Beniowski (Sieroszewski, 1935)/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII.

Przeżyte wzruszenia zmogły jednak i żelazne zdrowie Beniowskiego. Straszliwa żółciowa kolka i jego powaliła na łoże. Podczas gdy leżał nawpół z bólu przytomny, wpadł Chruszczow, donosząc, że komendant już wrócił z Wierchniego Ostroga i że kozak z jego konwoju przywiózł list od Izmaiłowa do Boskarewa i Ziablikowa.
Poczytując ich za swych przyjaciół, pisał Izmaiłow o swym rychłym powrocie, o wykryciu zabójstwa Lewantiewa z rozkazu Beniowskiego oraz o całym szeregu innych przestępstw „herszta“, udowodnionych przez licznych świadków, którzy niebawem zostaną sprowadzeni do Bolszeriecka po aresztowaniu głównego winowajcy i jego przyjaciół.
„Możecie więc powiedzieć Stiepanowowi, że wkrótce skończą się jego męczarnie!...“ — dodawał w dopisku.
Beniowski kazał natychmiast zgromadzić spiskowców, przeczytać im powtórnie porządek komendy, podział na oddziały i oznaczenie miejsc, które każdy miał na dany sygnał zająć. Na długiej żerdzi kazał umocować nad bramą szkoły latarnię, aby każdy w razie nocnego alarmu mógł łatwo znaleźć drogę; mostek na rowie, otaczającym dom, kazał rozrzucić i zostawić jedynie wąską kładkę, wiodącą do obronnej furtki. Przygotowano broń, ładunki, sprawdzono zamknięcia bramy, drzwi, okiennic oraz całość częstokołu. Rozstawiono straże.
Wieczorem dano znać Beniowskiemu, że przybyła Nastazja; kazał ją puścić natychmiast do wnętrza.
— Przychodzę pożegnać się z tobą; gdyż wydało się wszystko; przywieziono Izmaiłowa i dużo ludzi z Wierchniego. Ojciec wprost straszny, w matkę cisnął cynowym dzbanem i mocno ją zranił, a mnie szukał po całym domu... Niańka mię na strychu ukryła, skąd wieczorem uciekłam, aby ciebie ostrzec... Brama zwodzona w fortecy zamknięta i nikogo nie wpuszczają i nie wypuszczają bez pozwolenia ojca. Z trudem przekradłam się, przecisnęłam szparą w rozłamanym częstokole ztyłu, o której ci mówiłam. Ledwiem nie utonęła w błocie, w fosie fortecznej... Nie wiem jak wrócę!...
— Zostań!... — rzekł gwałtownie Beniowski.
Dziewczyna spojrzała nań przeciągle i wstrząsnęła głową.
— Nie!... Ale pamiętaj: jeżeli przyjdzie do bitwy — oszczędzaj, proszę, ojca!
— Rozumie się!... Nie potrzebujesz mię o to prosić!... Sam twego ojca lubię... pomimo wszystko! Nie zapomnij tylko otworzyć twego okna od ogrodu!
— Już idę! Niech cię Bóg chroni!... — szepnęła dziewczyna.
Beniowski zbliżył się, lecz nie śmiał jej objąć; ucałował jedynie jej drżącą rękę.
Nad ranem przyszła wieść, że całą noc trwały narady u naczelnika, że byli tam wszyscy urzędnicy, oficerowie i nawet główny zwierzchnik kamczadalskich „taju“ okolicznych.
O dziesiątej zjawił się w szkole sierżant i zaprosił Beniowskiego na śniadanie do naczelnika. Beniowski wymówił się chorobą i obiecał, że przyjdzie jutro, jeżeli stan zdrowia mu pozwoli. Wysłaniec nastawał i groził, że ma rozkaz zmuszenia siłą Beniowskiego do słuchania siebie, przyczem ujął za rękojeść szpady. Beniowski pogroził mu pistoletem, twierdząc, że nie mógł otrzymać tak dziwacznego rozkazu prowadzenia siłą na śniadanie, żeby wynosił się natychmiast i nie wracał bez pisemnego rozkazu.
W parę godzin potem przybył komendant z kilkoma kozakami i lektyką naczelnikowej... Beniowski na wieść, że idą, kazał wartom się ukryć i przepuścić ich swobodnie do wnętrza.
— Cóżto się stało, przyjacielu!... Chory jesteé!? A szkoda!... Wesoła gotuje się u naczelnika pohulanka!... Brak nam ciebie będzie... Pogadalibyśmy o naszych kalifornijskich zamiarach!... A i obecnością swoją rozproszyłbyś wszelkie podejrzenia, wylęgłe z głupich bajek Izmaiłowa! Co, namyśl się!... Może pójdziesz?...
— Żałuję bardzo, ale nie mogę! Ledwie się ruszam!... Mam ulanie żółci, a ten wasz sierżant swem zachowaniem mój stan pogorszył!
— To też my cię poprowadzimy ostrożnie!... Mam ludzi, którzy ci iść pomogą. A nawet w potrzebie poniosą cię w lektyce.
— Dzięki ci serdeczne, Nikandrze Gawryłowiczu, ale wcale iść nie mam zamiaru!...
Zmienił się setnik na twarzy i krzyknął gburowato:
— Nie pójdziesz!... Gwałtem cię zawlec tam rozkażę!...
Roześmiał się Beniowski.
— Za krótkie ręce, mości komendancie!
— Bierzcie go, wiążcie!... — ryczał coraz głośniej rozłoszczony setnik.
Wpadli kozacy, lecz na gwizdnięcie wyskoczyli z ukrycia związkowcy, schwycili wszystkich i nałożyli im pęta.
Widząc się pokonanym, spokorniał Czernych i poprosił Beniowskiego, aby pozwolił mu napisać list do naczelnika.
— Owszem, pod warunkiem, że ja go przeczytam, gdyż uważam cię za mego wojennego jeńca...
— Aż tak!...
— Aż tak!...
Do krótkiego zawiadomienia komendanta, że został wzięty i zatrzymany jako zakładnik, dodał Beniowski długie wyjaśnienie, iż wobec spisku na jego życie i wolność wszystkich jego towarzyszy ze strony sekretarza Nowosiłowa, musi się bronić, że prosi, aby naczelnik nie uważał tego jego kroku za bunt i pozwolił mu wraz z wygnańcami udać się spokojnie do Łopatki, a zakładnicy natychmiast zostaną uwolnieni i spokój publiczny przywrócony.
O piątej przyszła odpowiedź Niłowa. Żądał wypuszczenia natychmiastowego komendanta oraz kozaków, groził odpowiedzialnością, rozkazywał stawić się niezwłocznie wraz ze spólnikami do śledztwa.
„Jeżeli dowiedziesz istotnie swej niewinności, Bóg świadkiem, że surowo ukarzę sekretarza, Izmaiłowa i wszystkich twych oskarżycieli. W przeciwnym razie zdaj się na łaskę nieskończenie dobrotliwej naszej Monarchini, nie powiększaj daremnym oporem swej winy. Zaklinam cię na dawną naszą przyjaźń!...“ — pisał stary.
„Gdybym sam tylko jeden do tej okoliczności wchodził — odpowiedział Beniowski, — nie wahałbym się stanąć osobiście przed wami, Iwanie Piotrowiczu, moim sędzią i moim zwierzchnikiem. Lecz gdy podług własnych pana wyrazów uważany jestem za naczelnika wygnańców, których sekretarz Nowosiłow również zgubić zamierzą, nie mogę samowolnie działać i z towarzyszami mymi porozumieć się muszę. A że dziś zapóźno ich zwoływać, zaczem jutro rano kategoryczną dam odpowiedź!...“
Tymczasem wygnańcy pośpiesznie ściągali swoje siły i gromadzili wszelki oręż oraz zapasy żywności do swej małej warowni, jaką była szkoła.
W głębi najobszerniejszej komnaty, oświetlonej płonącym na kominie ogniem, siedział Beniowski, a obok niego dowódcy oddziałów: Winblath, Panow, Chruszczow. Co chwila rozbrzmiewały nazewnątrz okrzyki wart:
— Kto idzie?...
— Swój!...
— Hasło?...
— Wolność!...
Baturin, Sybajew, Gurcynin spotykali wchodzących, lustrowali ich broń, przeglądali rzeczy, odrzucając niemiłosiernie wszystko zbyteczne.
— Zlituj się, Wasza Szlachetność, przecież to wszystko moje własne!... Cóż ja z tem zrobię?... — opierali się niektórzy.
— Rzucisz, bratku, rzucisz!... I bez tego będziemy mieli dużo do niesienia amunicji i żywności!...
— To idziemy stąd?...
— A cóżeś ty myślał, że wiecznie tu będziemy siedzieć?... Zabieraj swoje i ruszaj a odłożone rzuć tam na kupę w kącie!...
Pokrzywdzony wahał się, spoglądał żałośliwie na Beniowskiego, ale ten zdawał się nic z tego nie widzieć, nie słyszeć. Ruchliwe rysy jego twarzy stężały w niezłomnem skupieniu, piękne, powłóczyste oczy otwarły się szeroko, patrzały surowo. Na kogo padło dziwne ich spojrzenie, milkł onieśmielony i przejęty.
Wtem na ganku rozległa się wrzawa i szamotanie, drzwi otwarły się szeroko i wpadła Ziablikowa z dwojgiem dzieci, a za nią jeszcze parę kobiet:
— Cóż wy chcecie z nami zrobić, niegodziwcy?... Rzucacie nas na sromotę i śmierć pewną!... Toć nas wyrżną rozjuszone kozaczyska na pewno... Ja tam nie zostanę! Jak sobie chcecie!... Gdzie mąż mój, tam i ja, według prawa!... wołała Ziablikowowa.
— A juści!... My też!... — krzyczały inne.
— Zlitujcie się, Auguście Samuelowiczu, dajcie rozkazanie! Toć ani z dobytku, ani z domu nic nie zostanie, wszystko spalą i rozdrapią tutejsze drapieżce!... Dozwólcie choć życie ratować, choć dzieciaków... — wybuchnęła z płaczem Ziablikowowa, rzucając się do nóg Beniowskiego.
Ten wstał.
— Kto was tu wpuścił, kiedy surowo zabroniłem wpuszczać niewojskowych!?... Sybajew, zmienić wartę i winnego postawić na godzinę w pełnym rynsztunku pod ścianą!...
— Ja nie pójdę, nie pójdę stąd!... Zarżnijcie nas lepiej sami własną ręką!... — piszczała Ziablikowowa, kładąc się na ziemi i przyciągając do siebie dzieci.
— Musisz, kobieto, odejść!... Tu nikt pozostać nie może, kto w boju udziału nie weźmie. Z tego tylko zamęt!... Potem, kiedy zdobędziemy okręt, zobaczymy, być może zabierzemy was!...
— A teraz co?... co?... Nie pójdę!... Ratunku!... Boże mój, Boże!...
W szeregach skupionych pod ścianami spiskowców rozległ się pomruk.
— Pójdziesz, pójdziesz!... Sama pójdziesz i przyjaciółki swoje zabierzesz, kobieto!... Zrozum, że zgubicie i nas i siebie!..
— Za nic, za nic!... Tam ciemnio, tam straszno...
Beniowski pomyślał chwilkę.
— Sybajew, zaprowadź je do mego gabinetu i zamknij!...
— Tam wszystek nasz proch i ognia zapalać nie można.
— Niech siedzą w ciemnościach!... Zrewidować i postawić wartę!... Pamiętajcie nic tam nie ruszać. Nieposłuszną zaraz wyrzucić każę za palisadę!
Zaledwie uporano się z żonami, gdy wprowadzono Stiepanowa; stanął blady i cokolwiek wylękły między dwoma uzbrojonymi strażnikami.
— Puśćcie go!... Jesteś wolny!... Więziliśmy cię dla własnego bezpieczeństwa, obecnie to zbyteczne!... Możesz odejść i zostać tutaj w miasteczku jakeś chciał... Nic ci nie zrobią, bo wiedzą o twej zdradzie!
— Teraz... nie mam już... poco zostawać!... — odszepnął cicho.
Wśród wygnańców znowu dało się zauważyć poruszenie. Boskarew, Ziablikow młodszy oraz ich przyjaciele wystąpili cokolwiek naprzód.
— Niechby poszedł z nami, naczelniku!... przebaczenia, przebaczenia... dla wszystkich!... Wszyscy za chwilę staniemy w obliczu śmierci!... Łaski, zgody i przebaczenia!... — wołali.
Beniowski pomyślał i skinął ręką.
— Dobrze, niech idzie! Ale głową swoją odpowiadacie mi za jego zachowanie się!...
— Odpowiadamy!...
— Panow, do twego zaliczam go oddziału!
Obstąpili Stiepanowa radośnie jego przyjaciele, a Panow zbliżył się do Beniowskiego i chciał dziękować, gdy do komnaty wpadł zmieszany wartownik.
— Idą!... Wszczął się ruch, rozległa się komenda. Chruszczow, Winblath, Panow wyprowadzili kolejno swoje oddziały, wzmacniali posterunki, rozstawione u palisady i przy bramie. Beniowski przepuszczał idących mimo siebie, przyglądał im się bystro, a z kroczącym za innymi z muszkietem w ręku Stiepanowym zamienił krótkie, zimne spojrzenie.
Okazało się wszakże, że trwoga była daremna, że to wracał Łoginow z sześciu towarzyszami, wysłany do miasta na zwiady oraz dla schwytania, jeśli się da, sekretarza. Lecz ten nosa nie wychylał z fortecy; splądrowano jedynie mu dom, zabrano papiery, uprowadzono Agafję. W drodze powrotnej udało się też podjazdowi schwytać Izmaiłowa, pisarza Sudejkina i głównego kamczadalskiego „taju“. Agafję przyłączono do zamkniętych w sypialni Beniowskiego kobiet, a zakładników zbadano, związano i wtrącono do lochu, gdzie mieścił się skład solonych ryb, tranu oraz innej żywności.
Z otrzymanych wieści należało wnioskować, że napad odłożony został na dzień, że urzędnicy ściągają wciąż do fortecy kozaków, uzbrajają mieszczan i Kamczadalów.
Beniowski kazał części swej załogi położyć się spać, a sam rozmawiał cicho z Chruszczowym, oglądając pilnie przedstawiony przezeń rysunek.
— Mam nadzieję, że przez dzień jutrzejszy jeszcze przetrzymamy. Udamy, że się niby chcemy tutaj bronić!... Wtedy ściągną wszystkie siły do miasteczka, rozumiejąc, że jesteśmy w położeniu bez wyjścia, że wcześniej czy później albo siłą, albo głodem, albo zdradą, nas wezmą, wobec tego, że nic przedsiębrać nie śmiemy. Tak uśpimy ich czujność i na pewno o Czekawce i baterji pod latarnią zapomną. Wtedy niespodzianym napadem łatwo zabierzemy tamtejsze składy rządowe oraz redutę... — dowodził Beniowski.
— A jeżeli wezmą nas szturmem?... Mają armaty!... — zauważył ostrożnie Chruszczow.
— Ha, zapewne!... Wojna zawsze jest grą!... Ale czyż dziś możemy wyruszyć, nie odebrawszy żadnej odpowiedzi od Kuzniecowa i Czurina?... A co jeżeli reduta już jest obsadzona a okręt zajęty? Na okręcie, nie zapominaj, jest dwanaście armat, które ztyłu mocno nam szkodzić mogą, gdy przeciwnie w naszych rękach będą nam wielką pomocą. Gdyby zaś nieprzyjaciel te kroki zapobiegawcze uczynił, znaleźlibyśmy się w otwartem polu otoczeni i łatwo zostalibyśmy wytępieni przez nadbiegłą z miasta załogę. Myślę, że należy czekać na odpowiedź i względnie do niej wziąć postanowienie... Wyślij jeszcze jednego pewnego posłańca do Czurina!
— A jeżeli złapią go?...
— Wyślij najzręczniejszego! Zresztą to trudno, bez hazardu niema wygranej!...
— Chyba Sybajewa, on jeden...
— Szkoda Sybajewa, mężnie się potyka, ale sprawa zbyt jest ważna!... Niech idzie!...
Reszta nocy przeszła spokojnie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.