Ben-Hur/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XV.

Ben Hur opuścił dom kupca z przekonaniem, że do dawnych zawodów przyjdzie mu doliczyć nowy; im droższą mu były matka i siostra, tem ciężej myśl ta go przygniatała. Opanowała go zaś wraz z poczuciem zupełnego osamotnienia na tej ziemi, które więcej niż każde inne czyni ludzi obojętnymi na wszystko, co ich otacza.
Z trudnością przecisnął się wśród ludzi i skrzyń z towarami i wyszedł na wybrzeże, dokąd go chłodny wietrzyk zapraszał. W tej chwili przyszły mu na myśl słowa podróżnego: lepiej być robakiem i żywić się morwami Dafny, niśli gościem u stołu królewskiego. Odwrócił się i poszedł spiesznym krokiem do oberży.
— Pytasz o drogę do Dafny? — rzekł stróż zdziwiony pytaniem Ben-Hura. — Więc nie byłeś tu nigdy? Zaprawdę, nazwij dzień dzisiejszy najszczęśliwszym w życiu! Nie bój się zbłądzić. Pierwsza droga na lewo w kierunku południowym wiedzie prosto na górę Sulpius, na której szczycie ujrzysz świątynię Jowisza i amfiteatr. Stamtąd idź prosto aż do trzeciej krzyżującej się drogi zwanej kolonadą Heroda, od której zwróć się na prawo i idź w tym kierunku aż do krzyżowej bramy Epifanesa, skąd już droga sama zawiedzie cię do Dafny. Niech cię strzegą bogowie!
Zarządziwszy swemi rzeczami, ruszył Ben-Hur w drogę.
Kolonadę Heroda znalazł łatwo, stamtąd przeszedł do spiżowej bramy; tam złączył się z tłumem ludzi wszelkich narodów ziemi, trudniących się handlem.
Około czwartej godziny szedł z całym tłumem, zdążającym do sławnego gaju Dafny. Droga była podzielona dla pieszych, jeźdźców i wozów, a ta znowu jedna dla dążących do gaju, druga wracających stamtąd.
Po obu stronach brzegu rozścielały się śliczne trawniki zdobne gdzieniegdzie grupami dębów i sykomorów (fig). Przy drodze dla wracających znajdowały się piękne, winem ocienione domki, zapraszające do odpoczynku. Chodniki dla pieszych były wybrukowane czerwonemi, kamiennemi płytami, drogi zaś dla jezdnych i wozów usypano z piasku, który mocno był ubity, że nie było słychać ani turkotu, ani nawet stąpania kopyt końskich. Nie małą ozdobą tych miejsc były wodotryski; zbudowali je rozmaici królowie, którzy zwiedzali tę okolicę, nadając jej swoje imiona. Cała ta piękna alea ciągnęła się więcej niż cztery mile w kierunku południowowschodnim.
W ciężkich pogrążony myślach, nie zwracał Ben-Hur uwagi na otaczający go przepych, ani na tłum, z którym szedł. Nie mniej i Rzymianie, zwiedzający tę prowincyę, zachowywali się dość obojętnie; bo i cóż mogli widzieć piękniejszego, czegoby w doskonalszej formie nie widzieli w Rzymie? Minął idące wolniej tłumy i doszedł do Heraklei, małej wioski w połowie drogi między miastem a gajem. Czując się trochę zmęczonym, zwolnił kroku, wskutek czego zaczął się zajmować tem, co go otaczało. Zauważył, że ludzie, w tę samą stronę dążący, byli różnego wieku, płci i stanowiska a wszyscy w świątecznych strojach. Jedni byli ubrani w szaty białe, inni w ciemne; jedni nieśli chorągwie, drudzy poruszali dymiącemi kadzielnicami; jedni szli wolno, śpiewając hymny, inni postępowali przy odgłosie muzyki fletni i bębnów. Jeśli ludzie w ten sposób codzień odwiedzają gaj i grotę Dafny, jakże pięknem musi być to miejsce! Nareszcie uderzono w dłonie i dały się słyszeć radosne okrzyki, a patrząc w kierunku wyciągniętych rąk, ujrzał na wzgórzu drzwi poświęconej groty. Hymny stały się głośniejszymi, muzyka żywszą. Młodzieniec porwany ogólnym prądem, uniósł się zapałem, mimo że będąc w Rzymie kształcony, nie był do tego skłonnym.
Wejście stanowiła świątynia w czysto greckim stylu, przed niem znajdował się szeroki plac marmurowemi wyłożony płytami. Tu stał Ben-Hur a wkoło niego poruszał się niby fala różnorodny tłum, którego pstre szaty cudnie odbijały w przejrzystych wodach wodotrysku. Przed sobą, na południe-wschód, ujrzał starannie utrzymaną ścieżkę, przeżynającą ogród i ginącą w lasku, nad którym modrą zasłoną zwieszała się mgła.
W zwykłem usposobieniu nie byłby Ben-Hur poszedł do Gaju bez przewodnika, a przynajmniej byłby wprzód się pouczył o tem, co było najgodniejszego widzenia, — ale w wielkiem rozgoryczeniu przybył zupełnie nieprzysposobiony. Bezwiednie szedł wraz z całą procesyą. Był tak obojętnym, że nie przyszło mu na myśl spytać się, dokąd idą; doznawał jednak tego uczucia, że ścieżka, którą szli, wiedzie do jednej z świątyń, które były głównym i najwięcej przyciągającym punktem Gaju. Wtem przypomniały mu się słowa podróżnego — lepiej być robakiem i karmić się morwami Dafny, niż być gościem u stołu królewskiego. — Raz zastanowiwszy się nad myślą tego zdania, musiał dojść do zapytań domagających się odpowiedzi: jest-że życie w gaju tak bardzo słodkiem? na czemże polega piękność tego miejsca? może w uroku głębokiej, niezbadanej filozofii? albo może jest to coś rzeczywistego, coś, co się da pojąć zmysłami każdego człowieka? — Wszak tysiące wyrzekają się świata, aby tu zamieszkać? Czy ci znaleźli tajemnicę owego czaru? Czy wystarcza im to na wypełnienie życia?... Jeśli gaj daje im zadowolenie, czemuż nie miałbyż jemu dać spokoju duszy? Był Żydem, to prawda; ale czyżby rozkosze były dla wszystkich oprócz dzieci Abrahama? Temi myślami pobudzony, postanowił przypatrzyć się wszystkiemu i zbadać wszystko, nie zważając na otaczający go tłum.
W tem przedsięwzięciu samo niebo zdawało się mu sprzyjać, było pogodne, niebieskie. Cudne promienie słońca złociły cały widnokrąg, nowego dodając czaru.
Nagle od strony lasku doleciał go powiew wiatru wraz z słodką wonią róży i wonnych korzeni; zatrzymał się wraz z innymi i patrzył, skądby ów powiew pochodził.
— Czy tam jest ogród? — zapytał wreszcie sąsiada.
— Prawdopodobnie odbywają się tam jakieś religijne obrzędy — odparł tenże w rodzinnym jego języku, co zdziwiło Ben-Hura i zapytał:
— Jestżeś Hebrajczykiem?
Człowiek odparł z uśmiechem:
— Urodziłem się w miejscu na rzut kamienia od targu Jerozolimskiego oddalonem.
Ben-Hur pragnął dłuższą nawiązać rozmowę, ale tłum ruszył właśnie z miejsca, popychając go w bok ścieżki, wiodącej do lasu, a pociągnął z sobą nieznajomego. Tenże miał zwykłe suknie, kij w ręku, bronzowy płaszcz żółtymi u głowy przytrzymany sznurami. Twarz jego wyraźnie żydowskiego typu, świadczyła, że miał prawo tak się ubierać i wyryła się w pamięci młodzieńca.
Rozstali się w miejscu, w którem się ścieżka skręcała ku lasowi, umożebniając odłączenie się od gwarnej procesyi. Ben-Hur skorzystał z tej sposobności i wszedł najpierw w zarośla, które z drogi zdawały się być w stanie natury, tymczasem po kilku krokach spostrzegł, że i tu przyroda nosiła ślady mistrzowskiej ręki. Krzewy stały w kwiecie lub dźwigały owoce; u stóp ich, w cieniu zwieszonych gałęzi, rozścielała się łąka różnobarwnymi zasiana kwiatami. Bzy i róże, lilje i tulipany, oleandry i inne drzewa, wszystko kwiecie zdobiące ogrody dolin, otaczających gród Dawidowy, napełniało powietrze słodką swą wonią, czy to o brzasku porannym, czy w zmroku wieczoru. Dla dopełnienia obrazu szczęśliwości, której tu liczne nimfy i najady (boginie mórz, rzek i źródeł) używały, szemrał wśród kwiatów przejrzysty strumień, wijąc się w tysiącznych zakrętach.
Ze wszechstron, wśród gęstwiny drzew, słuchać było gruchanie gołębi i synogarlic, gwizd kosów, co wśród gałęzi patrzyły i zdawały się jakby czekać jego przybycia. Słowik w liściach ukryty siedział spokojnie, chociaż gość tych czarownych miejsc zbliżył się ku niemu na długość ramienia. Nieco dalej z pod nóg Ben-Hura pierzchła przepiórka, wiodąc wśród szczebiotu całe swe stadko.

Usiadł w cieniu cytrynowego drzewa, kąpiącego swe szare korzenie we wodach strumienia, wśród liści tegoż siedziała na gniazdku sikora. Ptaszyna zdawała się patrzeć mu w oczy; mimowolnie pomyślał: zaprawdę, ptaszek ten tłómaczy mi, czem jest to miejsce, bo mówi: nie boję się ciebie, gdyż prawem tego uroczego ustronia jest miłość!
Tak było w rzeczywistości i prawem, które tutaj rządziło, była miłość; ale, niestety! miłość bez prawa.
— Boże Izraela! — zawołał głośno, powstając z rozpłomienioną twarzą — Matko! Tirzo! przeklęta niech będzie chwila, w której, mimo że was utraciłem, czułem się szczęśliwym!
Wybiegł z gęstwiny i stanął nad kanałem, płynącym w sztucznie obmurowanym łożysku, czasem tylko śluzami wstrzymywanym. Ścieżka przywiodła go na most, z którego ujrzał mnóstwo innych mostów, a każdy w różnym zbudowany stylu.
U stóp swoich widział stojące wody, jak w stawie, dalej też same wody szemrząc po kamieniach, by wkrótce utworzyć nowy zbiornik i nową kaskadę, co się powtarzało tak daleko, jak oko jego zasięgnąć mogło. Wszystko to, mosty, stawy, wodospady, mówiło wyraźnie jak rzeczy martwe mówić mogą, że są tu na rozkaz pana, posłuszne woli bogów.
Naprzeciw Ben-Hura widniał lasek cyprysowy, drzewa jego wznosiły się niby kolumny proste i sztywne, jak maszty okrętowe. W miarę jak się zapuszczał w cieniste zakręty gaju, coraz wyraźniej dolatywała go wesoła trąbka, a za chwilę ujrzał leżącego w trawie człowieka, w którym poznał Żyda, spotkanego na drodze do świątyń. Człowiek ten wstał, a zbliżywszy się do niego, rzekł uprzejmie:
— I znowu pokój tobie!
— Dziękuję ci — odrzekł Ben-Hur i spytał: — Czyli idziesz w tę samą stronę co ja?
— Idę na wyścigi, a jeśli to droga twoja...
— Na wyścigi!
— Tak, trąbka, którą właśnie słyszałeś, wzywa współubiegających się.
— Przyjacielu — rzekł Ben-Hur — wyznaję moją nieznajomość gaju, a jeśli pozwolisz mi iść z tobą, rad będę.
— Szczęśliwym mnie to czyni. Słuchaj, oto turkot wozów jadących na wyścigi.
Ben-Hur słuchał chwilę, a potem położył rękę na ramieniu Żyda i rzekł: — Jestem synem duunrwira Aryusza, a ty?
— Jestem Malluch, kupiec z Antyochii.
— Dobrze, zacny Malluchu, trąbka, turkot kół i sposobność zabawy zajmują mnie. Znam się na tem wszystkiem, a areny rzymskie znają mnie. Spieszmy na wyścigi.
Malluch zauważył po krótkiem wahaniu: — Duumwir był Rzymianinem, a syn jego w ubraniu żydowskiem?
— Szlachetny Aryusz był mi ojcem przybranym — powiedział Ben-Hur.
— A tak — rozumiem.
Wyszli z lasku na pole przecięte drogą podobną do wyścigowego toru. Właściwy tor jednak był z miękkiej ziemi ubity i wodą polany, po obu stronach odgraniczały go liny wyciągnięte i przytwierdzone lekko do gładkich tyk. Dla wygody widzów i tych, których interesa łączyły się z wynikiem wyścigów, było kilka miejsc ocienionych namiotami i zaopatrzonych w amfiteatralne siedzenia. W jednym z takich usiedli i nowoprzybyli, a Ben-Hur rachował wozy w miarę jak przybywały i naliczył ich dziesięć.
— Życzę im szczęścia — rzekł przyjaźnie. — Nie sądziłem, aby tu na Wschodzie zaprzągano więcej niż parę koni; tymczasem widzę, że tu macie ambicyę i walczycie nawet królewską czwórką. Przypatrzmy się!
Osiem czwórek przyjechało to stępem, to truchtem, wszystkie dobrze kierowane; dziewiąta zbliżała się galopem. Ben-Hur mówił w zachwycie:
— Zwiedzałem stajnie cesarskie, ale klnę się na pamięć naszego ojca Abrahama, nie widziałem nic podobnego!
Ostatnia czwórka mijała ich właśnie z trzaskiem, gdy nagle coś się zwikłało i ktoś krzyknął w tłumie. Ben-Hur spojrzał w stronę, skąd hałas dochodził, i ujrzał starca powstającego z miejsca, na którem siedział, groźnego, z rękoma wzniesionemi i zaciśniętemi pięściami. Oczy jego błyskały gniewem, a wspaniała biała broda spadająca na piersi, dodawała mu powagi. Mimo to kilku z najbliżej otaczających śmiało się.
— Powinniby przecież uszanować siwy włos starca! Kto jest ten człowiek? — zapytał Ben-Hur.
— To człowiek mający wielkie znaczenie na pustyni, w pobliżu Moabu; posiada liczne trzody wielbłądów i stada koni, mające się wywodzić od sławnych rumaków Faraonowych; ma godność Szeika a nosi imię Ilderima — odparł Malluch.

Tymczasem woźnica usiłował uspokoić czwórkę, ale napróżno, co Szeika wprawiło w wściekły gniew.
— Niech go porwie Abaddon![1] — krzyczał gniewnie Szeik. — Spieszcie, bieżajcie dzieci! — Słowa te zwracał do towarzyszącego mu orszaku złożonego zapewne z ludzi jego szczepu.
— Słyszycie?! Przecież one tak jak i wy, dzieci pustyni! Chwytajcie je! chwytajcie!
Konie pędziły na oślep.
— Przeklęty Rzymianin! — wołał Szeik, grożąc pięścią.
— Ażaliż nie twierdził, że potrafi je prowadzić! — Klął się na wszystkie swe łacińskie bogi, że będą w jego ręku szybować jak orlęta, a słuchać, jak posłuszne baranki. Przeklęta matka łgarza, która go zwie synem. Co on robi! Przypatrzcie się im, nieporównanym biegunom! A on! no niech tylko spróbuje batem je skarcić! — Nie mógł mówić więcej, słowa uwięzły w gardle i wydały się raczej chrapliwem rzężeniem. — Spieszcie, chwytajcie je, a nie bójcie się! Jedno słowo z pieśni, któremi was matka kołysała w namiocie, wystarczy, aby je uspokoić! O szalony, czemuż zawierzyłem Rzymianinowi! czemu je oddałem w ręce cudzoziemcowi! — wołał znowu starzec. Gniew zapierał mu oddech, przyjaciele starali się go uspokoić, inni zaś wstrzymali tymczasem rozbiegane rumaki.
Ben-Hur rozumiał i żałował Szeika; czuł, że coś więcej niż duma właściciela i trwoga o wynik wyścigów szarpie jego sercem, pojmował raczej, że te uczucia płyną z przywiązania do zwierząt, a równają się najwyższej namiętności.
Zresztą były to konie prześliczne, bo maści jasnokasztanowatej, bez najmniejszej odmiany, a tak doskonale zbudowane, że zdawały się mniejszymi, niż rzeczywiście były. Nad małemi ich głowami sterczały delikatne uszy; szerokie i wypukłe czoła wznosiły się nad dobrze osadzonemi oczami, a z rozwartych chrap niby błysk płomienia ukazywało się od chwili do chwili czerwono zabarwione ciało. Szyje ich gięły się wdzięcznym łukiem, a delikatna i bujna grzywa osłaniała z lekka piersi niby jedwabną zasłoną. Od kolan do pęciny nogi ich były płaskie jak dłoń i suche jak nogi gazeli, ale z wielce rozwiniętymi muskułami, bo inaczej nie dźwignęłyby całego pięknego tułowiu; kopyta lśniły się niby błyszczący agat. Wspinając się lub rwąc naprzód, śmigały w powietrzu lub zamiatały ziemię długimi, gęstymi i lśniącymi ogonami. Szeik zwał swe rumaki nieocenionymi i zaiste mówił prawdę.
Gdy się Ben-Hur dobrze i uważnie przypatrzył koniom, poznał je i stosunek ich do właściciela. Wzrosły one pod jego okiem, a jako o dzieci miał o nich staranie i pieczę; w nocy zdobiły sny jego, stając się ulubionem marzeniem. Wzrosły one w namiocie wśród jego dzieci i przy jego ognisku, a przywiódł je do miasta, aby zwyciężyły pysznych i znienawidzonych Rzymian. Ani chwili nie wątpił o zwycięstwie, byle tylko znalazł woźnicę nietylko zręcznego w swej sztuce ale silnego duchem, bo jego rumaki ulegną tylko potężnej sile woli. Na wstępie czekał go bolesny zawód, nie umiał zbyć tego sromu wzgardliwym uśmiechem i poprzestać na oddaleniu niezręcznego najemnika, jakby uczynił człowiek z zachodnią cywilizacyą. Nie, on, jako Arab, Szeik swego pokolenia, dotkniętym był w najdroższych swych uczuciach, wpadł w srogi gniew i wzniecił tak straszliwy wrzask w swem otoczeniu, że rozbrzmiewało nim powietrze.
Jeszcze patryarcha nie skończył swej skargi, a tysiące rąk już wstrzymało i uspokoiło spienione rumaki. W tej też chwili nowe zjawisko zajęło uwagę widzów. Na torze ukazał się wóz odmienny od poprzednich, bo konie i woźnica były już przystrojone tak, jak miały wystąpić w cyrku we właściwym dniu wyścigów. Wyścigi bowiem, które się w gaju Dafny odbywały, były raczej próbą innych, które miasto miało urządzić na cześć konsula. Tymczasem musimy się przypatrzeć świeżo przybyłemu wozowi i jego wspaniałości, ze względu na dalszy przebiegł opowiadania.
Wóz jakiego w starożytnym używano świecie, jest nam wogóle dość znanym; trzeba nam tylko pamiętać, że miał nizkie dwa koła na szerokich osiach, dźwigające otwarte z tyłu pudło. Takim był pierwotny wóz, z czasem jednak zmysł artystyczny upięknił i zmienił go w pyszny rydwan, jaki obecnie znamy.
Woźnice starożytnych równie byli przebiegli i ambitni, jak teraźniejsi żokeje wyścigowego sportu. Zwykle używali pary koni, w nadzwyczajnych tylko uroczystościach, jak na igrzyskach Olimpijskich lub równie świetnych występach, czwórki. Dla odróżnienia nazywano konie na prawo i lewo licowymi. Z doświadczenia wiedzieli, że najpierwszym warunkiem powodzenia była swoboda ruchów i dlatego też uprząż była nadzwyczaj prosta i lekka; składała się ona z rodzaju drewnianej ramy czy pierścienia okalającego szyję zwierzęcia, do której przytwierdzano uzdę i lejce. Do kierowania wozem służył kawałek okutego lub masztowego drzewa, umocowany poprzecznie ku końcu dyszla i połączony z obręczą chomąt za pomocą lin przeciągniętych przez kółka u chomąt.
Dotąd przypatrujący się tłum zachowywał się spokojnie; ostatni dopiero woźnica miał szczęście. W miarę jak się zbliżał do miejsca, z którego patrzał Ben-Hur, rosły głośne okrzyki, klaskanie w dłonie, co oczywiście zwracało uwagę na wóz i jego właściciela. Konie jarzmowe były czarne, licowe białe jak śnieg, a wszystkie cztery rzymskim obyczajem z ogonami krótko ustrzyżonymi, z grzywami upleconemi, z żółtemi i czerwonemi wstążkami.

Nareszcie jadący zbliżył się o tyle, że go każdy w zupełności mógł widzieć i musiał przyznać, że słusznie wzbudził tak wielki podziw. Już same koła wozu były arcydziełem w swoim rodzaju, silne sztaby żelaza okalały zresztą lekkie koła, których sprychy z zębów słoniowych włożonych stosownie do naturalnego ich zgięcia nadawały pędu tak dziś, jak wówczas pożądanego. Dzwona koła z błyszczącego hebanu przytrzymywały bronzowe skówki, osie zaś, stosownie do całości koła, zdobiły fantastyczne łby tygrysie. Wasąg wozu był z pozłacanej wikliny.
Oczywiście, że piękne konie i wóz zwróciły uwagę Ben-Hura i na woźnicę.
Zrazu nie widział Ben-Hur ani twarzy, ani całej postaci, a przecież ruch i wzięcie nie były mu obce, przypominające jakby dalekie wspomnienie dawno minionego czasu.
Któż to może być? myślał ciągle; aż nareszcie wóz zbliżył się truchtem. Po przyjęciu, jakie go spotkało i po wspaniałości wozu snadno było zrozumieć, że woźnica był albo ulubieńcem rządu albo księciem. Nie było to nieprawdopodobnem, bo i królowie nie wstydzili się ubiegać o wieniec przeznaczony dla zwycięzcy. Wszak Nero i Kommodus poświęcali się sztuce powożenia, to też Ben-Hur zbliżył się do poręczy oddzielającej siedzących od tłumu i patrzył pełen powagi, ale i wzruszenia.
Teraz ujrzał postać jadącego w całym jej wdzięku. Nie jechał sam, towarzyszył mu, stosownie do praw, mąż, zwany w języku greckim Myrtilos,[2] a będący zwykle namiętnym zwolennikiem wyścigów. Ben-Hur mógł widzieć tylko woźnicę, który stał na wozie kilka razy opasany lejcami; a była to zaprawdę piękna postać! Okrywała go jasno czerwona tunika, w prawej ręce trzymał bicz, w drugiej, trochę wzniesionej i wyciągniętej, lejce. Postawa woźnicy była zręczna i pełna życia, a oklaski i okrzyki przyjmował z posągową obojętnością. Ben-Hur stał także jak posąg, ale skamieniały z wzruszenia, przeczucie i pamięć nie zawiodły go, — woźnicą był Messala!
Wybór koni, wytworność wozu, postawa i śmiałość woźnicy — więcej jeszcze wyraz zimny, ostry i orle rysy — przekonały Ben-Hura, że nic się nie zmieniło w Messali, że był on zawsze równie zarozumiały, jak odważny, równie ambitny, lekceważący, drwiący z najświętszych rzeczy.
Gdy Ben-Hur zstąpił z trybuny, jakiś Arab wstał i zawołał:
— Ludzie Wschodu i Zachodu, słuchajcie! Pozdrawia was zacny Szeik Ilderim! Przywiódł on tutaj czwórkę rumaków wiodącą ród od koni Salomona mądrego, aby się współ-ubiegały z najlepszymi. Potrzebuje silnego męża, któryby nimi kierował, a kto się z tego ku zadowoleniu pana mego wywiąże, tego obsypie bogactwy.
Tu — i tam w mieście, gdzie tylko gromadzą się dzielni, ogłoście wieść tę. Tak mówi mój pan, Szeik Ilderim Dobrotliwy!
Ogłoszenie wywołało wielkie wzruszenie wśród tłumu i pod namiotami, a niebawem rozniosło się w całej Antyochii. Ben-Hur wodził oczyma od Szeika do Herolda, a Malluch przypuszczał przez chwilę, że polecony mu młodzieniec zechce się podjąć tej sprawy. — Odetchnął więc, gdy się tenże do niego odwrócił i zapytał:
— Zacny Malluchu, dokądże teraz się zwrócimy?
— Jeślibyś chciał iść śladem tych, co pierwszy raz zwiedzają te miejsca, należałoby ci pójść posłuchać wyroczni i dowiedzieć się swej przyszłości — odparł zapytany.
— Mógłbym się zapytać o moją przyszłość, mówisz, jest w tem coś, co trąci pogaństwem, jednakże chodźmy do bogini.
— Nie lękaj się, synu Aryusza, boginie Apolina łatwo te rzeczy urządzają. Nie potrzebujesz wdawać się w rozmowę mistyczną z Pytią[3] lub Sybillą,[4] ale kupisz liść papirusowy, świeżo zerwany, a gdy go zanurzysz w wodę pewnego źródła, wyczytasz na nim swą przyszłość.
Widocznie rzecz ta straciła urok dla Ben-Hura, bo rzekł posępnie:
— Są ludzie, którzy nie mają się co troszczyć o swoją przyszłość.
— Wolisz więc iść do świątyni?
— Świątynie te są greckiemi?
— Tak je zowią, bo są na grecki sposób zbudowane.
— Heleni są mistrzami w sztukach pięknych, ale w architekturze wolą piękno ściśle w formę ujęte niż wdzięk rozmaitości i dlatego wszystkie ich świątynie są do siebie podobne. Jak się zowie krynica, o której mówiłeś?
— Kastalia.[5]
— Słynie ona w całym świecie, chodźmy ją zwiedzić.
W ciągu drogi miał Malluch sposobność przypatrzeć się swemu towarzyszowi, a zarazem zauważyć, że jego poprzednia swoboda znikła zupełnie. Nie zwracał uwagi na przechodniów, ani podziwiał piękne rzeczy, mijał je milcząco i w jakimś uroczystym spokoju.
Messala stanowił tło myśli Ben-Hura i zdało mu się, że zaledwie godzina temu, jak go oderwano od matki, że nie dawniej, jak przed godziną Rzymianie zrabowali i opieczętowali dom ojców jego! Stanęły mu przed oczami owe lata pozbawione nadziei — jeśli kiedy można nie mieć nadziei — spędzone na galerze, gdzie przy bezmyślnej pracy nie miał innego marzenia, innej myśli, jak zemstę. W tej zemście pierwsze miejsce zajmował Messala. Dla Gratusa, myślał sobie, może jeszcze znalazłbym iskrę litości, ale dla Messali nigdy! Chcąc wzmocnić swe postanowienie, przypominał sam sobie: Któż, jeśli nie on wskazał nas prześladowcom? kto, jeśli nie on, gdym błagał o pomoc — nie dla siebie — wyśmiał mnie i odstąpił w nieszczęściu? On, i zawsze on! To też i marzenia kończył zawsze Ben-Hur jedną i tą samą prośbą: o Panie, dobry Boże Ojców moich, daj mi w dniu, w którym go spotkam, zemstę godną mnie i jego.
Teraz spotkali się. — Może uczucia młodzieńca byłyby litościwszemi i mniej gorzkiemi, gdyby był spotkał Messalę w nędzy i poniżeniu, ale tak nie było, przeciwnie, spotkał go wśród przepychu i zaszczytów.
Co Malluch brał za chwilowe niezadowolenie, było raczej rozmyślaniem nad tem, gdzie mu przyjdzie spotkać się z Messalą i w jaki sposób uczyni to spotkanie pamiętnem.
Pomału doszli do alei wysadzonej dębami, była ona miejscem dogodnem dla przechadzających się w tę i ową stronę. Tu podążali konni, tam piesi, ówdzie niewolnicy, niosący kobiety w lektykach. Od czasu do czasu pędziły z szumem wozy. Aleja ta schylała się w samym końcu zwolna ku pięknej zielonej dolinie, po której z jednej strony stała ściana. Tu ujrzeli słyną Kastalską krynicę.
Z niemałym trudem przecisnęli się przez zbite szeregi tłumów, a Ben-Hur ujrzał strumień czystej wody, który szumiąc i pieniąc się tryskał z skały i wpadał w czarny marmurowy zbiornik zakończony lejkiem, w którym ginęły spienione wody.
W pobliżu zbiornika, pod niewielkim w skale wyżłobieniem, siedział stary, z siwą brodą, zakaptużony kapłan, prawdziwy typ pustelnika. Patrząc na otaczające go tłumy, trudnoby zgadnąć, co je tu dotąd przywiodło — czy źródło, czy też kapłan. Widzieli go wszyscy, i on widział i słyszał ich wszystkich, ale z ust jego nikt słowa nie usłyszał. Od czasu do czasu podał mu ktokolwiek z przechodniów monetę, a on w zamian dawał, mrugając przebiegle oczami, liść papyrusowy. Obdarowany spieszył zanużyć liść w wodzie krynicy, a gdy go wyjął, niósł na słońce i w jego promieniach czytał na powierzchni papyrusu wierszowany napis. Jeszcze Ben-Hur nie zdołał zasięgnąć rady wyroczni, a nowi i wielce zajmujący goście przybywali od strony łąki. Przybycie ich wzbudziło podziw i ciekawość we wszystkich zgromadzonych, niemniej i w samym Ben-Hurze.
Konny jeździec wiódł najpierw wielkiego i białego jak śnieg wielbłąda, a ten dźwigał na sobie wielki, purpurowy, złotem przetykany namiot (hondah), szeroko nakrywający tył zwierzęcia. Dwaj inni konni ludzie z wysokimi dzidami w ręku, postępowali zwolna za wielbłądem
— Cóż to za szczególny wielbłąd! — rzekł ktoś z tłumu.
— To przybywa jakiś obcy książę — zauważył inny.
— Raczej król.
— Król jechałby na słoniu!
— Wielbłąd — i to biały — rzekł ktoś inny. — Na Apolina, przyjaciele, przybywający to nie książęta ani królowie, ale jako widzicie są kobiety, a zdaje się — jest ich dwie.
Gdy tak się o nich spierają, zbliżyli się cudzoziemcy.
Wielbłąd równie był pięknym z blizka jak z daleka i nikt z patrzących nie widział nigdy większego i wspanialszego zwierzęcia. Śliczne miał czarne oczy, a sierść białą i delikatną, budowa zaś zachwycała znawców giętkością i wyrobionymi muskułami. Któż widział kiedy równie cicho stąpającego wielbłąda! Jakże go zdobi ten dom cały jedwabny, złotemi poszyty frendzlami! A jak cudnie dzwonią drobne dzwoneczki uprzęży, gdy postępuje cicho i lekko — jakby nie czuł żadnego ciężaru.
Nic dziwnego, że wszystkich oczy zwrócone na przybyłych, zdawały się pytać, ktoby byli owi nieznajomi — kobieta i mężczyzna pod baldachimem.
Jeśli starzec ten był księciem, to zaprawdę nikt nie mógłby czasowi zarzucić niesprawiedliwości lub względności dla możnych tego świata. Patrząc na twarz wychylającą się z pod turbanu, zapadłą i chudą, z cerą mumii, tak że nie można z niej było wyczytać, jakiej narodowości był cudzoziemiec, miało się żywy dowód, że dla wszystkich, bez różnicy stanu, jest kres życia. Jedynym przedmiotem więcej cennym, który miał na sobie, był kosztowny szal.
Kobieta towarzysząca starcowi siedziała wschodnim obyczajem cała w przejrzystych otulona zasłonach. Powyżej łokcia na obnażonych pięknych ramionach błyszczały naramienniki kształtu zwiniętej żmii. Na palcach opartej o namiot ręki połyskiwały pierścienie, a delikatnie zakończone paznokcie świeciły barwą perłowej masy. Głowę jej zdobiła przejrzysta siatka przetykana koralami i monetami, podtrzymująca śliczne czarne włosy. Z wzniesionego siedzenia patrzyła na zgromadzonych ludzi i tak im się bacznie przypatrywała, że zdawała się nie spostrzegać ciekawości, jaką swą osobą wzniecała i wbrew przyjętym w wyższych stanach zwyczajowi, nie zasłaniała twarzy.
A była to zaiste twarz piękna! Lica jej świeże i młode, cera ni tak białą jak u Greczynki, ni śniadą jak u Rzymianki; raczej słońce południowe, przyświecające falom Nilu, ubarwiło cudnie płeć jej, a rumieniec, jak światło czerwonego płomyka, krasił jej lica. Wskutek przyjętego na Wschodzie zwyczaju czernienia powiek, przedstawiały się jej oczy już i tak duże jeszcze większemi. Przez wpół otwarte usta ukazywały się lśniące białością zęby. Jeśli do tego dodam wdzięk, z jakim się zachowywała, przyznać musimy, że była prawdziwie piękna.
Snać tak ludzie jak miejsce podobały się pięknej pani, bo kilka słów rzekła do nawpół obnażonego Etyopczyka, który jej towarzyszył, a ten zawiódł wielbłąda bliżej krynicy i kazał mu uklęknąć, poczem wziął kubek z jej ręki i poszedł go napełnić u zdroju. Równocześnie rozległ się turkot kół i tętent pędzących koni. Z krzykiem przerażenia poczęli wszyscy uciekać, chroniąc się przed kopytami końskiemi.
— Baczność! — krzyknął Malluch — Rzymianin chce nas przejechać.
Ben-Hur zwrócił się w stronę, skąd dochodził hałas i ujrzał pędzącego Messalę na swoim wozie zaprzężonym w piękną czwórkę prosto na tłum otaczający źródło. Tym razem ujrzał go jeszcze wyraźniej i bliżej.
Ludzie rozbiegając się w różne strony, odsłonili wielbłąda, który, mimo że kopyta końskie już go prawie dosięgały, leżał najspokojniej; widocznie tak był przez długie lata pieszczony, że nieznał niebezpieczeństwa. Etyopczyk załamywał ręce, a starzec w namiocie myślał o ucieczce, ale złamany wiekiem a potem i dla powagi, która u niego stała się już drugą naturą, nie ruszył się z miejsca. Kobiety omal nie stratowano, gdy Ben-Hur, najbliżej stojący, zawołał na Messalę:
— Stój! Patrz, gdzie jedziesz!
Patrycyusz śmiał się, Ben-Hur zaś, widząc, że jedyny ratunek jest w szybkiem działaniu, podbiegł do wozu i chwycił za uzdę lewego konia od jarzma, wołając: Tak to mało cenisz życie ludzkie, psie rzymski!

Wyłożywszy całą siłę, wstrzymał na miejscu rozhukane rumaki; wóz się zachwiał i o mało się nie wywrócił. Messala nieoledwie nie podzielił losu Myrtilosa, swego towarzysza, który spadł z wozu jak kloc na ziemię. Gdy tak niebezpieczeństwo szybko minęło, tłum wybuchnął śmiechem.
Teraz dopiero wyszła na jaw bezprzykładna bezczelność Rzymianina, który rozluźniwszy lejce okalające go w pasie, zebrał je w jednę rękę i zsiadłszy z wozu, zbliżył się do wielbłąda. Tu spojrzał na Ben-Hura i rzekł, zwracając się częścią do starca, częścią do kobiety.
— Błagam was o przebaczenie — błagam oboje. Zwię się Messala i klnę się na starą matkę ziemię, że nie widziałem ani was, ani wielbłąda. Co się zaś tyczy tych ludzi, to może za wiele ufałem mej zręczności, bo chciałem się zabawić ich kosztem, a tymczasem oni się śmieją ze mnie. Niechaj i tak będzie.
Łaskawe spojrzenie i obojętny giest, z jakim wskazał otaczających, zgodne były z wyrazami i podobały się wszystkim. Zrobiła się cisza, bo każdy chciał słyszeć, czy jeszcze co nie powie, co widząc Messala, kontent ze zwycięstwa, kazał się towarzyszowi oddalić wraz z wozem, a sam zwrócił się do niewiasty, mówiąc:
— Czemże jest wobec ciebie ten czcigodny mąż, o którego przebaczenie, jeślim go jeszcze nie otrzymał, z pokorą upraszam; jestżeś jego córką?
Ona nie odparła nic.
— Na Pallas,[6] piękną jesteś! Oby Apollo nie omylił się, biorąc cię za tę ukochaną, którą utracił! Jakiż kraj nazywasz ojczystym? Nie odwracaj oblicza, w oku twojem słońce Indyi goreje, a kąty ust twoich zdobią wszelkie krasy Egipskiej miłości. Nie zwracaj oczu na tamtego niewolnika, raczej, piękna pani, okaż mnie miłosierdzie; powiedz, że otrzymałem przebaczenie.
Podczas gdy mówił te słowa, zwróciła się do Ben-Hura z wdzięcznem pochyleniem głowy, pytając go z uśmiechem:
— Nie raczyszże się przybliżyć?
Gdy uczynił zadość życzeniu, mówiła dalej:
— Weź ten kubek i napełnij go u źródła, bo ojciec mój spragnionym jest.
— Sługą twym jestem — odparł Ben-Hur a spełniwszy rozkaz, stanął naprzeciw Messali. Wejrzenia ich skrzyżowały się, wzrok Żyda pełen był nienawiści, Rzymianina zaś tryskał swobodą i zuchwalstwem.
— O Pani, równie piękna jak okrutna! — rzekł Messala kłaniając się jej ręką. — Jeśli cię Apollo nie porwie w wyższe regiony, ujrzysz mnie niebawem. Nie znam twej ojczyzny, nie wiem więc na jakiego zakląć cię boga i jakiemu cię polecić, wzywam więc wszelakie bogi i im cię oddaję!
Ponieważ właśnie Myrtilus nadjeżdżał z wozem, poszedł w tamtę stronę. Oczy kobiety towarzyszyły mu i nie było w nich śladu urazy. Przyjęła podaną przez Ben-Hura wodę, ojciec wypił a ona do ust swoich przytknąwszy kubek, przychylając się z wdziękiem pełnym czaru, podała go Ben-Hurowi.
— Przyjm, prosimy, tę czarę, pełną jest błogosławieństw — a wszystkie dla ciebie!
W tej chwili wielbłąd dźwignął się, stanął na nogi i ruszył, a starzec dodał jeszcze, zwracając się do Ben-Hura:
— Zbliż się — a gdy ten z uszanowaniem przystąpił, mówił dalej! — Oddałeś dziś przysługę cudzoziemcowi. Jeden jest tylko Bóg, w Jego imieniu dziękuję ci. Jestem Baltazar Egipcyanin. W wielkim gaju palmowym opodal wioski Dafny, mieszka Szeik Ilderim Dobrotliwy w namiotach, a my gośćmi jego jesteśmy. Szukaj nas tam, otrzymasz gościnne i wdzięczne przyjęcie.
Ben-Hur słuchał z pokorą czystego głosu starca i podziwiał szlachetną godność jego zachowania. Ścigając wzrokiem za odjeżdżającymi, zobaczył raz jeszcze Messalę, równie wesołego i obojętnego, jak pierwej.






  1. Abaddon, czyli lucyper, władca szatanów.
  2. Myrtilos — kierownik.
  3. Pytia, kapłanka — prorokini grecka (w sławnej wyroczni delfickiej).
  4. Sybillami zwano w starożytności przez bogów natchnione wieszczki.
  5. Kastalia, nimfa (bogini rzek i źródeł); od jej imienia źródło Kastalii.
  6. Pallas czyli Minerwa, bogini błyskawic, wojny i wyobrazicielka inteligencyi, opiekunka rzemiosł, sztuk i nauki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.