Beniowski (Słowacki)/Pieśń pierwsza

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Słowacki
Tytuł Beniowski
Rozdział Pieśń pierwsza
Pochodzenie Dzieła Juliusza Słowackiego tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia i litografia Pillera i Spółki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 

Cały tom III
Indeks stron
PIEŚŃ PIERWSZA.



I.

Za panowania Króla Stanisława
Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu,
Wysoko potém go wyniosła sława;
Szczęścia miał mało w życiu, więcéj bolu;
Albowiem była to epoka krwawa       5
I kraj był cały na rumaku, w polu;
Łany, ogrody leżały odłogiem,
Zaraza stała u domu za progiem.


II.

Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia
Imiona; rodne nazwisko Beniowski.       10
Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,
Co go broniła jako Częstochowski
Szkaplerz, od dżumy, głodu, od płomienia,
I od wszystkich plag — prócz śmierci i troski;
Bo w życiu swojém namartwił się bardzo,       15
A umarł choć był z tych co śmiercią gardzą.


III.

Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.
Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,
Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,
Od któréj nerwy w człowieku nie zmiękną,       20
Ale się staną niby harfą strojną,
I bite pieśnią zapału nie pękną.
Przez całą młodość pan Beniowski bujnie
Za trzech ludzi czuł — a więc żył potrójnie.


IV.

Wioseczkę małą miał — ale dziedziczną,       25
Dwadzieście miał lat — był u siebie panem.
Spraszał do domu szlachtę okoliczną,
Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.
Miał nadto proces i sprawę graniczną;
A prędzéj sprawę wygrałby z szatanem,       30
Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów
Słowem że przyszło do długów i fantów.


V.

Pozbył się naprzód klinów i futorów,
Potém i konie wyprzedał z uprzężą —
Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,       35
O które żony dziś mężów ciemiężą —
Pozbył się potém swoich białozorów,
Regentowi dał charty — w rękę xiężą
Ostatnie grosze dwa za ojca duszę,
I na ornaty dwa ojca kontusze.       40


VI.

Z tych majątkowych ostatnich konwulsii
Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie;
Wyrok w którym rzecz była o expulsii.
Mało o to dbał (tracąc na chudobie,
Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi)       45
Lecz pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię
Na drugą wioskę et si non mi noces
Fortuna — z wioską nabędę i proces.


VII.

I znowu mój syn będzie miał przyjemność
Z palestrą jadać i być Akteonem;       50
I na przyjacioł wzdychać niewzajemność,
I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem
Który mój ojciec sadził... O! nikczemność!
Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem,
I na szumiący jesion łzawo spojrzał.       55
W téj chwili zyskał trochę — trochę dojrzał.


VIII.

Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,
Trochę skorzystał jak człowiek odarty
Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik
I Regent — niby trzy głodne lamparty,       60
Lub jako muły puszczone na trawnik,
Lub jak na duszę rozsierdzone czarty,
Wpadli, ogryźli i na pocieszenie
Rzecz zostawili słodką — doświadczenie.


IX.

O! doświadczenie — ty jesteś pancerzem       65
Dla piersi w której serce nie uderza;
Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem,
Do któréj człowiek w dzień pochmurny zmierza;
O! doświadczenie — jesteś ciepłém pierzem
Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza,       70
Bawełną w uszach od ludzkiego jęku —
Dla mnie, śród ciemnéj nocy — świecą w ręku.


X.

Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,
O doświadczenie jak o grosz złamany
Nie dbał — wolałby mieć wioskę i teścia;       75
To jest ślubem być dozgonnym związany
Z Panną Anielą. — Téj sztuka niewieścia
Sprawiła, że był srodze zakochany,
Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,
I wszystko dobrze szło — dopóki wioski       80


XI.

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!
Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.
Okropne słowa! jeśli nie zabiją
To serce schłoszczą tysiącami biczów.
Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,       85
Była z rodziny dostatniéj A.... wiczów...
Kochała wiernie — wierność była w modzie...
Lecz ojciec — ten stał jak mur na przeszkodzie.


XII.

Mimo to jednak Aniela, jak róże
Co nad wysoki mur liściem wybiegną       90
Patrzéć na słońce — oczy miała duże,
Czarne. — Jak róże co się nad mur przegną,
I mimo czujne ogrodowe stróże,
Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną,
A potém gorzki los tych niewiniątek       95
Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;


XIII.

Aniela — mimo ojcowskie czuwanie
Widywała się ze swoim Zbigniewem. —
Kronika milczy czy to widywanie
Odbywało się pod jaworu drzewem,       100
W godzinę kiedy słychać psów szczekanie,
Kiedy słowiki wywołują śpiewem
Xiężyc z pod ziemi; — lecz pozwól Asindziéj
Że się nie mogli widywać gdzie indziéj...


XIV.

Zwłaszcza o innéj porze... Ojciec srogi,       105
Do tego wielki oryginał, splennik;
Djabeł wié jakiéj wiary: w Rzymskie Bogi
Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik,
Chrystusa także krwią oblane nogi
Całował; zwał się Cessarzów plemiennik...       110
Słowem, była to dziwna meskolancya
Świętości, złota, folgi — jak monstrancya,


XV.

To porównanie pojąłbyś od razu
Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,
Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu       115
Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku
Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu
Kłaniającym się ludziom na widoku;
I stał jak martwy, niczém się nie wzruszył,
Lecz widać było, że żył — bo się puszył.       120


XVI.

Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą
Na skale — a pod skałą staw był wielki.
W tym stawie widać było twarz jaskrawą
Słońca, i białe łabędzie Anielki,
Grobelka z młyńską u końca zastawą,       125
Za groblą kościół Panny Zbawicielki
Z trzema wieżami baniastymi w złocie;
I chat okienka niby oczy kocie.


XVII.

Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!
Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał,       130
Góry uczynił do przebycia trudne,
Wężowe w skałach ścieżki powycinał,
I między róże, co rosły odludne,
Postawiał golce Rzymskie. — Ten puginał
W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą —       135
Skąd łatwo było poznać że to Kato.


XVIII.

Apollo w morzu zostawił koszulę,
I na Starosty górach stał bez listka.
Daléj w egipskich katakombach, ule;
Daléj posągi, którym koniec świstka       140
Wyłaził z gęby i przemawiał czule
Do Pana zamku jak do Antychrystka...
Albowiem wszystkie te pomysły pańskie
Nie katolickie były — lecz pogańskie.


XIX.

W ogrodzie stała jakaś larwa niema.       145
Czarna, ogromna, rozrosła szeroko,
Był to krzesany dąb na Polifema.
Jedno w koronie miał wybite oko,
A tyle widział nieba, co obiema,
I nad sadzawką coś dumał głęboko,       150
Patrząc tém jedném okiem w ciemną wodę,
Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.


XX.

Na przeciw była bardzo ciemna grota,
Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,       155
A sieci pluszczą śród spokojnych toni;
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni,
Jako Dyanna o poranku biała,
Na staw z różanéj tęczy wyzierała...       160


XXI.

Słowem — było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego Antenata,
Na którém meszty świeciły papuże,
Rzymska purpurą bramowana szata,
Przy ucztach często na łysinie — róże,       165
A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem —
Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.


XXII.

Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownéj Anieli,       170
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane — i stał się
Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi;
W każdéj albowiem była jego droga,       175
I w każdéj po niéj została część Boga. —


XXIII.

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.       180
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,


XXIV.

Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna       185
Konwalja, pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie róża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł —
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,       190
Jam wtenczas bujał na młodości piórach
Jasny i chmurny — jako xiężyc w chmurach.


XXV.

O! Melancholjo! Nimfo! skąd ty rodem?
Czyś ty chorobą jest epidemiczną?
Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem       195
Że teraz nawet szlachtę okoliczną
Zarażasz? — Nimfo! za twoim przewodem
Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną!
I jestem dzisiaj — niech cię porwie trzysta! —
Nie Polak — ale istny Bayronista...       200


XXVI.

Trochę w tym wina jest mojéj młodości,
Trochę — tych grobów co się w Polszcze mnożą,
Trochę — téj ciągłéj w życiu samotności,
Trochę — tych duchów ognistych co trwożą
Palcami grobów pokazując kości,       205
Które się na dzień sądny znów ułożą,
I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc;
Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc.


XXVII.

Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niéj
Nowy poemat, jak sąd ostateczny;       210
I przy Eumenid pokazać pochodni,
Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;
Jak w jasném niebie daleko jest chłodniéj
Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny;
Lecz wolę dzieło to rzucić na późniéj,       215
Bo do porządku mnie wołają Woźni...


XXVIII.

Ci Woźni są to krytycy — Kollego,
Byłżeś w Arkadii téj gdzie jezuici
Są barankami? — pasą się — i strzegą
Psów; i tém żyją, co ząb ich uchwyci       220
Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!
Pełna wężowych ślin, pajęczych nici,
I krwi zepsutéj — Niebieska kraina,
Co za pieniądze Bab — truć nas zaczyna.


XXIX.

O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą       225
I taką jak ta być co dzisiaj żyje?!
I być ochrzczona tą przeklętą wodą,
Któréj pies nie chce, wąż nawet nie pije,
Jeśli masz z twoją rycerską urodą
Iść między ludy jak wąż, co się wije;       230
Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem:
Zostań czém jesteś — ludzi wielkich prochem!


XXX.

Ale to próżna dla ciebie przestroga!
Ciebie anieli niebiescy ostrzegą
O każdéj czarze — czy to w niéj przez wroga       235
Czyli przez węża i pająka swego
Wlane są jady — Jesteś córką Boga,
I siostrą jesteś Ukrzyżowanego.
Ciebie się żadna trucizna nie imie —
Krzyż twym Papieżem jest — twa zguba w Rzymie!       240


XXXI.

Tam są legjony zjadliwe robactwa:
Czy będziesz czekać aż twój łańcuch zjedzą?
Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa
Czekając na tych co pod tronem siedzą,
I krwią handlują, i duszą biedactwa,       245
I sami tylko o swém kłamstwie wiedzą;
I swym bezkrewnym wyszydzają palcem
Człeka, co nie jest trupem — lub padalcem.


XXXII.

Lecz pokój z niemi — nie, ten brud ruchomy
Nie zna pokoju — więc życzenie próżne!       250
Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,
Niech plwają na miecz — stworzenia ostróżne,
Aby zardzewiał nim będzie łakomy
Ich zgiętych karków, niech mają usłużne,
W jadzie maczane pióra — dusze w bagnie —       255
Niech żyją — takiéj krwi — nikt nie zapragnie.


XXXIII.

Czołem bijący w marmur Chrystusowy
Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady,
Tom się i o ten kielich krwi octowy
Upomniał — i Grób zaparł się: że gady       260
Z niego nie wyszły — lecz z urwanéj głowy
Ten polip odrósł i lud wyssał blady.
Wygnać go była kiedyś wielka praca...
Ma nas za trupa ten szakal — i wraca.


XXXIV.

Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija       265
Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. —
Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,
Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy:
Kiedy czytelnik tę górę omija,
I woli prosty romans, polskie domy,       270
Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze;
A nadewszystko szczere, polskie dusze.


XXXV.

Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,
Tylko o trochę cierpliwości proszę.
Ja sam na Muzę i natchnienie czekam,       275
I czoło moje pomarszczone noszę,
I poematu expozycją zwlekam,
I weny ducha lekkiego nie płoszę
Który na mózgu jak motyl na róży
Usiądzie — aż się kwiat listkami zmruży,       280


XXXVI.

A potém nagle odemknie swe łono
Świeże i jasne — i na okolice
Rozeszłe wonie co wszystko pochłoną. —
Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę,
Ja tu pokaże że nie jest zmyśloną,       285
Lecz z moich rymów czyni błyskawice;
A mym przekleństwem daje siłę grotów.
Czekajcie! — już pieśń zacznę — jużem gotów.


XXXVII.

Był wieczór. — Z kwiatów wychodziły wonie
Melancholiczne, ciemniał las dębowy.       290
Beniowski kazał osiodłać dwa konie:
Jeden dla siebie, na drugim domowy
Miał jechać sługa. Beniowski na skronie —
Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy —
Lecz nie poemat pisząc tylko gadkę       295
Powiem, że tylko wdział — konfederatkę.


XXXVIII.

Zapiął na piersiach szpencer z barankami,
Zawiesił burkę z tygrysimi łapy,
Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,
Pogłaskał konia — koń otworzył chrapy       300
I w ciemną domu sień zaparskał skrami
Na pożegnanie. Klasły dwa harapy
Pana i sługi... I Jan ze swym sługą,
Wyszli z rodzinnych progów — i na długo.


XXXIX.

O! gdyby wtenczas jako Nimfa smętne       305
Wiadoma ludzkiej przyszłości krzyknęła:
Już tu nie wrócisz! i stopy twéj piętna
Są tu ostatnie! — lecz jeśli twe dzieła
Zapisze sława wszystkiego pamiętna:
Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła.       310
Będzie świątynią, a te ciche świerki
Pójdą na krzyże i na tabakierki,


XL.

A twe koszule porżną na szkaplerze,
A twe papiery choćby to był tylko
Od Ekonoma list, albo przymierze       315
Wiecznéj milości z Handzią lub Marylką —
Sawantka łzami rzewnemi wypierze
I w sztambuch wklei, albo przypnie szpilką;
Że twa peruka — jeśli masz perukę? —
Frenologistów podeprze naukę;       320


XLI

Że twój but prawy powieszą w Sybilli
A o znikniony lewy będą skargi. —
Nie mówię więcéj, bo mój rym już kwili
I łzami się już zalewają wargi! —
Lecz gdyby jaka Nimfa, w owéj chwili       325
Kiedy nasz rycerz na świata zatargi
Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła:
Uczułby w sercu cóś — cóś nakształt piekła...


XLII.

O dzika żądzo pośmiertnego żalu
Jakim ty jesteś smutném głupstwem ludzi!       330
Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu
Rozmarzonego — A nim się obudzi
Już w jego oczach, jak w mglistym opalu,
Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,
Mniszek pacierze, trumien robotnicy,       335
Mgła— za ta chmura Pan Bóg nakształt świécy.


XLIII.

Ale to wszystko jedno. — Nasz bohater
Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,
Jak opuszczała swój dom panna Plater...
A kiedyś, dawniéj, Czarnecki z kolczugą...       340
Ach tak, jak późniéj nasz Sejmowy krater
Który wybuchnął wielką, jasną fuga
Z Warszawy — Wisłę przewędrował promem...
I mówi że jak ślimak wyszedł z domem...


XLIV.

Ach tak jak sztaby, klub i wszyscy święci       345
Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku
Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;
Jak ja nareszcie co w tém słoneczniku
Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci
Za każdém słońcem — słońc mamy bez liku!       350
I trzeba dobrze nam ta myślą przesiąc,
Że dla niezgody słońc — królem jest miesiąc.


XLV.

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy
Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze
Wojna niebieskich, krwawych luminarzy       355
Teraz niech nowi wystąpią rycerze,
Ułani, dawnych synowie husarzy,
Którym krew ruska chorągiewki pierze.
Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem —
Kłaniało mu się zboże całym łanem.       360


XLVI.

Kłosek mu każdy dziękował ugięty
Bławatek każdy mu się przypatrywał,
Ani się skarzył choć kopytem ścięty
Beniowski jechał cicho — sługa śpiéwał
Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;       365
A głos po danach złocistych przepływał
I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy,
Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.


XLVII.

Ciemniało. — Rycerz wyjechał nad jary,
Skąd rzucił okiem na dom swéj kochanki.       370
Skała ta jako wielki obłok szary
Stała nad stawem: nad nią były wianki
Drzew ogrodowych; i dom wielki, stary,
Z płomienistemi okny i krużganki.
Całą téj górze postać excentryczną       375
Odjęła złota noc, swą szatą śliczną.


XLVIII.

Nie widać było posągu Junony
Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo;
Ale dąb widać było zamyślony
Co stał nad zamkiem żeniony z topolą,       380
Lecz z zamku xiężyc wybuchał czerwony
Jak smutny aktor co z Hamleta rolą
Wyjdzie na scenę. Xiężyc wstąpił krwawy
I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.


XLIX.

Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza       385
Cały majątek; przegrał go i plunął —
Lecz patrząc na ten dom gdzie wziął harbuza,
I z nadziei swych na wiek wieków runął:
Westchnął! — i wzniosła mu się w piersiach śluza,
Łzami się zalał i z siodła się zsunął       390
Jak człowiek który dostał nagle mdłości. —
Przyskoczył stary Grześ „Co Jegomości?


L.

Święta Maryo ratuj! dziecko kona!“
Na to Beniowski rzekł: „poprawiam strzemię“
Odepchnął sługę co go brał w ramiona,       395
W konfederatkę się chlasnął i w ciemię,
Spojrzał na xiężyc co zeń jak z Memnona
Wydobył jęki, i całe trosk brzemię
Takim westchnieniem wielkim w xiężyc cisnął,
Że xiężyc śćmił się — zmarszczył — i znów błysnął.       400


LI.

Westchnąwszy jechał daléj brzegiem jaru,
A za nim sługa w ceglastym kontuszu.
Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,
Litość aniołów brzęczy koło uszu:
Smutny, jest gotów do bójki i swaru       405
Gorączkowego pełen animuszu.
Takim Beniowski był i jego lozak —
Szcześciem że żaden się nie zjawi kozak.


LII.

Bo w takiéj chwili kochanek rospaczny
Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska.       410
Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny
Na wszystko jechał Grześ — a wódka gdańska
W skórzanéj flaszy dźwięk dawała smaczny
I bełkotała ta nimfa szatańska,
Właśnie jak gołąb, co z miłości grucha,       415
Lub poetyczna na Litwie ropucha.


LIII.

Słysząc, jak słodko zapraszała flasza,
Spróbował jéj Grześ raz, dwa i trzy razy;
I w oczach mu się wnet zrobiła kasza
Z gwiazd, a sam xiężyc był szperką — a głazy       420
Ludźmi. Więc jako żona Eneasza,
Został się w Troi, z konia spadł na ślazy.
I tak bohater zbył swojego sługi —
Ale za koniem jego szedł koń drugi...


LIV.

I było coraz ciemniéj... wtém — o! cuda!       425
Koń Grzesia zaczął prześcigać Panicza
Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda,
Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza —
Tu widzę, że mi się poemat uda,
Że mi już Muza swoich łask użycza;       430
Więc daléj! wieszczów galopem wyprzedźmy,
Jest ex Machina Deus — w kształcie wiedźmy.


LV.

Więc, jak powiadam: zrównały się konie.
Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął,
Widząc że siedział czart w srebrnéj koronie       435
Na koniu, co go jak wicher prześcignął...
I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie
Lejce i stepem zamroczonym śmignął
Ciągnąc za sobą mojéj pieśni syna. —
Że Polak daje się wieść — nie nowina!       440


LVI.

Widziałem — Ale stój, Muzo! bieg krzywy
Tu nie przystoi wcale. — Miesiąc świeci,
Na koniu wiedźma gałęzią pokrzywy
Smaga po zadzie konia i tak leci
W srebrnéj koronie, jak anioł straszliwy       445
O którym roją napół senne dzieci,
Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze.
Skrzydła ogniste i niańki oblicze...


LVII.

I coraz prędzéj, jakby anioł zgonu
Pędził za naszym rycerzem i babą.       450
Dźwięk głuchy kopyt, jak jęczenie dzwonu.
Jako tętnienia echo jęczał słabo,
A ręka wiedźmy, jak liść wielki klonu,
Gdy sczerwienieje, lub jak mówi Strabo
Łapa Ibisa, czerwona, bez pierza:       455
Za lejc trzymała swój — i lejc rycerza.


LVIII.

W zawrocie głowy, rycerz wlepił oczy
W tę rękę z trzema czerwonymi żyły.
A więc rozmyślał czy z konia zeskoczy? —
Ale mu jego koń był bardzo miły —       460
Czy świśnie szablą aż się łeb potoczy
I spadnie z karku wiedźmy do mogiły? —
Ale i ta myśl druga i ta chętka
Zdawała mu się niezła — lecz za prędka.


LIX.

A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie       465
Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:
Gdyby cię takie spotkało porwanie?
I nie spodziewał się znikąd odsieczy?
I widział taką rękę, Mości Panie!
Czerwoną? — do miljona krwawych mieczy!       470
Taką ohydną rękę? pełną kości?
Co pozbawiła cię ludzkiéj godności!


LX.

Zwłaszcza, jeżeli jesteś demokratą
I o swą godność indywidualną
Dbasz wielce — Cobyś więc powiedział na to?
Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną!       475
I — nie wiem pewnie — lecz może wąsatą
Sę—Symonistkę i nie idealną
Ale kościaną: był pozbawion woli
I tchu i czynił to co godność boli?       480


LXI.

Nie wiesz? — Więc sobie zamawiam twą łaskę
Na dal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. —
Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę, —
Widzę w tym jego gwiazdę przeznaczenie!
I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę       485
Którą słoneczne wkładają promienie
Na twarz xiężyca; w tym prędkim biegu
Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.


LXII.

Nagle — zwolniła kroku przewodniczka,
Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.       490
Beniowski siedział na koniu jak świeczka,
Patrząc gdzie go ta wędrówka zawiodła.
Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,
Między skałami — co mogą za godła
Służyć dwóm sercom rozdartym na wieki —       495
Wiodła go prosto — prosto — do pasieki.


LXIII.

Pasiekę tę znał dobrze, i te skały,
I tę ścieżeczkę pełną rudéj glinki.
Tutaj pasterskie roił ideały —
Z których czytelnik może robić drwinki.        500
Starosta córce dał ten gaik mały
I od niéj nazwał miejsce — Anielinki.
A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,
Była to niańka Panny, stara Diwa.


LXIV.

Poznał ją rycerz i za tę czerwoną       505
Za tę Ibisa rękę wnet uścisnął.
„Więc ty Irydą jesteś a Junoną
Jest twoja Pani? Teraz obłok prysnął!
Ach widzę jaką miałem myśl szaloną!
I cobym zrobił gdybym szablą świsnął       510
I odciął ci tę rękę Diwo stara.
Drugi raz nie graj w djabła i w Tatara.“


LXV.

Tak mówiąc za swą Diwą szedł z pośpiechem,
I ze skał wyszli na łąkę zieloną;
Na którą xiężyc spoglądał z uśmiechem       515
Widząc tysiącznych róż otwarte łono.
Chata nakryta prostéj słomy wiechem,
Scieniona lipy ogromnéj koroną,
Stała na łące, w najciemniéjszéj głębi,
Z girlandą śpiących wokoło gołębi.       520


LXVI.

Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody,
Prowadząc konia co się wyrwał z dłoni
I poszedł zwolna, parskając, do wody —
Ta wyglądała z pod białych jabłoni,
Szarfą xiężyca, błękitem pogody —       525
Za nim koń drugi poszedł rżąc — a oni
To jest, nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą
Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.


LXVII.

Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni,
I drzwi otworzył od Panny pokoju.       530
Na progu stała jakby smętna xieni
Panna Aniela cała w białym stroju;
Z dyamentowych zaś miesiąc pierścieni
Podobny do gwiazd migających roju,
Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,       535
Właśnie jakoby złote światło Świętych.


LXVIII.

Beniowski myślał że anioł i witał
Jak bóstwo, długiém, przeciągłém westchnieniem,
Potém się zmięszał i o zdrowie spytał; —
Co dziś byłoby wielkiém uchybieniem!       540
Nieświatowością! znakiem że nie czytał
Pani Sand, że się Byronicznym cieniem
Nie okrył, że jest nie niezgrabny w rozmowie,
Że nie wié jak to mówić romansowie.


LXIX.

Ja sam się dziwię, że za bohatéra       545
Wziąłem takiego prostego szlachcica!
Oto pierwszy raz swe usta otwiéra
Przed swą kochanką, która w nów xiężyca
Swe włosy czarno-błękitne ubiera,
Jakby sawantka, albo czarownica,       550
I słyszy — że nie jak wieszcz, lub astronom,
Kochanek wita ją — lecz jak ekonom.


LXX.

Na niezgrabnego już masz patent — a ja,
Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw —
I cała moich poematów zgraja       555
Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw,
Anhelli cię ma biały za lokaja,
I Balladyna skora do zabijaństw
Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,
Niż przyznać że jest z tobą w pokrewieństwie.       560


LXXI.

Co jest niejaką prawdą, bo te mary
Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,
A trzecie tylko z dziwnéj, twardéj wiary
W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,
A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. —       565
Lecz ten poemat będzie narodowy,
Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,
Wszystkich — oprócz tych tylko — których zaćmi.


LXXII.

Lecz do powieści. — Więc na progu stała
Panna Aniela, prosta, dumna, czysta,       570
Dla zalotników zwyczajnych jak skała;
Z czego kochanek wybrany korzysta.
Albowiem nigdy nie kokietowała
Dla tego tylko, aby mieć ze trzysta
Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,       575
Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.


LXXIII.

Lecz u Polaków tak! — Ciągną jak słomki
Za oczkiem jakiéj Marysi lub Wandy,
Która im różne rozdaje przydomki,
A wiosną listkiem cyprysu, lewandy       580
Z niemi w zielone gra; lub wiąże słomki;
Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy,
Które za każdym wody pluskiem płyną.
Skosztują — haczek obaczą — i miną.


LXXIV.

Lecz u Polaków tak — widziałem całe       585
Przy jednéj Pannie gimnazja, licea;
Ta miała często rączęta nie białe.
A złość tak wielką w sercu jak Medea,
A zaś korzyści z tych miłości małe,
I małe bardzo na późniéj trofea.       590
Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek:
Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.


LXXV.

A stąd przestroga, że takie zbiorowe
Miłoście, nic są w miłości nie warte;
Że lepiéj serce zawrócić niż głowę;       595
Serca w miłości bowiem są uparte,
Choć głowy stokroć bardziéj romansowe,
I stokroć bardziéj ogniście zażarte;
I często widząc że na świecie źle tym,
Z rospaczy kończą tak, jak Werter w Götym.       600


LXXVI.

Więc z drugiéj strony w tém jest kompensacya
Dla tych, co dzisiaj są staremi panny,
Gdy na rozstajnéj drodze jaka stacya,
I kamień i trup w białą czaszkę ranny,
Świadczą — że każda z nich, jako akacya       605
Okryta słodkim kwiatem w czas poranny,
Brzęczała w koło pszczół zalotnych wieńcem
I ma kochanka w piekle — potępieńcem.


LXXVII.

Takim sposobem, wnet jest heroiną,
I poeci ją rymami zaszczycą;       610
Już jéj nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną,
Lecz musi nazwać posępnie dziewicą,
A kochanek jéj, jak Fingal lub Ryno,
W chmurach skłębionych igra z błyskawicą,
I śpiéwa wichrom piekielny tryolet,       615
Mając łzy w oczach — a w ręku pistolet.


LXXVIII.

Ale to nie był los Panny Anieli.
Chociaż tak piękna, jak żadna śmiertelna,
Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli.
Została dumna i nieskazitelna,       620
Chodziła jako łabędź lub anieli
Kołysząc się na giętkiéj stopie — strzelna
Nie była swemi zrennicami — zgoła! —
Lecz oczy czarne jéj, paliły czoła.


LXXIX.

Włosy jéj długie, krucze, w róg zwinięte,       625
Ciężyły głowie swą jedwabną wagą.
Ta sama głowa miała kształty święte,
I uświęcone snycerską powagą,
Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte. —
Ktokolwiek widział marmurową, nagą       630
Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki
Tego — co mówię tu, o formie czaszki.


LXXX.

Jak owe jaje, w którém kiedyś Leda
Powiła syna Bogu łabędziowi —
Jak? — dzisiaj się to wytłómaczyć nie da       635
Przez żaden nowszy cud Katolikowi;
A gdym tłómaczył, to panna Praxeda
Święta — Aniołek jezuicki, wdowi,
Jak na kazaniu siedziała Sanskryckim,
A potém dała mi w sam łeb — Witwickim.       640


LXXXI.

Więc dziękowałem Bogu że z pod prasy
Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana,
Bobym te wszystkie Katolickie kwasy
Miał na łbie, wszystkie sześć — bo ta kochana
Panna Praxeda, gdy chodzi w zapasy       645
I chce traktować kogo jak szatana;
Co ma pod ręką katolickich wieszczy,
Rzuca na głowę i bije i wrzeszczy.


LXXXII.

Podziękowawszy więc Bogu, że tylko
Dostałem Złotym Ołtarzykiem — który       650
Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką;
Na niedźwiadkowe się bowiem pazury
Zamyka. — Czémże jest ból? Jedną chwilką
Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry.
Podziękowawszy w chwilki chwilowość       655
Wpadam w opisy znów i w romansowość.


LXXXIII.

Aniela miała cudowną postawę,
W noszeniu głowy cudną lekkość — włosy
A l’antique — barwy troszeczka bladawe,
Oczy skier pełne, teraz pełne rosy       660
Smutne i twarzy kochanka ciekawe,
I pytające się o własne losy.
Jéj ręka piękna, maleńka i biała
Za szorstką, silną biorąc rękę — drżała.


LXXXIV.

„Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział!       665
Ale me serce jest miłośnym szpiegiem.
Nie mów mi że jest między nami przedział
Fortuny. — Jestem nad przepaści brzegiem.
Usiądź — opowiem — wszystko będziesz wiedział!
Nie strasz się tylko trudności szeregiem,       670
Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce...
Lecz ja cię kocham jedna — ja mam serce.


LXXXV.

„Straciłeś cały majątek? — i cóż mi
Majątek? ludzi sąd? — ja kocham ciebie!
Ja twego serca chcę — a nie twych dusz mi       675
Potrzeba — pójdę o żebranym chlebie.
Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi
Serca — mój los już zapisany w Niebie!
Ja kocham ciebie! w twojém sercu żyję.
Kto nas rozdzielić chce — ten mię zabije!       680


LXXXVI.

„Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi,
Znów się oświadczył i o moją rękę
Prosił. — Mój ojciec stał się dla mnie srogi,
I guwernantka jak na moją mękę
Za ojcem trzyma. I ludzie i Bogi       685
Przeciwko nam są — i wuja Sosenkę
Przekabacili już na swoją stronę.
Płakałam — patrzaj — oczy mam czerwone.


LXXXVII.

„A tu, jak na złość! dla Dzieduszyckiego
Był bal — Czy widzisz jak jestem ubrana?       690
Musiałam ubrać się dla ojca mego
W ten xiężyc — lecz ja dla mojego pana
Dla ciebie tylko! dla ciebie samego
Ubrałam się tak w kwiaty — po kolana.
Prawda że dobrze mi tak bez zawoja? —       695
Ja nie ubrałam się dla nich — ja twoja!


LXXXVIII.

„Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? — O! ty niewierny!
Gdyby nie Diwa byłbyś już daleko.
Gdzieżeś ty jechał? — gdy mię ból nieźmierny
Dręczy — kiedy mię przed ołtarze wleką,       700
Gdy nie zostanie nic, jak się w cysterny
Rzucić, lub twoją się zakryć opieką:
Tyś mię opuszczał w chwilę tak okrutną!
Ja przebaczyłam już — ale mi smutno.


LXXXIX.

„Czy ty nie ufasz że ja zdołam jedna       705
Oprzeć się — zostać twoją? — ja nie płocha!
Ty nie wiesz co to jest kobiéta biedna,
Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha —
Zgubi się — potém u wszystkich wyjedna
Łzy nad swém sercem zgubioném i trocha       710
Kwiatów i więcéj też żadnéj nie trzeba...
Cóż to? — Nie mówisz nic do mnie? — O! nieba!


XC.

„Myślałam że ty mi dodasz nadziei“ —
Tu wypuściła z rąk, rękę kochanka —
„Myślałam że ty w téj smutnéj kolei“ —       715
Tu blisko, szczęściem stała z wodą szklanka,
Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei,
Ząbki o kryształ dzwonią, jak kraszanka
Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni.
Rzekłbyś że perła o dyament dzwoni:       720


XCI.

„Myślałam...“ — Głos jéj o jedną oktawę
Zniżył się, i pękł jak pęknięcie struny. —
Boleść złamała jéj giętką postawę,
Myślałbyś że się chyliła do truny,
Tak nawet małe usteczka jaskrawe       725
Zbladły, uczuwszy gorzkich łez piołuny.
Padła na krzesło i przez łzawe deszcze
Błysnął ostatni jęk — „Kochasz mię jeszcze?“


XCII.

Beniowski już był na kolanach; w dłonie
Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę       730
Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie;
Bo na tém pieśń zakończę i ogłoszę
Po dawnych wieszczów umarłych koronie
Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze,
Krytyków kupię z Grabowskim Prymasem,       735
Reszta owczarzy moja. — A tym czasem


XCIII.

Jako pretendent na własne poparcie
Utworzę całe wojsko w drugiéj pieśni.
Epiczny zamiar wyjawię otwarcie,
Wyjdę z dzisiéjszéj estetycznéj cieśni,       740
I skrzydeł mojéj Muzy rozpostarcie
Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniéj
Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę
Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.


XCIV.

Nie podobało się już w Balladynie       745
Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła
Cicho po rzece kryształowéj płynie;
Że bańka się od gazowego skrzydła
Babki-konika rozbija i ginie;
Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła,       750
Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica
Jest jak duch z woni malin i z xiężyca.


XCV.

Nie podobało się, że Grabiec spity
Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi,
Że w całéj sztuce tylko nie zabity       755
Sufler i Młoda Polska, co się bawi
Jak każdy głupiec plwając na sufity
Lub w studnię... która po sobie zostawi
Tyle co bańka mydlana rozwalin,
A pewnie nie woń myrry — ani malin...       760


XCVI.

O! Boże! gdyby przez Metampsykozę
W Kozaka ciało wleść, albo w Mazura;
I ujrzeć jaką popełniłem zgrozę
Pisząc — na przykład — Anhellego. Chmura
Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę       765
Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura,
A taka mléczna i nie warta wzmianki —
Jak kwiat posłany dla pierwszéj kochanki,


XCVII.

Pewniebym takich nie napisał bredni
Gdybym był zwiedził Sybir sam, realnij;       770
Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni,
Gdybym żył jak ci ludzie borealni
Troską i solą z łez gorących — biedni!
Tam nędzni — dla nas posępni, nadskalni,
Podobni Bogom rozkutym z łańcuchów,       775
W powietrzu szarém, mglistém, pełném duchów.


XCVIII.

Pewnie bym. — Lecz ta spowiedź jest za długa,
Dygresje — nudzą; więc — mój czytelniku
Spróbuj czy ci się pieśń podoba druga,
Gdzie więcéj nieco będzie gwaru, krzyku,       780
Kościół i wielka słoneczna framuga,
I na tęczowym Duch Święty promyku:
Także cokolwiek szlachty. — Powieść taka
Jak dawny, długi, lity pas Polaka.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Słowacki.