i nieznanym Blance.
— O panie — odrzekła zmieszana — wasze piękne dzieła będą mi zapewne na zawsze obce, a przynajmniej nieużyteczne; żyję w samotności, która nie tylko mi nie cięży, ale owszem powiedzieć muszę... lubię ją i chciałabym zawsze tu pozostać; wyznaję jednak, że pragnęłabym zobaczyć pańskie klejnoty, nie dlatego by je włożyć na siebie, lecz aby je podziwiać.
I z obawy, czy nie za wiele powiedziała, a może pragnąc powiedzieć jeszcze więcej, Blanka kończąc te słowa, ukłoniła się i wyszła tak nagle, że w oczach człowieka lepiej obeznanego wyjście to było by po prostu ucieczką.
— A! przecież! — odezwała się pani Perrine, pogodziła się nieco ze strojami. Ale też trzeba prawdę powiedzieć, że posiadasz młodzieńcze dar ujmowania sobie ludzi; najlepszy dowód, że przeciągnąłeś mnie na swoję stronę i na honor! życzę ci, aby pan prewot nie zrobił ci nic złego. Teraz zaś do widzenia, młodzieńcze; powiedz swojemu mistrzowi, aby się miał na ostrożności. Uprzedź go, że pan d’Estourville jest człowiek nieugięty i wiele może u dworu. Jeżeli przeto twój mistrz zechce usłuchać mojej rady, niech się zrzecze Wielkiego Nesle a szczególniej niech nie zamyśla brać go przemocą. Z tobą zaś, młodzieńcze, zobaczemy się, nieprawdaż? Nadewszystko, nie wierz Blance; z samego spadku po matce jest tak bogatą, że mogłaby pozwolić sobie fantazyj dwadzieścia razy kosztowniejszych niż te, jakie jej ofiarujesz. Ale, ale... przynieś pan także kilka przedmiotów tańszych, może ona zechce zrobić mi jaki podarunek. Nie jestem jeszcze dzięki Bogu w takim wieku, abym się miała wyrzekać wszelkiej kokieteryi. Zrozumiałeś mię pan, nieprawdaż?
I sądząc, że aby ją lepiej zrozumiał, należy dodać poruszenie do słów, pani Perrine wsparła swoję rękę na ramieniu młodzieńca.
Askanio zadrżał jak człowiek przebudzony nagle ze snu.
W istocie, zdawało mu się, że to wszystko snem było.
Nie pojmował, że był u Blanki i wątpił, czy to białe widzenie, którego wdzięczny głos obijał się jeszcze o jego uszy i którego lekkie kształty przesunęły się przed jego oczyma, było w istocie tą, za której jedno spojrzenie wczoraj i dziś rano jeszcze, byłby swe życie poświęcił.
Przepełniony szczęściem i nadzieją na przyszłość, przyrzekł pani Perrine wszystko co chciała, nie słysząc nawet co mówiła.
Bo i cóż go to obchodziło! Czyż nie był gotów oddać wszystko co posiadał, dla ujrzenia powtórnie Blanki?
Potem, pojąwszy, że dłuższa bytność byłaby nieprzyzwoitą, pożegnał panią Perrine, przyrzekając powrócić nazajutrz.
Wychodząc z Małego Nesle, Askanio spotkał się prawie twarz w twarz z dwoma ludźmi, którzy szli ku stronie pałacu; z ubrania a jeszcze więcej ze sposobu, w jaki jeden z tych dwóch ludzi spojrzał na niego, domyślił się, że to musiał być prewot.
Wkrótce jego domysł zamienił się w pewność, gdy ujrzał dwóch ludzi pukających do tych samych drzwi, któremi wyszedł; żałował wówczas, że nie odszedł wcześniej, gdyż kto wie, czy jego nieroztropność nie spadnie na Blankę.
Dla usunięcia wszelkiego podejrzenia, przypuszczając, że prewot uważał na niego, Askanio oddalił się, nie odwróciwszy nawet głowy ku temu miejscu, z którego chciałby się był nie oddalać wcale.
Powróciwszy do pracowni, zastał Benvenuta pogrążonego w głębokiem zamyśleniu.
Ten człowiek, który ich zatrzymał na ulicy, był Primaticcio; jako dobry wspólkolega, śpieszył uprzedzić Celliniego, że podczas znanych odwiedzin Franciszka I go, nieroztropny artysta potrafił zrobić sobie z księżnej d’Etampes śmiertelną nieprzyjaciółkę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Paul Meurice, Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: Józef Bliziński.