Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XXXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXVIII.

Sergjusz Mikołajewicz Nowosiłow już leżał na pościeli z miękkich poduszek i czekał niecierpliwie, kiedy nareszcie Agafja skończy swe gospodarcze w kuchni zabiegi i zjawi się w łożnicy, gdy wtem czujnych uszu jego dobiegł dźwięk niespodziewany, coś jakgdyby zatrzaśnięcie okna w opuszczonej niedawno jadalni, a potem rozległy się ostrożne kroki na dworze wzdłuż ściany domu. Uniósł się na łokciu i nasłuchiwał; dziwne szmery nie ustawały, przyłączył się do nich jakby szept stłumionej rozmowy; więc Sergjusz Mikołajewicz dźwignął się ruchem tygrysim, cichutko wdział miękkie futrzane ciżmy, atłasowy, gronostajami podbity szlafrok zarzucił na tłuste plecy i wśliznął się do ciemnej świetlicy. Ostrożnie, nie skrzypnąwszy ani razu podłogą, wstrzymując oddech, zbliżył się do przywartych drzwi jadalni i przyłożył ucho do dziurki od klucza. Szły stamtąd jakoweś szelesty, zbyt wszakże niewyraźne, aby z nich coś można było wyrozumieć; nacisnął więc klamkę ręką i drzwi gwałtownie otworzył.
Okno istotnie było otwarte i nawet wydało mu się, że coś w ciemnościach mignęło, uchodząc przeciwnemi drzwiami. Ale bardziej go uderzył tupot nóg nazewnątrz, wyraźny tupot uciekającego człowieka.
Przypadł więc do okna, lecz kraty przeszkodziły mu wytknąć głowę, musiał ograniczyć się widokiem pustego podwórza, poza którem ciepły wiosenny wiatr szamotał kępą czarnych, nagich jeszcze drzew i krzewów. Zato nadstawiał jak ryś wielkich, ostro zakończonych uszu. Ale kroki już ucichły i z poszumem wiatru leciała jeno z miasteczka pijana piosenka:

Poszła baba raz do popa,
Poprosiła go o chłopa,
On jej mówi:
Co ci złego,
Jeśli weźmiesz mnie samego!?...
Oj luli luli!...

Dalej nie słuchał. Sunął jak cień ku drzwiom, wiodącym na korytarz a stamtąd do kuchni. Wszędzie było ciemno; obmacał pośpiesznie drzwi wchodowe i przekonawszy się, że żelazne zawory są na miejscu, wrócił do świetlicy, gdzie przez niedomknięte drzwi wpadała smuga czerwonego blasku z łożnicy, jedynego światła w całym domu. Na palcach podkradł się i stanął niepostrzeżenie na progu; w głębi Agafja zwłóczyła z siebie odzienie.
— Gdzieżeś to była? — spytał słodziuchno.
— W kuchni byłam... — odrzekła, nie patrząc na niego.
— A którędyś przyszła?...
— Przez świetlicę...
— To w jadalni nie byłaś?...
— Nie byłam.
— Chodźno, gołąbko, chodź!... Coś ci pokażę!...
Chwycił ją za rękę i choć była bosa i w gieźle jeno, powlókł ją do jadalni.
— A to co?...
— Okno!... Darujcie, Sergjuszu Mikołajewiczu, zapomniałam zamknąć!
— Aha!... A czego tak drżysz, gołąbko moja... czego tak drżysz?...
— Boję się ciebie, panie najmiłościwszy, daruj mi, niewolnicy niedbałej... Daruj!
Próbowała upaść mu do nóg, ale nie dopuścił do tego i, podchwyciwszy ją w górę, powlókł napowrót do świetlicy. Wiedziała co ją czeka, i rwała mu się z rąk, całując je ze szlochem i szepcząc:
— Daruj, panie mój najsłodszy, miłościwy mój panie!...
— Kto tu był?... — syczał Nowosiłow!... — powiedz, gadzino?... Z kim gadałaś przez okno?...
— Nikt nie był!... Wydało się wam, panie, jak zawsze... któżby ośmielił się gadać ze mną, niewolnicą twoją...
— Łżyj, łżyj!... Zaśpiewasz ty zaraz inaczej, słowiczku mój!...
Zaciągnął kobietę na środek pokoju, gdzie z żelaznego, wśrubowanego w pułap kółka zwisał podwiązany wysoko, mocny sznur, żółtym opleciony jedwabiem; pętlicę sznura założył na zapięścia niewolnicy i pociągnął gwałtownie ręce jej ku górze, poczem zerwał z niej bieliznę. Stała wyprostowana, jak śliczny marmurowy słup, jeno piersi wypukłe i białe wznosiły się i opadały gwałtownym, bolesnym ruchem.
Nowosiłow szukał tymczasem w kącie, nie przestając piszczeć słodziuchno:
— Zaśpiewasz ty zaraz, zaśpiewasz, Matko Boska heretycka!... Wszystko mi opowiesz, najdrobniejszy kroczek przypomnisz sobie... Już ja ci dopomogę, duszo moja, postaram się, popracuję, nie pożałuję sił i zachodu!
Stanął przed nią z grubym bykowcem w ręku, ogarnął lubieżnym wzrokiem wdzięki, któremi się tylekroć razy cieszył, i spytał groźnie:
— Z kim gadałaś przez okno?...
— Z nikim, panie... Nie byłam tam wcale!... To wiatr szeleści!...
— Zaszeleści ci tu zaraz, zaszeleści!!... Patrz mi w oczy!...
Uniosła z trudem udręczone, obciążone łzami powieki.
— Dawnoś widziała tego... tego Kuzniecowa?... To nie on był?... Co?... Mów prawdę... Jak powiesz, to ci nic nie zrobię, a tylko z niego skórę zdejmę i wypchać każę... Już ja na niego sposób znajdę, choć on wolny, choć kupiec... Już on się złapał we własne sidła, kochanek twój... Widzieli go, jak z bronią w ręku, razem z tymi zbrodniarzami, bronił dostępu do domu Chruszczowa, nie chciał wydać nam donosiciela Stiepanowa... To się skończy, och, skończy niedługo!... Już on, ten twój miłośnik, trup! Więc lepiej powiedz, duszo moja, wszystko powiedz, co wiesz, siebie ratuj. Bo jeżeli jutro okażą się ślady nóg pod oknem, to od ciebie śledztwo zacznę... Choć mi szkoda twojej urody, choć mi szkoda... dam cię katu... Na Boga, dam cię katu!... Więc gadaj...
Obchodził ją dookoła i śmigał w powietrzu bykowcem.
— Nic nie wiem, panie i dobroczyńco mój! Nic nie wiem, nikogo nie znam i nie widziałam... Na nikogo oczu nie śmiem podnieść, wierna niewolnica twoja... Tego Kuzniecowa nie znam i nie słyszałam o nim...
— Jakto nie słyszałaś... Sam mówiłem ci o nim przeszłym razem, kiedy mi doniesiono, że był u ciebie w czasie mojej z naczelnikiem wycieczki... do tych tam nowo budowanych domów! Nie pamiętasz?... Hę!? To ja ci zaraz przypomnę!...
Zaszedł z przodu i ciął na odlew po drżących piersiach kobiety. Okropny krzyk rozdarł ciszę pustego domu.
— A co? Nie pamiętasz?... To może teraz przypomnisz sobie, coś dzisiaj robiła?... Gadaj: coś robiła od samego rana!... Gadaj zaraz, a nie utaj najmniejszego szczegółu...
— Z rana obudziłam się, jeszcze spałeś, miłościiwy panie! Otwarłam drzwi i zawołałam na niewolników, aby wstawali i szli robić porządki!... Przyszedł do kuchni podręczny kozak Siomka... — zaczęła nieszczęśliwa rwącym się głosem.
Nowosiłow chodził dookoła niej i poświstywał w powietrzu bykowcem. Wtem w sieni rozległo się gwałtowne stukanie do drzwi. Urzędnik zatrzymał się z niepokojem na twarzy; oczy katowanej rozbłysły nagle nadzieją i obeschły.
— Ty, duszko, nie myśl, że to już koniec!... O nie, ty tu zaczekaj!... — szepnął Nowosiłow, biorąc kaganek ze stolika.
Stukanie, powtórzywszy się parękroć razy, ucichło, a potem rozległo się uderzenie w okiennicę jednego z okien łożnicy i gromki głos zawołał:
— Widzę, że wuj jeszcze nie śpi!... Niech wuj otworzy... Niezmiernie pilna sprawa... To ja, Izmaiłow!
— Do licha!... Tak pilna, że aż po nocy pod oknami się włóczysz?...
— Bardzo pilna, nieodłożnie pilna, Sergjuszu Mikołajewiczu! Pilna i tajemnicza... sprawa państwowa!...
— Głupiś, znam ja wasze tajemnice państwowe... Idź zresztą do drzwi, to ci otworzę... Sam jesteś? Co?
— Sam, wuju, sam!... Komuż mógłbym w takiej rzeczy zawierzyć, prócz ciebie!?...
Urzędnik schował w rękaw nabitą krócicę, zabrał światło i wyszedł.
Wyciągnięte ciało Agafji blado świeciło wpośród opustoszałej komnaty, ledwie rozjaśnionej płomykiem zielonej „lampady“, wiecznie gorejącej tu w rogu, przed wielką „ikoną“ Zbawiciela w bogatych złoconych „ryzach“.
Ogromne łoże bielało niewyraźnie w głębi pod ciemnym baldachimem, jak kamienny sarkofag. Niewolnica, pomimo bólu w skrępowanych rękach, obróciła się twarzą ku drzwiom i cała zamieniła się w słuch. Dobiegała ją urywana rozmowa, w której często powtarzało się nazwisko Beniowskiego.
— Domyślałem się tego!... — piszczał Nowosiłow. — Nigdy ten kanalja nie wzbudzał we mnie zaufania... Ale żeby śmiał taką rzecz zamierzyć... Nie do wiary!...
— On na wszystko się targnie!... Władzy nie szanuje, w Boga nie wierzy... Heretyk, cudzoziemiec! Co mu tam!...
— Ale jak go zmóc, bo on już siłę zebrał i gotów się na wszystko ważyć!... A my nawet nie wiemy, jak daleko spisek jego zaszedł, wielu ma zwolenników, co i jak?... Może ma ich tak dużo, że im nie podołamy...
— Jakto, nie podołamy?... A małoż to kozaków?... Żołnierzy... Wziąć zaraz kompanję, napaść, pobić, związać...
— Głupiś, a jeżeli on i wśród kozaków i żołnierzy ma swoich?... Co wtedy?... Trzeba ostrożnie poczynać sobie, z wybiegiem, z rozmysłem... A większa jeszcze trudność, że ten Niłow, stary dureń, wierzy w niego, jak w Boga!... Całkiem oplątały go baby!... Nicpoń, Beniowski, nie wiadomo nawet z którą z nich żyje, z matką czy z córką!... Tak chytrze sprawę prowadzi... Nie wiadomo z jakiego końca zacząć!?
— Z obiema romansuje... na pewno z obiema!... Oho, ale mam już i na to sposób. Zaraz jutro dostarczę wujowi dowodów...
Głosy zbliżyły się ku drzwiom i umilkły; do łożnicy wszedł sam Nowosiłow, odwiązał Agafję i rzekł jej surowo:
— Odziej się i zrób nam ponczu!...
Wyszedł i drzwi przymknął, ale ona ubierała się tuż przy odźwierzach, z uchem na szparze, aby nie stracić słowa z przyciszonej rozmowy.
Dowiedziała się, że spisek wykryty, że wydała go początkowo Kuźmianka, wygadawszy się, iż wyjedzie z Bolszeriecka niedługo z Kuzniecowym i innymi wygnańcami na okręcie Czurina, że Izmaiłow, podsłuchawszy tę jej opowieść, rozpoczął ze swej strony wywiady i dowiedział się prawdy od przyjaciół Stiepanowa, od Boskarewa i Ziablikowa młodszego... Ale że i ci niewiele i nic na pewno nie wiedzieli, więc ułożyli razem we trzech do Stiepanowa z zapytaniem wysłać list, który zobowiązała się dostarczyć uwięzionemu obsługująca go stara Kamczadalka. Jutro należało czekać odpowiedzi...
— A tymczasem, niech wuj radzi, co i jak!?...
Musiała Agafja wyjść nareszcie ze swego ukrycia, udać się do kuchni i gotować poncz, więc straciła koniec rozmowy. Coś niecoś jeszcze słyszała, przemykając się z naczyniami przez pokój, ale sekretarz rychło zrobił jej uwagę, że zbyt często do komnaty wchodzi, następnie co raz drzwi do korytarza otwierał i o mało jej na podsłuchiwaniu nie przyłapał. Zdążyła jednak wyrozumieć, że chodzi o jakieś zabójstwo z rozkazu Beniowskiego. Liczono, że go na niem przyłapią.
— Już ja to wszystko wyśledzę, jak Boga kocham... — gorączkował się rozgrzany napojem Izmaiłow. — Niech mi wuj wierzy... Już ja mu przystawię stołka...
— Ba, żebyś tylko nie przystawił go nam!... To sprawa mocno poplątana, wydaje mi się ponad twój rozum i ty już lepiej nic beze mnie nie poczynaj!... Trzeba i z nieszczęścia umieć swe szczęście wyciskać!... Czem się to skończy, jeszcze nie wiadomo!... Być może, że trzeba będzie wziąć się do samego Niłowa i że wszystkiem ja tu wkrótce rządzić będę... Więc mię musisz teraz słuchać...
— Ale wtedy nie zapomnijcie, wujaszku, i o mnie!...
— To się wie!... Ale teraz ani pary z ust!... Zanocujesz u mnie, a rano weźmiesz kozaka, aby ci zdala towarzyszył na świadka na wszelki wypadek, i pójdziesz do tego tam Boskarewa i Ziablikowa...
— Pójdę!... A jakże!... Zacne chłopy i moi przyjaciele!... Nienawidzą Beniowskiego ciemięzcy... Wszystko zrobią, co każę!...
— Więc słuchaj, co ja ci powiem... — zaczął Nowosiłow.
Ale przedtem zajrzał do korytarza i, spostrzegłszy stojącą tam z naczyniami w ręku Agafję, krzyknął na nią surowo:
— Znowu się szwendasz?... Zaraz wynoś się do kuchni i nie śmiej więcej nosa pokazywać!...
Dla pewności zamknął ją nawet tam na klucz.
O świcie zdążyła mimo to Agafja przywołać do okna wiernego sobie Kamczadalczyka i posłała go... z bułką chleba do Beniowskiego.
— Powiedz, że to od sekretarza, że dowiedział się nasz pan, iż nie ma pan Beniowski chleba na śniadanie i przysyła mu. On cię suto zato wynagrodzi, ale pamiętaj, milcz na Boga, słowa nie piśnij o tem nikomu, bo to wielki wstyd dla takiego pana jak Beniowski, zięcia samego naczelnika, że mu chleba zabrakło!... Mogliby cię za gadulstwo surowo ukarać!... A jak cicho wszystko minie, dostaniesz srebrnego rubla... Nawet Sergjuszowi Mikołajewieżowi nie godzi się więcej o tem wspominać. Zabronił... Rozumiesz?... Co?... Leć więc!...
Kamczadal kiwnął głową z przebiegłym uśmiechem i tyłami pomknął do pobliskiego lasu, otulonego różowemi porannemi mgłami, gędźbiącego od chórów przelotnego, budzącego się ptactwa.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.