Beniowski (Sieroszewski, 1935)/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Beniowski
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Nazajutrz o świtaniu usłyszał Beniowski, jak z łożnicy zeskoczyła bosemi nogami Alajda, jak podbiegła do komina i, mocno dmuchając, nieciła wygasły przez noc ogień.
Poczem wstał Chruszczów i oboje, stąpając na palcach, szepcząc półgłosem, aby nie obudzić gościa, krzątali się po domu.
Rychło podniósł się i Beniowski.
— Wcześnie. Wypoczęlibyście jeszcze trochę, zanimby kobieta zwarzyła śniadanie. Ja bo muszę do miasta zdążyć przed słońcem, aby, jako starosta, zdać sprawę w Zarządzie, wysłuchać rozkazów, rozdać roboty. Co tydzień inna partja naszych pełni służbę; porządkujemy ulice, śnieg obmiatamy z dachów, rozkopujemy zaspy koło rządowych budynków, czyścimy doły ustępowe. Pracy jest dużo i ciężkiej. A oprócz tego wiele innej dodają urzędnicy, oficerstwo, nawet prości kozacy. Trudno odmówić, bo zawsze potem dokuczą! — gadał gospodarz, sadzając gościa i siadając sam do śniadania.
— Twardy klimat, mrozy okrutne, ale najgorsze są nieustanne morskie zawieje!...
— I nie tyle, myślę, od szerokości geograficznej miejsca, co od bliskości lodowatych fluktów... — wtrącił Beniowski.
Mówili o rozmaitych rzeczach, unikając starannie najmniejszego napomknienia na wczorajszą rozmowę.
Dopiero przed samem wyjściem Chruszczów, już odziany w czapkę uszastą i szubę, zbliżył się do kitajczanej zasłony, wiszącej pod obrazem Chrystusa, i, zsuwając ją wbok po sznurze, rzekł:
— Oto moje największe bogactwo!
Beniowski spostrzegł w niewielkiej niszy kilka półek, szczelnie zastawionych książkami, wstał więc i zbliżył się pełen ciekawości i zachwytu.
— Bo prócz porządkowania śmietników, — dodał ze smutną ironją, — mam obowiązek rozmaitym damom tutejszym czytać od czasu do czasu „Szkołę Świętości“, „Biedną Lizę“, albo tłumaczyć jaką powieść francuską... Jedyne to źródło moich skromnych dochodów.
— Co widzę: wojaż Ansona!... — ucieszył się Beniowski, czytając bystrym wzrokiem nagłówki na grzbietach foljałów.
— Ach, tak!... Nieszczęsny wojaż!... Co nocy nieprzespanych kosztowała mię sama wyspa „Tynian“!... Jakże bardzo chciałbym być jej królem! — westchnął pół smutno, pół żartobliwie Chruszczów.
Beniowski wyciągnął rękę po książkę.
— O, i mapy są!... Pysznie!... O nie właśnie chodziło!
— Są lepsze w kancelarji i dostać je można!...
— Więc książę się zgadza?...
— Pogadamy o tem po powrocie z miasta!...
Beniowski włożył czapkę oraz futro aby odprowadzić go trochę.
Żywa, płomienista zorza poranna prześwieć cała przez osędziały od szronu las. Dalej ku północy nad puszczą wznosiły się wysoko w błękitach gorejące szkarłatem czuby gór. Ku morzu zaś otwierała się mroźna, blada, zamglona otchłań.
W wiosce już nie spano; ze wszystkich kominów kurzyło się i rozlegały się ostro w twardem powietrzu głosy ludzi, skrzyp sani i poszczekiwanie psów. Gromadka wygnańców z łopatami i siekierami przyłączyła się rychło do Chruszczowa. Beniowski porzucił ich na skręcie, wrócił do wioski i przedewszystkiem obszedł, obejrzał uważnie osiedle, gdzie chwilowo zamieszkał. Był to mały, dość dobrze zaopatrzony na zimę domek; sągi przygotowanego na opał drzewa stały na zadworku, stosy lodu do topienia na wodę błyszczały pod ścianą jak kryształ w promieniach wschodzącego słońca.
Alajda w krótkim kaftaniku, z gołą głową, wyskoczyła z sionki z nożem w ręku i, rzuciwszy figlarne spojrzenie i zagadkowy uśmiech młodemu gościowi, jęła szybko łupać kawałkami lód do trzymanego w ręku wiadra.
Beniowski poprawił czapkę i po krótkiem wahaniu zawrócił do wioski, aby odszukać Baturina. Niedługo potem sześciu przyjezdnych spiskowców siedziało wśród zaśnieżonego lasu na pniu zwalonego drzewa i naradzało się, co dalej czynić?
— Żle się stało, że Beniowski mu powiedział. Przedewszystkiem nie miał prawa; po drugie on nas zdradzi... Obaczycie, że za chwilę będą tu kozacy!... Ale ja się żywcem nie dam!... — wybuchnął Stiepanow.
— Skądże taka pewność!? Przeciwnie, jestem przekonany, że się do nas przyłączy i bardzo nam dopomoże!... — odpowiedział sucho Beniowski.
— Wiecie co, zamiast się kłócić i trapić podejrzeniami, udajmy się lepiej zaraz do miasta. Przedewszystkiem mamy obowiązek przedstawić się sekretarzowi i komendantowi, po drugie poznamy zaraz z nastroju, co się święci... A może i zajęcie jakie znajdziemy... — radził pojednawczo Baturin.
Poparli go Panow i Sofronow; Winblath poglądał wyczekująco na Beniowskiego; jeden Stiepanow z miejsca zapalczywie oświadczył, że nie ma wcale zamiaru iść naprzeciw zgubie, że woli zostać tutaj, bliżej lasu.
Przy wejściu do miasteczka spotkali gromadkę wygnańców, rozkopujących zaspy nawiane przez onegdajszy wicher i spychających śnieg na brzeg drogi. Chruszczowa nie było z nimi. Wezwano go do naczelnika, a poco? niewiadomo.
Na ulicy uderzył ich dziwny ruch; spotkali ront żołnierzy, a nieco dalej oddział kozaków, kierujący się do twierdzy.
— Dziwna rzecz!... — mruczał Panów. — Czyżby tu codzień odbywały się takie manewry?
— Słuchaj, Beniowski, czy nie lepiej wstrzymać się z wizytą, zaczekać na Chruszczowa i dowiedzieć się, co to wszystko znaczy?
— Wiecie co? Idźcie wy wszyscy do towarzyszy, pomóżcie im skończyć wcześniej pracę i wracajcie natychmiast do wioski... Pójdę sam na zwiady, a gdy tylko spostrzegę coś podejrzanego, przybiegnę do was. Wtedy broń do ręki i w las, będziemy się przedzierać do Czukczów!... — postanowił nagle Beniowski.
Zrobili, co kazał.
Sam on zaczepił przechodzącego kozaka, spytał go, gdzie mieszka sekretarz Nowosiłow, i poszedł w tym kierunku, bacznie oglądając ulice.
W głębi niewielkiego, otoczonego parkanem podwórza stał obszerny dom, nakryty spiczastym dachem. Pośrodku miał mały ganeczek z okapem na filarkach, a po obu stronach po dwa duże okna, przykryte lodowemi taflami.
Gdy Beniowski już wstępował na schodki ganeczka, z za węgła ukazał się piętnowany na obu policzkach niewolnik i szorstko zapytał:
— A dokąd to?...
— Do sekretarza kancelarji...
— Pan teraz gości ma. Od kuchni idź i tam zaczekaj! Nie wiesz drogi?... Tędy leziesz!?...
Beniowski zamyślił się.
— Miły człowieku!... — rzekł, wyjmując grosz. — Ja pójdę już tędy, a ty idź przez kuchnię i powiedz panu, że wygnańcy, którzy wczoraj przybyli, chcą mu złożyć swe uszanowanie!...
— Ech, nie znasz ty tutejszych porządków... Pójść, to pójdę, dlaczego1 nie!? Ale może ci tęgo za to wlecieć!...
Beniowski nacisnął ostrożnie klamkę żelazną i wszedł do niewielkiego przedpokoju. Parę futer wisiało na wieszadłach; zdjął więc swoją szubę, powiesił ją skromnie w przeciwnym kącie i został w granatowym sukiennym półwojskowym żupanie, który starannie przechowywał całą drogę i dowiózł aż tutaj w całości. Poczekał czas jakiś, lecz nie słysząc żadnego głosu, ani widząc ruchu w głębi domu, uchylił cicho drzwi na prawo.
W dużej świetlicy, wysłanej futrzanemi kobiercami, siedziało dwóch panów, opierając się łokciami na stole; nie ruszyli się i nie zmienili położenia, choć drzwi zlekka skrzypnęły, tak byli jakąś sprawą zajęci. Beniowski przestąpił próg i wyprostował się tuż u odrzwi.
Teraz widział wybornie, że grali w szachy, a bystry wzrok pozwalał mu nawet z tej odległości śledzić za posunięciami. Siedzący tyłem do niego chudy, kościsty jegomość w kozackim czekmeniu grał źle, ale mimo to wygrywał. Jego przeciwnik, gruby, okrągły jak dynia, owinięty niedbale żółto-czerwonym kwiecistym szlafrokiem, sapał, pocił się i zdradzał zły humor. Gra widocznie dobiegała do niepomyślnego dlań końca. Beniowski chrząknął.
— Kto tam?
— Beniowski jestem! Wygnaniec... wczoraj przybyłem. Pośpieszam do Waszej Szlachetności z pokornem pytaniem, kiedy raczy przyjąć wyrazy szacunku ode mnie i towarzyszów moich, czekających na ulicy...
— Dobrze, niech jeszcze poczekają!... Znowu zapanowało milczenie, przerywane jedynie stukaniem szachów i sapaniem zapaśników.
— Ech!... Przegrałem!... — mruknął wreszcie gruby, odsuwając się z niechęcią od szachownicy.
— Jeszcze tutaj możecie uciec, Sergjuszu Nikołajewiczu!... — pocieszał go przeciwnik.
— To już nie pomoże!... A ty co ślepia wytrzeszczasz?... Czy może znasz się na tej grze, durniu!? — zwrócił się niespodzianie do Beniowskiego.
— Może i podtrzymam się w nią cokolwiek!
— Ha!... Podtrzymasz się, patrzcie go!... Że okręt wyratował, to myśli, że wszystko umie... Dobrze, jak wygrasz, to dostaniesz pięćdziesiąt rublów, ale jak przegrasz, to co?... Co dostaniesz?... Dostaniesz to, co łaskawie Nikandr Gawryłowicz ci naznaczy! Zgoda, co?
Chudy jegomość w kozackim czekmeniu wyszczerzył wilcze zęby w rozkosznym uśmiechu.
— Przegrać łatwo; w samej przegranej jest już kara — odparł śmiało Beniowski. — Ale ja nie widzę, żeby szczęście i teraz całkiem już odwróciło się od Waszej Szlachetności...
— Patrzcie go! szczęście nie całkiem odwróciło się od Mojej Szlachetności!... Trzecią partję przegrywam, a on mówi, że szczęście nie całkiem odwróciło się... Hę!... Cóż wy na to, komendancie!?... Pokażcie mu, gdzie raki zimują!... Już ja postaram się, żeby mu to nie uszło na sucho!... Ile zechcecie, tyle wlepić każę!
— Nie wiem, czy wypada grać, przecież to wygnaniec, przestępca... Prawo przeć zabrania obcować z przestępcami!...
— Głupstwo. Obcować, to znaczy gadać, rozprawiać... I słusznie, bo wtedy można się od nich występnym duchem niepostrzeżenie zarazić, ale grać w szachy można bez gadania... Jeżeli wy, Nikandrze Gawryłowiczu, się nie zgodzicie, to ja też nie gram dalej i będzie nierozegrana... A jeszcze przecie nie koniec! Na mnie kolej i mam posunięcie! Wszak ja mogę, kogo chcę, swoim zastępcą naznaczyć, nawet na to jedno posunięcie!... Co, może nie!?...
Komendant kiwał głową, spoglądając niespokojnie na swoją partję.
— Jaka nierozegrana?... Co gada ten tu gbur!? Głowę wam zawrócił! Widać, jak na dłoni, że moja!... Grzech wam, Sergjuszu Nikołajewiczu, tak mię krzywdzić!...
— Żadnej krzywdy nie widzę!... Jeżeli naprawdę wygrana, to z każdym, a jeżeli nie... to znaczy jest w tem fałsz!... Wygrałeś podejściem!... Nie płacę!...
Kozak szarpnął obwisłego wąsa, spojrzał groźnie na stojącego nieopodal Beniowskiego i kiwnął głową.
— Niech więc siada, ale tylko raz!
Sekretarz podniósł się z miejsca i, stanąwszy nad graczami, nucił przez nos:

Oj, Duka, Duka, Duka, Duka...
Kto do ciebie w okieneczko stuka!?
To, mamuchno, kot, kot...
Skoczył sobie w ogródeczku na plot...

Oj, Duka, Duka, Duka...
A kto tam w twej izdebce stuka?
A to ten kot, niecnota,
Skoczył mi na poduszkę z płota!
Ach, niecnota, niecnota!...
Jak łóżkiem on chrobota.
............

Za trzeciem posunięciem Beniowski podstawił do zabicia królowej ostatniego swego konia, poczem laufrem zaszachował nieprzyjacielskiego króla, odsłaniając jednocześnie tym ruchem królowę przeciwnika na atak swej wieży. Królowa została w ten sposób wzięta, a po kilku jeszcze posunięciach partja Nikandra Gawryłowicza przegrana. Długo w nią kozak nie wierzył, przypatrywał się, mrużąc to jedno oko, to drugie, przechylając głowę to na tę, to na tamtą stronę; przestawiał figury, przymierzał, wreszcie ręce ze zdumieniem rozłożył, wzdychając...
— Prawda!... Mat!... Ale doprawdy nie wiem, jak się to stało!... Jakaś w tem sztuka!... To nie może być... to nieczysta sprawa!
— Ha, ha, ha! Nieczysta sprawa?... Dlatego, żeś przegrał?... hę!? Pewnie, że sztuka — sztuka rozumu, kunszt! — śmiał się sekretarz. — Ładny konik! Nie bądź chciwy i łapczywy!... Co!? Zgrabnie!? Pięćset rubelków moje!... Bardzo proszę!... Nóżki na stół!... Ty, Beniowski, zarobiłeś swoje pięćdziesiąt!... Nie bój się, te pięćdziesiąt płacę, ale nie mów nic, bo ci nie wolno! Pamiętaj! Ale wódki i herbaty możesz się napić!... Hej, Agafja, podaj kubek gościowi!...
Klasnął w ręce i zaraz cicho wsunęła się do pokoju piękna blondyna w haftowanym srebrem sarafanie z sznurem korali na białej szyi. Szła z opuszczonemi powiekami i gorący rumieniec zalewał jej twarz w miarę, jak się zbliżała ku mężczyznom. Beniowski dostrzegł zdradzieckie sine piętna na jej czole, wyglądające z pod wysadzanej rubinami opaski. Domyślił się, że ma przed sobą niewolnicę-wygnankę i ukradkiem spojrzał na grubego sekretarza. Ten udawał, że nie widzi zmieszania swojej gospodyni i, dzwoniąc wypłacanemi mu przez komendanta monetami, wołał:
— Chytra bestja, ten Beniowski... niema co! Ale tak mu się dać złapać!... Ho, ho! Trzeba być ostatecznem cielęciem... Naczelnik pęknie ze śmiechu, gdy mu to jutro opowiem!...
— Cóż?... Ja grałem szczerze, z dobrą wiarą!... Nie trudno podejść uczciwego człowieka!... — bronił się chmurnie kozak.
— To może jeszcze raz spróbujemy, Nikandrze Gawryłowiczu? Co? Co myślisz o tem, Beniowski? Masz swoje pięćdziesiąt, ale jak przegrasz, to je zwrócisz z naddatkiem... Rozumiesz?!
Beniowski milczał i monety nie tykał.
— Ha, zgoda!... Zagramy raz jeszcze... — zdecydował się wreszcie kozak, z nietajoną żałością spoglądający na swoje pieniądze, dzwoniące w rękach sekretarza. — Tylko warunek: żadnych poprawek; co z wozu spadło, to przepadło!...
— Słyszałeś, Beniowski: co z wozu spadło, to przepadło... Pamiętaj więc, a będziesz miał drugie pięćdziesiąt rubli!... Trzymam stawkę, takoż pięćset!
Beniowski spokojnie ustawiał szachy na desce. Zaczęła się nowa gra, — cicha, zacięta, poważna, podczas której gruby sekretarz kołysał się obok stołu na nogach, aż skrzypiała pod nim podłoga, i nucił:

Zachciało się dziewczynie, zachciało...
Wszystkiego jej było za mało...

Gdy Beniowski nie wziął podstawionego sobie bez ochrony laufra, a zamiast tego zrobił szach królowej, sekretarz cmoknął z zadowolenia i zawołał:
— Serce moje, komendanciku! Szelma ten Beniaszka!... nie w ciemię bity! Co?... Ogra on nas z kretesem, obaczysz!

Ten za gruby, ten za chudy,
Ten piegowaty, a ten rudy!...

Gdy po trzech przegranych partjach czerwony jak burak setnik podniósł się od stołu i odtrącił gniewnie szachownicę, Beniowski wstał również, nie śpiesząc się. Sekretarz z pewnym szacunkiem i zaciekawieniem przyglądał się, jak obojętnie kładł wygnaniec do kieszeni wyliczone mu przezeń pieniądze.
— Suma nie mała: półtorasta rubli w godzin parę! Ale... nie bój się, niczego się nie bój!... Towarzyszy przyprowadź jutro, bo teraz muszę lecieć do naczelnika opowiedzieć mu o tej hecy!... Czysta umora!... Ha, ha! — śmiał się wciąż, trzęsąc ogromnym brzuchem, jak worem sieczki.
Gdy Beniowski wyszedł na ganeczek, na niebie znowu paliła się zorza. W pierwszej chwili nie mógł rozeznać, dokąd ma iść; poza nim gorzały w purpurowej jasności też same góry, a przed nim otwierała się ta sama zimna, mglista przepaść morska. Na widnokręgu tu i owdzie błyskały gwiazdy, w oknach domów czerwieniły się niewyraźnie plamy ogni, a słupy brunatnych dymów bieżały szparko z niskich kominów.
Nagle Beniowski ocknął się, zrozumiał, że to wieczór, i szybko skierował się ku miejscu, gdzie zostawił towarzyszy. Na uprzątniętej ulicy było pusto i cicho, a gdzieś woddali psy ujadały gromadnie.
Beniowski powiódł ręką po oczach i twarzy i wstrząsnął się; głód mu dokuczał, ale nikogo tu nie znał, a nigdzie nie widział szynku, oberży, nawet sklepu, gdzieby mógł coś zjeść. Nie zwłócząc więc dłużej, przyśpieszył kroku i wyszedł za miasto, kierując się do wsi wygnańczej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.