Ben-Hur/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIII.

Jesteśmy w mieście Antyochii, w miesiącu Lipcu 23 roku po narodzeniu Jezusa Chrystusa; miasto to zwano królową Wschodu, bo było najpotężniejszem po Rzymie, jeżeli nie najludniejszem z miast.
Mniemanie, jakoby źródłem występków owego czasu był starożytny Rzym, jest co najmniej wątpliwe. Ktokolwiek sprawą tą się zajmował, spostrzeże, że zepsucie płynęło ze Wschodu na Zachód; a miasto Antyochya, siedlisko starożytnej asyryjskiej potęgi i wspaniałości, w tym kierunku wpływ wywierało.
Było to przed południem. Galera kupiecka opuściła modrawe wody morza i wpływała do ujścia rzeki Orontes (główna rzeka w Syryi, wpływająca do Morza śródziemnego). Skwar był wielki, a przecież wszyscy podróżni, opuściwszy kabiny, stali na pokładzie wraz z Ben-Hurem.
Przebyte pięć ciężkich lat zmieniły młodego Żyda w dojrzałego mężczyznę, a chociaż nosił suknię z białego płótna osłaniającą jego kształty, to jednak łatwo było dostrzedz, że był niezwykle pięknej postawy. Przeszło od godziny stał w cieniu żagli, a kilku podróżnych jego narodowości napróżno próbowało nawiązać z nim rozmowę. Odpowiadał na pytania po łacinie w sposób poważny i godny. Czystość wymowy, skromność i inteligencya pobudzały ciekawość słuchających. Ci, którzy mu się uważniej przypatrzyli, zauważyli pewną niezgodność w właściwościach dotyczących jego osoby a arystokratycznem zachowaniu się. I tak, ręce miał widocznie za długie, a gdy, chcąc zachować równowagę na kołyszącym się statku, chwycił się czegośkolwiek w pobliżu, ruch ręki i widoczna w niej siła zwracały na się uwagę otaczających. Tak więc wraz z ciekawością kim i czem był, rodziło się przekonanie, że człowiek ten przechodził już niezwykłe koleje.
Galera zatrzymywała się w jednym z portów Cypru i zabrała stamtąd Żyda podeszłego już w latach. Powierzchowność jego ujmująca zachęciła Ben-Hura do zadania mu kilku pytań, na które podróżny odpowiedział w sposób obudzający zaufanie, i wnet nawiązała się między obydwoma ożywiona rozmowa.
Naraz, gdy galera wpłynęła w zatokę Orontesu, spotkała się z dwoma innymi statkami, które równocześnie wpływały na wody rzeki. Mijając się oba statki, wywiesiły mnóstwo małych chorągiewek żółtego koloru, jakby na znak powitania. Podróżni dziwili się tym znakom i najrozmaitsze robili przypuszczenia. Gdy wreszcie jeden z nich zapytał owego sędziwego Żyda, coby chorągiewki oznaczać miały, odpowiedział:
— Flagi te nie oznaczają narodowości, ale są godłem właściciela tych okrętów.
— Czy tenże posiada wiele galer?
— Bardzo wiele.
— Czy znasz go?
— Łączyły mnie z nim niegdyś interesa.
Podróżni patrzyli na mówiącego, jak gdyby prosili go, aby dalej opowiadał. Ben-Hur zaś słuchał z zajęciem.
— Żyje on w Antyochii — mówił dalej Hebrejczyk z właściwą sobie powagą — bogactwa jego zwróciły nań uwagę, a to co o nim mówią, nie zawsze jest dla niego życzliwem. Niegdyś żył w Jerozolimie książę pochodzący z starożytnego domu Hurów.
Na te słowa próżno Juda usiłował się opanować, serce biło mu jak młotem.

— Książę ten był kupcem i miał zmysł do handlu, stał na czele wielu przedsiębiorstw, rozgałęzionych aż po krańce Wschodu i Zachodu. Po wielkich miastach zakładał filie, a jedną z takich filii w Antyochii zarządzał wierny i stary sługa domu Hurów, Simonides, który, mimo greckiego nazwiska, był Izraelitą. Pan domu, głowa rodu, zatonął na morzu, ale interesa szły dalej pomyślnie, gdy nagle nowem nieszczęściem dotknął Pan tę rodzinę. Jedyny, jeszcze niedorosły syn księcia wykonał zamach na życie prokuratora Gratusa na jednej z ulic Jerozolimy; a gdy się zamach nie udał, znikł na zawsze. Rzymianie wywarli zemstę na całym domu, a nikt tego imienia nie został przy życiu. Pałac opieczętowano i gnieżdżą się w nim gołębie, skarby zabrano jakoteż wszystko, co było własnością Hurów. Tym więc sposobem prokurator przyłożył złoty plaster na swoją ranę; było się czem zaiste wyleczyć.

Słuchający roześmiali się, a jeden z nich rzekł:
— To znaczy, że majętności zatrzymał dla siebie?
— Tak mówią — odparł Żyd — opowiadam rzecz, jak ją słyszałem, ale dla dopełnienia dodaję, że Simonides, ów zastępca księcia w Antyochii, wkrótce potem otworzył handel na własną rękę. Idąc za przykładem dawnego pana, posyłał karawany do Indyi; a teraz posiada dostateczną ilość galer tworzącą na morzu prawdziwie królewską flotę. Mówią, że mu się wszystko udaje; jeśli traci wielbłądy, to ze starości; jego okręty nie toną nigdy, a gdyby rzucił wiór w rzekę, wnet wypłynąłby sztabą złota.
— Od jak dawna się to dzieje?
— Z jakie dziesięć lat.
— Zdaje się, tak mówią, że prokurator zajął tylko tę część mienia książąt, która była pod ręką, jak konie, bydło, domy, posiadłości, galery i inne dobytki. Pieniędzy zaś nie odnaleziono, chociaż musiały być znaczne sumy. Co się z nimi stało, pokrywa niezbadana tajemnica.
— Nie dla mnie — rzekł z ironią jeden z podróżnych.
— Rozumiem cię — odpowiedział Żyd — inni przypuszczali toż samo, a ogólnem mniemaniem jest, że owe skarby są podstawą Simonidesowego majątku. Prokurator podziela lub podzielał tę wiarę, bo dwa razy w ciągu lat pięciu więził kupca i brał go na tortury.
Juda schwycił z całej siły linę, na której się opierał.
— Mówią — ciągnął dalej opowiadający — że w ciele tego człowieka niema ani jednej całej kości. Ostatni raz widziałem go siedzącego w krześle i obłożonego poduszkami, jak kalekę.
— Więc tak straszliwie przechodził męki! — zawołało kilka osób naraz.
— Żadna choroba nie zdołałaby takiego wytworzyć kalectwa, a przecież cierpienie nie wywarło na nim żadnego wrażenia. Nic więcej nie wyznał, jak że wszystko co posiada, jest jego prawną własnością, której godziwie używa. Od jakiegoś czasu prześladowanie ustało; pozwolenie na handel otrzymał z podpisem samego Tyberyusza.
— Musiał się dobrze opłacić, ręczę.
— Te okręty, któreście widzieli, do niego należą — mówił dalej Żyd, puszczając mimo poprzednią uwagę, jednego z słuchaczy — a ich wioślarze mają w zwyczaju witać się wzajemnie żółtemi flagami, co ma znaczyć: mieliśmy szczęśliwą podróż!
Tu skończyło się opowiadanie.
Gdy okręt prół już fale rzeki, Juda rzekł do Żyda: — Jak nazwałeś tego, który był panem Simonidesa?
— Zwał się Ben-Hur i był księciem Jerozolimy.
— Co się stało z książęcą rodziną?

— Chłopca wysłano na galery, gdzie prawdopodobnie marnie zginął; rzadko bowiem kto dłużej jak rok wiosłem pracuje. O wdowie i córce nic nie słyszałem; ci, którzy może wiedzą co o nich, nie chcą o tem mówić: uważam za prawdopodobne, że zmarły w jakim podziemnym lochu.

Juda zbliżył się do steru, a tak był pogrążony w myślach, że nie patrzył ani na piękne wybrzeże rzeki, zasiane sadami owych słynnych syryjskich drzew owocowych, ani na pyszne wile ocienione winogradem, równie piękne jak te, co wieńczą dzisiejszy Neapol. Nie widział również przepływającej floty, nie słyszał śpiewów i okrzyków wioślarzy bądź to witających bądź też żegnających ojczyste wybrzeże. Niebo lśniło najcudowniejszem słońcem, a upalne promienie złociły ziemię i wodę; nigdzie cienia, prócz w jego duszy i na jego życiu.
Gdy się zbliżyli ku miastu, spieszyli podróżni bez wyjątku na pokład, aby nic nie stracić z pięknego widoku, jaki się przed ich oczami roztaczał. Znany nam już sędziwy Żyd przyjął na siebie obowiązek objaśniającego:
— Rzeka płynie w tem miejscu ku zachodowi — opowiadał. — Tam! — to mówiąc, wskazał na południe palcem — wznosi się góra Kazyus albo, jak ją tutejsi ludzie nazywają, góra Orontes, a tamta wprost naprzeciw tejże, to góra Amnus. Między temi wzgórzami ścieli się równina Antyochia, poza nią widnieją czarne góry, skąd królewskimi wodociągami sprowadza się wodę dla skrapiania ulic miasta i dla potrzeb mieszkańców. Lasy tych gór pełne są jeszcze ptactwa i dzikiego zwierza.
— A gdzie jezioro? — zapytał ktoś.
— Ku północy, można tam konno dojechać, ale łatwiej i wygodniej łodzią, gdyż odnoga rzeki z niem się łączy.
— Gaj Dafny! — mówił dalej, zwracając się do kogoś innego, — któż opisze jego piękności! Pamiętajcie, że założył go i ukończył Apollo,[1] jest on jego ulubionem mieszkaniem i chętniej w nim przebywa niż na Olimpie.[2] Ileż to ludzi udaje się tam, aby gaj przynajmniej raz ujrzeć i nie mogą się więcej od czarownego tego miejsca oderwać. Nie darmo mówi przysłowie: lepiej być robakiem i żywić się morwami Dafny,[3] niż siedzieć u królewskiego stołu.
— A zatem nie radzisz nam odwiedzać tych miejsc?
— Bynajmniej. Chcecie, idźcie. Wszyscy tam chodzą: filozofowie, młodzieńcy, kobiety, kapłani. Wiem, że pójdziecie i wy; dam wam więc radę. Nie szukajcie mieszkania w mieście, byłoby to stratą czasu, ale idźcie wprost do wsi blizkiej gaju. Wiedzie tam droga poprzez ogród skropiony wodą wodotrysków. Ależ oto i miasto! a tuż najświetniejsze dzieło Ksereusza, mistrza architektury. Ta część grodu była wzniesioną na rozkaz Seleucydów (dynastya, która panowała w Syryi), 300 lat spoiły ją nierozerwalnie ze skałą, na której jest zbudowana.
Warownia usprawiedliwiała pochwały jej dawane; była wysoką, silną i zaopatrzoną licznymi narożnikami. — Szczyt murów jeży się czterystu wieżami, a każda jest zbiornikiem wody — ciągnął dalej Żyd. — Patrzcie dalej ponad wysokim murem, ujrzycie w oddaleniu dwa wzgórza. Na dalszym szczycie wznosi się cytadela, gdzie przez cały rok stoi kwaterą legion rzymski. Na przeciwnym szczycie widnieje świątynia Jowisza, a obok niej pałac posła i wielu dygnitarzy. Forteca ta nie do zdobycia.
W tej chwili wioślarze zaczęli zwijać żagle, a Żyd mówił dalej: — Patrzcie! Oto most, który wiedzie do Seleucyi (miasto Syryjskie, forteczne, leżące nad morzem); tu się kończy żegluga. Poza mostem zaczyna się wyspa, na której Kalinikus wybudował nowe miasto łącząc je ze starem tak silnymi mostami, że ich ani czas, ani powódź, ani trzęsienia ziemi nie zdołały nadwyrężyć. Co się zaś tyczy miasta samego, mogę tylko tyle powiedzieć, że ktokolwiek je widział, z radością je przez życie całe wspomina.
Zamilkł. W tej samej chwili okręt zawrócił wolno i płynął wzdłuż wybrzeża, zbliżając się ku budzącym podziw murom. Nareszcie zarzucono liny, wstrzymano wiosła. Podróż się skończyła. Ben-Hur zbliżył się do sędziwego Żyda i rzekł:
— Przebacz, że cię na chwilę zatrzymam, nim się pożegnamy.
Podróżny skłonił głowę w milczeniu.
— Historya o kupcu zaciekawiła mnie bardzo; zdaje mi się, że go nazwałeś Simonidesem?
— Tak, jest Żydem mimo greckiego nazwiska.
— Chciałbym go poznać, a nie wiem gdzie go szukać?
Nieznajomy spojrzał bystro w oczy mówiącemu i rzekł:
— Chcąc ci oszczędzić zawodu, wolę ostrzedz, że Simonides nie pożycza pieniędzy.
— Ja również nie pożyczam ich nigdy, — odparł Ben-Hur, śmiejąc się z domyślności podróżnego, który spuścił głowę w zamyśleniu i odrzekł po chwili:
— Możnaby słusznie mniemać, że najbogatszy kupiec w Antyochii mieszka odpowiednio do swego stanu. Tymczasem tak nie jest. Aby mieszkanie jego odnaleźć, idź wzdłuż brzegu rzeki, aż tam do tego mostu, przy nim bowiem mieszka Simonides, w domu, który stanowi niejako skarpę podpierającą łuki mostu. Sądzę, że nie zabłądzisz.
— Dziękuję ci.
— Pokój ojców naszych niechaj będzie z tobą.
— I z tobą. — Rozstali się.
Dwaj tragarze obładowani bagażami Ben-Hura czekali na wybrzeżu jego rozkazów.
— Do cytadeli! — zawołał, a rozkaz ten zdradził jego wojskowe stanowisko.

Dwie wielkie ulice, krzyżujące się pod kątem prostym, dzieliły miasto na cztery równe części. U zbiegu dwóch ulic z północy ku południowi stała dziwna budowla, zwana Nymfeum. Gdy tragarze do niej się zbliżyli, zdziwił się Ben-Hur jej wspaniałością, chociaż wprost z Rzymu przybywał; na prawo i na lewo wznosiły się pałace zdobne marmurowymi gankami, to węższymi, to szerszymi, gdyż jedne były przeznaczone dla jadących, inne dla pieszych lub bydła. Dach ocieniał całą drogę, a liczne wodotryski, szemrząc wesoło, zmniejszały upalne gorąco.
Ben-Hur nie był usposobiony do podziwiania tego widoku. Historya Simonidesa stała mu bezprzestannie na myśli. Gdy się zbliżył do Omphalus, pomnika, wystającego na szerokość ulicy i złożonego z czterech pięknie ornamentowanych łuków, które Epifanes[4] sam sobie poświęcił — zmienił nagle dawniejsze postanowienie i rzekł do tragarzy:
— Nie udam się dziś jeszcze do cytadeli, zaprowadźcie mnie raczej do gospody najbliższej miasta, wiodącego do Seleucyi.
Wnet zawrócili się niosący, a wkrótce znalazł się Ben-Hur w starej i obszernej gospodzie, na rzut kamieniem od Simonidesowego mieszkania odległej. Noc całą przepędził na dachu, a nie odstępowała go myśl radosna: teraz nareszcie usłyszę cośkolwiek o moim domu, matce i małej, drogiej Tirzy; a jeśli jeszcze żyją na tej ziemi, muszę je odszukać!







  1. Apollo, bożek światła.
  2. Olimp, góra w Grecyi, pomiędzy Macedonią a Tessalonią; Olimpia, dolina w Peloponezie w Grecyi, miejsce sławnych igrzysk, gaj, skarbnica narodowych pamiątek Hellenów, dzisiaj Greków.
  3. Dafne, córka bożka rzek Ladon; kochał się w niej Apollo, ale ochroniła ją przed nim matka jej i zamieniła ją w wiecznie zielenią pokryte drzewo wawrzynu.
  4. Epifanes, przydomek Antiochesa IV, króla syryjskiego, a znaczy tyle co „sławny“, wielki.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.