Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.

Opisanie i opieczętowanie znacznego majątku Kazarinowa zajęło tyle czasu, że do badania go przystąpiono dopiero w parę dni. Potwierdził wszystkie swoje pierwotne zeznania, więc rzucono się na poszukiwania Piacynina. Nikt go jednak nie znał, nie słyszano nawet o takim w mieście. Sam Kazarinow nie mógł określić, kto zacz był, gdyż widział go na krótko przed samem wezwaniem do naczelnika i zapomniał w zamieszaniu rozpylać się szczegółowo kim jest, skąd przychodzi i gdzie mieszka. Nieznajomy obiecał przyjść później, lecz już nie pokazał się. Służba nie widziała go, bo przyszedł do sklepu, kiedy tam nikogo prócz gospodarza nie było. Odszukany zaś przez kozaków inny Piacynin, głupowaty, niemrawy chłop, dowodził, że cały ów dzień przespał pijany, i zaprzysiągł, że jako żywo nigdy Kazarinowa nie widział i z nim nie mówił. Kupiec z początku upierał się, że to ten sam, lecz wzięty na dybę, całe oskarżenie cofnął i wyznał, że wszystko zmyślił na Beniowskiego, że zrobił to z zawiści, chciwości i zemsty za przegraną w szachy...
Beniowskiego nawet nie badano. Mimo to był przez cały czas bardzo niespokojny, kazał znieść ładunki i lepsze muszkiety do szkoły, urządził tam stałą wartę z pewniejszych spiskowców i co wieczór zbierał Radę Związkową, aby z nią rozważać bieg wypadków i obmyślać zaradcze środki.
— W razie czego będziemy przebijać się zbrojną ręką do plemienia Ankalów!... — postanowił.
— A co dalej? — spytał Baturin.
— Wrócimy na wiosnę z Kamczadalami i weźmiemy szturmem miasto! Droga nasza przez morze!...
— Z Kamczadalami!?... — powtórzył w zamyśleniu stary pułkownik.
Beniowski spojrzał nań bystro i zmarszczył brwi.
— Więc znajdźcie lepszą radę!
Milczeli.
— Juścić, że nie mamy wyboru, choć przykro iść z dzikusami na rzeź i rabunek swoich! — rzekł Chruszczów. — Ale to są rzeczy odległe. Najważniejszą sprawą jest obecnie, co powiemy, gdy zaczną szukać tego... nieszczęśnika!
— Powiemy, że go niema oddawna, że na jesieni jeszcze wyjechał do Niżniego na zarobki i więcej nie wrócił... — radził Stiepanow, zerkając na Beniowskiego.
Ten, zasępiony, nie mieszał się więcej do narad.
Nazajutrz po wykładzie w szkole przystąpiła do niego Nastazja i rzekła z nieśmiałym uśmiechem:
— Niech się pan nie martwi! Już wszystko skończone, za parę dni zapadnie wyrok!...
Beniowski drgnął.
— Jaki wyrok? Nie wie pani!?
— Dokładnie nie wiem... Zapewne pójdzie truciciel do kopalni.
— Widzi pani!... Jakże się nie mam smucić, zawszeć to z mego powodu! Przeklęta gra, bo o to poszło... Ale były okoliczności silniejsze nad wszystko, które mię grać zmuszały...
— Domyślam się. Ale możeby dało się uratować winowajcę... Ojciec z początku jest zawsze bardzo zawzięty, lecz potem łatwo go udobruchać!
— Niech pani pomyśli o tem, niech pani pomyśli!... Wielką mi pani wyświadczy łaskę...
— O, będę się starała!... Pan wie, że dla pana wszystko zrobię... — szepnęła uszczęśliwiona dziewczyna.
Spojrzał jej w oczy, poczem odwrócił pośpiesznie twarz.
— Zbyt dobra pani jest dla mnie!
Urwał, gdyż Mironowna ubrała już młodsze dziewczynki i zbliżała się ku nim. Nastazja stała jeszcze chwilkę promienna i zasłuchana.
— Jedziemy! Na co czekasz?...
— Ach, tak!... Jedziemy!... Zwolna wszystko do zwykłej wracało kolei, ustały jeno wesołe wieczorynki w mieście, gdyż strach obleciał wielu, a smutny los żony i drobnych dzieci Kazarinowa bardzo ciężył miejscowemu kupiectwu.
Zaopiekował się niemi bogaty i wielce szanowany przez wszystkich kupiec Iwan Czornyj, reszta pocichu zbierała składki, aby nieszczęśliwym jaki taki byt zabezpieczyć.
Niłow już prawie o zdarzeniu zapomniał i w godzinach wolnych od zajęć pił i snuł znowu marzenia o ochockiem gubernatorstwie, biorąc zawsze na powiernika Beniowskiego.
Raz Beniowski spróbował ostrożnie wybadać grunt w ciążącej mu mocno sprawie Kazarinowa, ale stary uniósł się gniewem:
— Ty nie wiesz, Beniowski, ten zbrodzień wszystkich nas chciał potruć, owładnąć skarbem, składami futer rządowych i wywieźć to wszystko do Ameryki!... Sam się przyznał...
— Trudno uwierzyć w taką śmiałość... Dowodzi to jednak, iż on jest prostym szaleńcem!
— Nie broń go!... Zresztą sprawa już przesądzona. Powiedz mi lepiej, jak idą przygotowania do twojej agrikultury!?
Beniowski na razie ustąpił, ale wraz z Nastazją w dalszym ciągu starali się wpłynąć przez panią Niłowową na naczelnika, żeby choć od ciężkich robót zwolnił skazańca.
Miało to ten skutek, że Niłow zagabnął pewnego razu sekretarza, co on o tem myśli.
— Niepodobna!... Majątek opisany, papiery wygotowane... Niepodobna!... Wszyscy wtedy zaczną psocić, a potem prosić, gdy się jednemu przebaczy... Bez surowych, nieubłaganych praw i ostrych kar jak my się tutaj na krańcu świata z tak małą siłą zbrojną ostoimy?... Każdy oczyma strzyże, gdzieby urwać. Muszą więc, nicponie, bać się, muszą drżeć na samą myśl... Oh, widzę ja, widzę w tem wszystkiem robotę Beniowskiego, ale niech mu Wasza Wysoka Szlachetność zbyt nie dowierza, gdyż i na niego mam ja tutaj sztuczkę niezłą...
Tu nachylił się do ucha Niłowa i zaszeptał z złośliwym uśmiechem:
— Pamiętacie, Iwanie Piotrowiczu, tę zapiskę, co ją Kazarinow w chwili zeznania przedstawił... Jest to poemat do córki waszej i choć pisany innym, niż Beniowskiego charakterem, lecz nikt inny, ino on mógł taki wiersz dowcipny skomponować... Dawno za nim śledzę; daleko mierzy niebezpieczny ten człowiek... Te szkoły, te wyjazdy, przyjazdy, rolne zamiary... Zręczny, ani słowa, nie mogę go na niczem przyłapać... Ale tym razem zdaje się, że mu pazur uwiązł, bo posłuchajcie tylko, Iwanie Piotrowiczu...
Położył na stole zmiętą kartkę, wygładził ją ręką i zaczął czytać uroczystym głosem:

Twe oczy, skąd Kupido na wsze ziemskie kraje,
Nastazjo Iwanowno, harde prawa daje,
Nie oczy, lecz pochodnie dwie nielitościwe,
Które palą na popiół serca nieszczęśliwe...

— Żono! — krzyknął na całe gardło Iwan Piotrowicz. — Żono!
Wbiegła, obciągając zawinięte przy zajęciu w kuchni rękawy.
— Co się stało?...
— Słuchaj!...

Twe wdzięki, jak straszliwe Ateny pawęże,
Rażą śmiertelnym blaskiem osłupiałe męże...

— Co słyszę! Napisaliście madrygał dworski, Sergjuszu Mikołajewiczu? — roześmiała się kobieta, zwracając się do sekretarza.
— Ja?... — oburzył się ten. — Gdzie zaś?...
— Zhańbił dziewkę, docna zhańbił, a ty się śmiejesz! — wybuchnął Niłow.
— Ależ kto?...
— Któż jak nie Beniowski!...
Niłowowa spoważniała.
— Jak on śmiał?... Jak ona pozwoliła mu!... Wołać ją!...
Marta Karłowna wyszła niezwłocznie, a sekretarz szepnął:
— Oto są skutki białogłowskiej nauki... Niewiasta powinna być niewinna i nieświadoma w swem dziewictwie przeczystem, a to co?... Uczy się! A czego się uczy przedewszystkiem, wiadomo!... — syczał sekretarz.
— Już ja mu ją z głowy wybiją... Skończy się to! — srożył się naczelnik.
Gdy jednak spojrzał na pobladłą ze strachu twarzyczkę wchodzącej córki, opamiętał się trochę:
— Znasz ten szpargał? Czytałaś go?... — spytał surowo, podając dziewczynie zmięty papierek. Rzuciła nań okiem.
— Tak. Jest to wiersz, który mi przysłał jeden oficer...
— Więc nie Beniowski?
— Nie.
— Tak to jej pilnujesz?... Ona, widzę, na wszystkie strony romansuje!... Czy nie Sybajew to czasem?
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Więc kto?... I jakże się ten papierek u Koleskowa znalazł?
— Nie wiem. Dałam go panu Beniowskiemu...
— Nie matce więc, a jemu, jakiemuś przybłędzie!
Nastazja zapłoniła się bolesnym rumieńcem i rzuciła zukosa spojrzenie na sekretarza.
— Bo jego tylko miłuję i za niego jedynie wyjdę!... — odrzekła nieoczekiwanie z dziwną, wyzywającą mocą.
Niłow skamieniał. Twarz z czerwonej stawała mu się zwolna siną, żyły na skroniach nas brzmiały, jak postronki. Zerwał się wreszcie na nogi, szarpnął kołnierz futrzany i głucho zamamrotał:
— Precz!... Wziąć ją!... Ja was nauczę... Łeb mu utnę!... Zaraz go tu sprowadzić!... Na pal!...
Daremnie próbował go mitygować przerażony sekretarz:
— Pocóż na pal!?... Może się jeszcze przydać, zdolny człowiek!... Wyślemy go na jakiś czas do Niżniego, żeby przyszedł do przytomności... I po wszystkiem!...
Niłow chodził po komnacie, rozbijając sprzęty nogami.
— Niesłychane!... Żeby do tego doszło!... Co?... Przyjmowałem go w domu, jak człowieka, a on...
— Daj kurze grzędę!... Dawno to wiedziałem, ale to się da naprawić!... Zbyt dobrzy jesteście Iwanie Piotrowiczu!... Nie można popuszczać tym ludziom... Znam ja ich!
— Cóżeś zrobiła, nieszczęsna!... — wymawiała tymczasem córce Niłowowa.
— Już dłużej nie mogłam wytrzymać!... Trzeba z tem skończyć!... Trzeba było raz na zawsze odebrać nadzieję, cień nawet nadziei temu obrzydłemu workowi sadła!...
— Wiem sama. Powoli chciałam przygotować ojca!... Należało czekać, aż przyjdzie ułaskawienie dla Beniowskiego.
— Rok cały, matko, niepodobna!... I tak już chwilami zdaje mi się, że umieram... Niech raz wiem!
— Cóż się dowiesz?... Ojciec wsadzi go do kaźni!
— Pójdę z nim!... Pójdę z nim na koniec, świata!... Byle mię tylko chciał!
Niłowowa wzruszyła ramionami i wyszła na korytarz posłuchać, co dzieje się w świetlicy męża: grzmot przekleństw i łoskot padających przedmiotów ucichł. Kobieta przeżegnała się i szepnęła:
— Bogu niech będą dzięki!... Byle tylko nie przyprowadzili go zawcześnie!
Gdy kozacy wpadli do szkoły, zastali u Beniowskiego Chruszczowa, żonę Kazarinowa, oraz kupców Iwana Biełycha i Oblaskowa. Przyjście kozaków rzuciło popłoch na zebranych, sam Beniowski nie mógł ukryć zaniepokojenia. Nie miał czasu zastanowić się, ani wydać rozporządzeń, tak naglili go do pośpiechu wysłańcy; zamienił jeno znaczące spojrzenie z Chruszczowym, a pani Kazarinowej powiedział, iż dołoży wszelkich starań, aby prośbę jej spełnić.
W drodze próbował dowiedzieć się, co się w Zarządzie stało i o co chodzi, lecz kozacy sami mało wiedzieli.
— Przyszedł z początku Sergjusz Mikołajewicz, potem pan zawołał panią, a potem panienkę... Krzyczał bardzo gniewnie... ale powodu nie wiemy... Albo to trudno o powód?... Powodów jest tysiąc dla chętnego człowieka!... — przekładał podręczny.
Gdy weszli do domu, zabiegła im w korytarzu drogę Marta Karłowna i szepnęła:
— Pamiętajcie, Auguście Samuelowiczu, nic nie mówić, nic!... Wszystko znieść, jak od rodzonego ojca, a będzie dobrze!
Nie po raz pierwszy słyszał te rady, lecz bądź co bądź dodały mu teraz otuchy.
W świetlicy postąpił parę kroków od drzwi i ukłonił się grzecznie naczelnikowi, a potem sekretarzowi. Nie odpowiedzieli mu nawet kiwnięciem głowy.
— Znasz to pismo? — spytał Niłow, podając mu nieszczęsny wierszyk.
Beniowski obejrzał uważnie papierek z jednej i drugiej strony.
— Nie, nie znam!... — odrzekł zupełnie szczerze.
— Więc to nie ty pisałeś?...
— Czyżbym śmiał?...
— Łżesz, nicponiu!... Ona mówi zupełnie co innego — zaczął z wzrastającą irytacją Niłow.
— Anastazja Iwanowna mówi, żeś jej robił... nieprzystojne propozycje! — wtrącił podstępnie sekretarz.
Beniowski spojrzał nań z pod oka i poczerwieniał.
— Ha, to jakieś nieporozumienie!... Nietylko nie miałbym śmiałości, ale i dowcipu. Cały czas byłem zajęty obmyślaniem planu kolonji, której wykonanie przyniosłoby tyle chwały miejscowej administracji, tyle pożytku tutejszej ludności i zabezpieczyłoby dobrobyt mnie i moim nieszczęsnym towarzyszom.
— Przestań głowę zawracać!... Dosyć tego!... Już mię nie weźmiesz na jedwabne słówka!... Dopuściłem cię do swego zaufania, chciałem wrócić ci prawa, zrobić cię człowiekiem, a ty co? Wkradłeś się, jak opryszek nocny, do mego gniazda rodzinnego, sięgnąłeś po cześć moją... Coby powiedział generał-gubernator, gdyby dowiedział się, że ty, ty zbrodzień, pozbawiony praw... moją córkę... śmiałeś!... Dosyć, dosyć!... Ja cię!...
Zerwał się i szedł ku Beniowskiemu z zaciśniętemi pięściami, ale było coś w oczach wygnańca, co wstrzymało naczelnika, krzyknął więc ino na całe gardło:
— W dyby go! Wziąć!...
Drzwi natychmiast otwarły się i przyczajeni za progiem kozacy schwycili Beniowskiego za ramiona i ręce.
Z drugich drzwi wypadła Niłowowa i probowała uspokoić męża, lecz temu już twarz posiniała, już nabrzmiały żyły na skroniach i, tocząc błędnym wzrokiem po wszystkich, klął i wołał:
— Ja was nauczę!... W róg barani zegnę, złamię, skruszę... Na pal!... W łańcuchy...
Nawet sekretarz probował wymknąć się z niebezpiecznej świetlicy. W korytarzu trafił na Beniowskiego, otoczonego przez zmieszanych i wahających się kozaków.
— Odprowadźcie go do turmy, — kazał — lecz nie zakuwajcie w łańcuchy! — dodał łagodniej.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.