Ben-Hur/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ X.

Trybun stojąc na pokładzie, trzymał w ręku otwarty zwój papieru z rozkazem duumwira i rozmawiał z dozorcą wioślarzy, zwanym hortatorem.
— Jaką rozporządzasz siłą?
— Dwustupięćdziesięciudwu wioślarzy i dziesięciu nadliczbowych.
— Ile robisz zmian?
— Ośmdziesiąt cztery.
— Jak często i w jakim porządku?
— Zwykle zmieniają się co dwie godziny.
Trybun zamyślił się na chwilę, a potem rzekł.

— Ten podział pracy zdaje mi się za ciężki; zmienię go, ale jeszcze nie teraz, bo trzeba nam płynąć dniem i nocą bez przerwy.

Następnie zwrócił się do kierującego żaglami:
— Wiatr mamy pomyślny; rozwiń żagle, aby wioślarzom ulżyć w pracy!
Gdy ci, do których dotąd mówił, odeszli, zapytał głównego sternika:
— Ile lat służysz?
— Trzydzieści dwa.
— Na których morzach sprawowałeś dotąd obowiązki?
— Między naszym Rzymem a Wschodem.
— Jesteś człowiekiem, jakiego mi potrzeba. — A przeglądając jeszcze raz otrzymane rozkazy, dodał:
— Opłyniesz przylądek Camponella drogą ku Mesynie, dalej skierujesz wzdłuż zgięcia kalabryjskiego, aż ujrzysz Melito[1] po lewej stronie. Potem — znaszże gwiazdy nad Morzem jońskiem?
— Znam.
— Od Melity więc steruj na wschód ku Cyterze.[2] Jeśli bogowie użyczą pomocy, nie zarzucimy kotwicy aż w zatoce Antemonium.
Ariusz był zaiste wielce roztropnym człowiekiem. Wprawdzie złożył bogom liczne ofiary, wiedział jednak dobrze, że szczęście więcej zależy od rozwagi i rozumu człowieka, niż od darów i ślubów ofiarowanych bogom. W czasie uczty na jego cześć dawanej siedział u stołu pijąc i grając w kości; teraz powietrze morskie zbudziło w nim żeglarza; nie myślał więc spocząć, dopókiby nie poznał dokładnie okrętu: wiedza i umiejętność bowiem najlepiej chronią od przypadków. Zaczął od dozorującego wioślarzami, dalej zapoznał się z całą służbą: żaglownikiem, sternikiem, magazynierem, nadzorcą kuchni, a nareszcie z oficerami załogi, z którymi zwiedził nawet kwatery. Nic nie uszło jego uwagi; a gdy skończył, on sam znał dokładnie i jedynie cały stan przygotowań do dalekiej drogi i zaopatrzenie galery na wszelkie przypadki. Gdy wszystko to spełnił, postanowił zapoznać się dokładnie z ludźmi, którzy mieli wykonywać jego rozkazy. A to było rzeczą niezmiernie trudną i wymagającą dużo czasu. Wziął się do niej bezzwłocznie i we właściwy sobie sposób.
Około południa tegoż dnia, galera przecinała fale morskie w okolicy Paestum; wiatr zachodni ciągle dął w żagle ku zadowoleniu dowódzcy. Ustawiwszy straże, wzniesiono ołtarz na pokładzie, posypany solą i jęczmieniem; poczem trybun złożył uroczyste modlitwy i śluby na cześć Jowisza, Neptuna (nazwiska to bogów pogańskich) i wszystkich Oceanid (boginie wód morskich), wylewając wino i paląc kadzidło. Po tym uroczystym akcie, zasiadł mądry wojownik w kajucie i stamtąd postanowił przypatrywać się załodze.
Kajuta znajdowała się w środkowym przedziale galery, miała sześćdziesiąt pięć stóp długości, a do trzydziestu wysokości; światło padało z góry trzema otworami; dach opierał się na słupach gęsto ustawionych; w środku zaś widocznym był maszt najeżony siekierami, toporami, dzidami i pociskami. Do kajuty z pokładu na prawo i lewo wiodło dwoje prostopadłych schód, urządzonych ruchomie, tak że mogły być spuszczone lub podniesione i wtedy zamykały otwory. — Po złożeniu ofiary schody spuszczono, a kajuta była oświeconą i wyglądała jak przedsionek.
Łatwo zrozumieć, że miejsce to było niejako sercem okrętu, domem całej załogi, jej jadalnią, sypialnią, miejscem ćwiczeń a zarazem odpoczynku po spełnieniu obowiązku, jeśli wogóle o spoczynku można było mówić.
W zagłębieniu kabiny wznosiła się na kilku stopniach platforma, gdzie siedział dozorca wioślarzy; przed nim stał stół rezonansowy na którym młotkiem wybijał takt wiosłującym. Po prawej stronie miał klepsydrę czyli zegar wodny, podług którego znaczył odpoczynki i zmiany tak wioślarzom jak straży. Nad nim, na wyższej platformie, złoconą poręczą oddzielonej, zasiadał trybun, panując nad wszystkiem. Miejsce to było zaopatrzone w łoże, stół i wysłane krzesło, z oparciem z tyłu i poręczami. Krzesło to było darem cesarza i odznaczało się wytwornością.
Stąd, siedząc w wielkiem krześle, zawinięty w płaszcz wojskowy, z mieczem u pasa, przypatrywał się Arius wszystkiemu, co mógł dojrzeć, sam zaś nie mniej zwracał na siebie uwagę swych podwładnych. Wszystko go zajmowało, najdłużej jednak zatrzymywał wzrok na wioślarzach. Wzdłuż boków kajuty widać było trzy rzędy ławek, przytwierdzonych do ścian statku, — tak przynajmniej wyglądało to z daleka. Po bliższem zbadaniu były to raczej trzy stopnie wiodące w górę, tak że druga ławka była nad pierwszą, a trzecia nad drugą. Dla sześćdziesięciu wiosłujących z każdej strony było dziewiętnaście oddziałów, rozdzielonych od siebie przestrzenią angielskiego łokcia. Dwudzieste zaś siedzenie umieszczone było nad najniższem siedzeniem pierwszej ławki. To urządzenie dawało każdemu wioślarzowi dosyć wolnego miejsca, do swobodnego robienia wiosłem.
Wioślarze pierwszej i drugiej ławki, czy rzędu, siedzieli; przeciwnie trzeciego rzędu, ponieważ mieli dłuższe wiosła, musieli stać. Rączki wioseł były wypełnione ołowiem dla ułatwienia pracy. Wiosła wisiały na rzemieniach, i aby niemi pracować, potrzeba było wielkiej zręczności; nagła fala mogła każdej chwili porwać niebacznego wioślarza i rzucić w morskie odmęty. Otworami dla wioseł przeznaczonymi dochodziła dostateczna ilość świeżego powietrza; światło zaś padało na nich z góry przez kratę. Położenie wioślarzy mogło być o wiele gorsze, nie trzeba jednak przypuszczać, aby było przyjemnem. Zabroniono im pomiędzy sobą wszelkich stosunków. Codziennie zajmowali swoje miejsca, nie mówiąc do siebie ani słowa. Krótkich odpoczynków używali na spanie i jedzenie. Nigdy wśród nich nie słyszano śmiechu lub śpiewu; westchnienie lub głuchy jęk tłómaczyły jedynie ich myśli i uczucia — byli to skazańcy. Życie tych nędzarzy podobne było do podziemnego strumienia, sączącego się wolno, lecz nieustannie, wciąż ku temu samemu ujściu.

O Synu Najświętszej Panny! dziś sprawiedliwość ma serce — a Tobie stąd chwała i cześć! — W owe jednak czasy twardym był los niewolników w fortecach, kopalniach, przy budowlach, na wojennych i handlowych galerach.
W pierwszem zwycięstwie, które Duljus odniósł na morzu, zasługi tak wiosłujących jak załogi były równe. Na owych ławach wioślarzy zasiadali ludzie wszelkich narodowości, głównie brano ich z jeńców wojennych, wypróbowanych w sile i wytrwałości. Obok Brytyjczyka zasiadał Lezbijczyk, za nimi mieszkaniec Krymu. Nierzadko spotkać można było Scytę, Gala lub Tebańczyka. Wśród rzymskich przestępców byli Goci, Longobardowie, Żydzi, Etyopi i barbarzyńcy z wybrzeży Makotis. Siedzieli tu obok siebie ludzie rozmaitych narodowości: Bryci, Libijczycy, Longobardzi, Żydzi, zbrodniarze rzymscy, Scytowie, Galowie, Etyopczycy, Ateńczycy, Hiberńczycy (dzisiajsi Irlandczycy), Cymbrowie i dzicy barbarzyńcy rozmaitych innych krajów.
Praca wioślarzy nie wystarczała, aby mogła zająć ich umysły, choćby te umysły były jak najprostsze i najociężalsze. Nawet w czasie burzy ruchy ich były zawsze jednakie, równe, automatyczne. Nieszczęśliwi ci ludzie tracili w niewolnictwie władzę umysłową; byli więc posłusznymi, nie zdając sobie sprawy z niczego, wykonywali rozkazy mechanicznie; żyli wspomnieniami, a przyszłości nie widzieli przed sobą żadnej. Do niedoli swej z czasem się przyzwyczajali.
Trybun siedział w wygodnem krześle i rozmyślał o wszystkiem, tylko nie o niedoli tych nieszczęśliwych przykutych do ław i wioseł niewolników. Ruchy ich dokładne, miarowe, zaczynały go nużyć swą jednostajnością. Wtedy zwracał uwagę na poszczególnych wioślarzy. Nie wołano ich po imieniu; natomiast przy siedzeniu każdego znajdował się numer, który zamiast nazwiska umieszczono. Trybun był nietylko wielkim wojownikiem, ale i bystrym znawcą ludzi. Wodząc badawczym wzrokiem po skazańcach, podpadł mu numer sześćdziesiąty. Właściciel tegoż numeru miał na sobie, jak wszyscy inni jego towarzysze, przepaskę przez biodra. Nie wyróżniał się niczem od innych, tylko młodością; nie liczył bowiem więcej nad lat dwadzieścia. I ta właśnie okoliczność zwróciła uwagę Aryusza; nie mniej podpadła mu silna, muskularna budowa młodzieńca. Aryusz zwiedzał często rzymskie ćwicznie gimnastyczne, w których kształcili się młodzieńcy na atletów, mających występować później w owych sławnych rzymskich cyrkach. Był więc w tym względzie znawcą.
— Na bogi — rzekł sam do siebie — człowiek ten robi niezwykłe wrażenie. Powierzchowność wielce obiecująca, muszę się o nim dowiedzieć bliższych szczegółów.
W tej chwili obrócił się młodzieniec w jego stronę.
— Żyd! — zawołał Aryusz — taki młody! — Pod badawczym wzrokiem trybuna rumieniec oblał twarz młodzieńca; wstrzymał na chwilę ruch wiosłem, lecz w tej chwili uderzyła głośniej pałeczka hortatora w stół, jakby dla napomnienia; szybko opuścił młodzieniec wiosło i od nowa ze zdwojoną siłą począł pracować. Po chwili znów spojrzał na trybuna — i, o dziwo, ujrzał na twarzy jego uśmiech dobrotliwy.
Tymczasem galera wpłynęła w cieśninę Meseńską, a opłynąwszy miasto tegoż nazwiska, zwróciła się na wschód, zostawiając za sobą zadymiony i groźny szczyt Etny (góra wulkaniczna na wyspie Sycylii, należąca obecnie do Włoch).
Ile razy wracał Aryusz na platformę, zajmował się wioślarzem i mówił sam do siebie: Chłopiec to rozumny i sprytny. Żyd — to nie barbarzyńca... Muszę o nim zasięgnąć wiadomości.
Czwartego dnia podróży, Astrea — tak się nazywała galera — płynęła już na Morzu jońskiem. Niebo było jasne, a wiatr był pomyślny.
Aryusz przypuszczał, że może spotka się z flotą jeszcze przed wyspą Cyterą, wyznaczoną na spotkanie, i dlatego prawie ciągle przebywał na pokładzie. — Zresztą zajmował się dokładnie wszystkiem, co dotyczyło powierzonego mu statku i był z dzielności załogi bardzo zadowolonym. Skoro zaś zasiadł na krześle w kabinie, myśl jego zwracała się niezmiennie do wioślarza pod sześćdziesiątym numerem.
— Czy znasz człowieka, który właśnie wstał z ławki? — spytał nareszcie hortatora w chwili, gdy następowała zmiana wioślarzy.
— Numer sześćdziesiąty? — zapytał dozorca.
— Tak.
Dozorca popatrzył na młodzieńca.
— Jak wiesz, o panie — odpowiedział — okręt zaledwie przed miesiącem wyszedł z rąk budowniczego, a ludzie są równie dla mnie nowi jak sam statek.
— Jest Żydem — zauważył zamyślony Aryusz.
— Szlachetny Kwintusie, jesteś wielkim znawcą ludzi.
— I jest bardzo młodym — mówił dalej Aryusz.
— Pomimo tego jest to nasz najlepszy wioślarz; — nieraz zauważyłem, że wiosło gięło się w jego dłoniach.
— Jakiego jest usposobienia?
— Mało wiem o nim, ale jest posłusznym. Raz tylko wniósł do mnie prośbę.
— Jaką?
— Prosił mnie, abym go przeniósł z prawej strony okrętu na lewą.
— Jakąż podał przyczynę?
— Zauważył, że ludzie, pracujący zawsze z jednej strony, kaleczeją. Zresztą łatwo w czasie boju i niespodziewanych obrotów mógłby się stać niezdatnym do służby, nie umiejąc użyć drugiej ręki.
— Na bogi! to myśl nowa i słuszna. Cóż jeszcze więcej zauważyłeś?
— Okazuje zamiłowanie do porządku, którego nie znaleźć u jego towarzyszy!
— Wtem jest Rzymianinem.
— Nie znaszże nic z dziejów jego życia?
— Zgoła nic.
Trybun zamyślił się i odszedł na swoje miejsce.
— Jeśli będę na pokładzie w czasie zmiany wioślarzy, a on będzie wolny — rzekł, zatrzymując się — przyślij go do mnie.
W dwie godziny później stał Aryusz pod chorągwią okrętu. Znajdował się w usposobieniu człowieka oczekującego niezwykłych wypadków i nic więcej nie mogącego uczynić, jak czekać. Filozofia twierdzi, że ludzie o wyrobionym charakterze zachowują w takich wypadkach spokój. Sternik siedział na swojem miejscu. Kilku z załogi okrętu spało w cieniu żagli snem twardym. Wyżej na maszcie siedział strażnik. Aryusz podniósł właśnie wzrok z solarium (zegar słoneczny), służącego wówczas do kierowania statkiem gdy ujrzał zbliżającego się ku sobie wioślarza.
— Dozorca nazwał cię szlachetnym Aryuszem i mówił, iż jest wolą twoją, abym do ciebie przyszedł; więc jestem.
Aryusz spojrzał z podziwieniem na smukły wzrost i muskularną budowę młodzieńca, i myślą błądził po arenie cyrkowej. Śmiałe wystąpienie przybyłego wywarło jeszcze inne wrażenie; w głosie jego było coś, co świadczyło o życiu, spędzonem wśród uszlachetniających okoliczności. Oczy młodzieńca jasne i otwarte, miały wyraz raczej ciekawy, niż wyzywający. Mimo że trybun utkwił w nim bystre, pytające i rozkazujące spojrzenia, nie stracił młodzieniec nic ze swego wdzięku; na twarzy nie odbiło się żadne uczucie psujące jej harmonię i piękność, nie było na niej ani groźby, ani złośliwości; nic prócz śladów, jakie wyciska wielka i długa boleść, którą złagodził czas, tak, jak łagodzi jaskrawość świeżego malowidła. Wszystko to nie uszło uwagi Rzymianina i sprawiło, że nie przemawiał jak pan do niewolnika, ale jak starszy do młodszego; rzekł więc:
— Hortator mówił mi, że jesteś najlepszym wioślarzem.
— Hortator jest bardzo dobrym — odparł młodzieniec.
— Czy dawno służysz?
— Prawie trzy lata.
— Zawsze przy wiosłach?
— Tak, nie pomnę dnia, w którymbym wiosła nie miał w ręku.
— Praca to ciężka, mało który mąż podoła jej dłużej roku, a ty — jesteś jeszcze prawie chłopcem.
— Szlachetny Aryusz zapomina, iż duch wiele może, on wzmacnia słabego, podczas gdy silny upada pod brzemieniem.
— Po mowie twojej sądzę, iż jesteś Żydem.
— Przodkowie moi, o wiele wcześniej od pierwszych Rzymian zwali się Hebreami.
— Zacięta duma twego narodu nie wygasła w tobie — rzekł Aryusz, spostrzegłszy, że twarz wioślarza spłonęła rumieńcem.
— Duma nigdy nie jest tak głośną, jak kiedy brzęczy kajdanami.
— Co cię czyni tak dumnym?
— To, że jestem Żydem.
Aryusz uśmiechnął się.
— Nie byłem nigdy w Jerozolimie — rzekł — ale słyszałem o jej książętach. Znałem jednego z nich, był on kupcem i wiele odbywał morskich podróży, ale zaiste urodzonym był na króla.
— Do jakiego należysz stanu?
— Jeśli mam odpowiedzieć z ławki wioślarza, to niewolnikiem jestem, ojciec zaś mój był jednym z książąt Jerozolimy, a jako kupiec zwiedził wiele mórz. Znał go i ugaszczał wielki August w swych gościnnych komnatach.
— Jego imię?
— Itamar z domu Hurów.
Trybun podniósł rękę ze zdumieniem.
— Ty — synem Hura!
Po chwili milczenia spytał:
— Cóż cię tu przywiodło?
Juda spuścił głowę, pierś jego wezbrała boleśnie, gdy nareszcie zdołał się opanować, spojrzał w oczy trybunowi i rzekł:
— Oskarżono mnie o zamach na życie Waleryusza Gratusu, prokuratora.
— Ty — zawołał Aryusz z rosnącem zdziwieniem i cofając się o krok. — Tyś to owym zbrodniarzem?! — Rzym cały oburzony był na tę wiadomość; dowiedziałem się o tem zdarzeniu na okręcie pod Bodinum.
Obaj spojrzeli po sobie w milczeniu, nareszcie Aryusz odezwał się pierwszy:
— Sądziłem, że rodzina Hurów zgładzona z powierzchni ziemi.
Straszne wspomnienia wzięły nareszcie górę nad dumą młodzieńca, łzy zrosiły jego policzki.
— Matko, matko! i Tirzo moja mała! Gdzie wy jesteście? — Trybunie, szlachetny trybunie, gdybyś ty wiedział o nich! — mówił składając błagalnie ręce — powiedz, jeśli wiesz, powiedz, czy żyją — a jeśli żyją, gdzie są! w jakiem znajdują się położeniu! O! proszę cię, powiedz mi.
Przysunął się bliżej Aryusza, tak blizko, że rękami dotykał płaszcza trybuna.
— Trzy lata przeszły od owego strasznego dnia — błagał dalej — trzy lata, w których każda godzina była mi życiem pełnem nędzy, życiem, w którem nic nie widziałem, jak bezdenną przepaść, w której nie miałem innej ulgi jak pracę; i w tym czasie nie wymówiłem do nikogo ani słowa. Czemuż zapomniani nie mogą sami zapomnieć? Czemuż obraz wydartej siostry, ostatnie spojrzenie matki nie dają mi chwili spokojnej; ukryć się przed niemi nie mogę. Czułem tchnienie zarazy i trzask okrętu wśród bitwy; słyszałem wyjące wśród burzy bałwany i śmiałem się, podczas gdy inni modlili się; pragnęłem śmierci, bo w niej widziałem wyzwolenie. Z każdem uderzeniem wiosła starałem się dzień ów zapomnieć. Wszystko napróżno! Słyszałem je wzywające mnie wśród nocy, widziałem chodzące po morzu. O powiedz mi, powiedz, że pomarły, a uspokoisz mnie, bo zaiste nie mogą one być szczęśliwemi, kiedym dla nich zgubiony! Cóż może być wierniejszego i stalszego nad miłość matki! A Tirza — oddech jej, to jak woń białej lilii. Była ona jakoby najmłodszą latoroślą palmy — taka świeża, czuła, nadobna i wdzięczna! Ona każdy dzień mój czyniła porankiem, była mi słońcem, muzyką, czarem! I moja to ręka pogrążyła ją w bezdeń nieszczęścia! — Ja!...
— A więc wyznajesz swą winę? — zapytał Aryusz surowo.
Dziwną była zmiana, jaka na te słowa zaszła w twarzy Ben-Hura. Głos zaostrzył się, ręce mocno zaciśnięte podniosły się w górę, nerw każdy drgał, a oczy gorzały.
— Słyszałeś o Bogu mych ojców — rzekł — o nieśmiertelnym Jehowie? Na jego wszechmoc i istnienie, na miłość, jaką od początku wieków otaczał Izraela, przysięgam ci, żem niewinny!
Trybun zdawał się być wzruszonym.
— O szlachetny Rzymianinie! — mówił dalej Ben-Hur — Wierz mi choć trochę i spuść promień światła w ciemności, które mnie otaczają i coraz się zwiększają.
Aryusz odwrócił się i mierzył pokład szerokimi krokami.
— Przecież nie zasądzono cię bez sądu? — zapytał, nagle przystanąwszy.
— Tak.
Rzymianin podniósł głowę ze zdumieniem.
— Jakto... bez sądu? bez świadków? A któż cię zasądził?
Rzymianie, jak wiadomo, byli właśnie w czasie upadku ich potęgi zwolennikami wszelkich formalności prawnych.
— Związano mnie sznurami, wepchnięto do podziemia w wieży nie widziałem nikogo. Nikt nie mówił ze mną, a nazajutrz żołnierze uprowadzili mnie nad brzeg morski i odtąd jestem galernikiem!
— Cóżbyś mógł na swe uniewinienie przytoczyć?
— O wiele! Najpierw byłem chłopcem — za młodym na spiskowca, dalej Gratus był mi zupełnie nieznanym. Gdybym był myślał o zamordowaniu go, toż byłbym obrał inny czas i miejsce. Zważ, że jechał na czele legionu, w biały dzień, i nie mógłbym był pomyśleć o ucieczce. Zresztą pochodziłem ze sfer sprzyjających Rzymowi, ojciec mój był nieraz odszczególnianym za usługi oddane Cezarowi. Posiadaliśmy znaczny majątek, którego ani dla siebie, ani dla matki i siostry nie chciałbym był narazić na pewną stratę. Nie miałem w końcu żadnego powodu do nienawiści, a przeciwnie wszelkie inne względy: majątek, rodzina, sumienie, i prawo — prawo, które jest życiem i tchnieniem każdego syna Izraelowego — byłyby raczej wstrzymały moją rękę, gdyby nawet tak szalona myśl była powstała w mojej głowie. Nie, nie byłem waryatem i wolałbym był umrzeć niż się shańbić, a i dziś wolałbym ponieść śmierć, — wierzaj mi.
— Któż był przy tobie, gdy cios padł?
— Stałem na dachu domu ojców moich, Tirza była ze mną, ona piękna — uosobienie dobroci. Razem opieraliśmy się o poręcz chcąc widzieć wjazd nowego prokuratora i jego legion. Nagle dachówka nakrywająca poręcz usunęła się z pod mojej ręki i padła na Gratusa. W pierwszej chwili zdawało mi się, żem go zabił i przerażenie moje nie miało ganić.
— Gdzież wtedy była twoja matka?
— W swojej komnacie na niższem piętrze.
— Cóż się z nią stało?
Ben-Hur złożył ręce i ciężko westchnął.
— Nie wiem — widziałem, jak ją wraz z córką uprowadzono i oto wszystko co powiedzieć mogę. Z domu wypędzono wszystko, nawet nierozumne zwierzęta, i opieczętowano bramy, aby już nikt więcej nie wrócił. Gdybym tylko mógł wiedzieć, gdzie one są... zaprawdę, one były niewinne! Rzeknij jedno słowo, a przebaczę — ach! daruj szlachetny trybunie, że taki niewolnik jak ja, na całe życie do wiosła przykuty, śmie mówić o przebaczeniu!
Aryusz słuchał uważnie, przywołując na pomoc doświadczenie całego swego życia w obchodzeniu się z niewolnikami: jeśli udawał uczucia, które nim władnęły, natenczas kłamał; jeśli mówił prawdę, był niewinny a postąpiono z nim i całą rodziną niegodnie i padł ofiarą ślepo działającej siły.
Poświęcono całą rodzinę, aby pomścić wypadek, któremu nikt nie był winien. Myśl ta wzruszała trybuna do głębi. Żeglarze nazywali go „dobrym trybunem,“ a dla wielu względów w opowiadaniu skazańca można było na dobroć tę liczyć. Może znał i nie lubił Waleryusza Gratusa, a może znał także starszego Hura? Juda w swem opowiadaniu dotknął tych punktów, ale bez wyraźnego skutku.
Trybun zdawał się być w niepewności; był on na okręcie wszechwładnym panem; wrażenie, jakie na nim opowiadanie skazańca zrobiło, było dodatnie i wierzył. Pomimo tego postanowił nie spieszyć się, a raczej spieszyć do Cytery, bo byłoby nierozważnie pozbywać się w tej chwili tak doskonałego wioślarza; wolał więc zaczekać, aby dowiedzieć się cośkolwiek więcej — przekonać się, czy to jest książę Ben-Hur; wiedział bowiem z doświadczenia, że wszyscy niewolnicy kłamią.
— Dobrze, — rzekł — wróć na swoje miejsce.
Ben-Hur skłonił się i spojrzał raz jeszcze w twarz swego pana, a nie ujrzawszy więcej nic, coby mu dodać mogło nadziei, zwolna odchodził — nagle zatrzymał się i rzekł:
— Jeśli kiedy jeszcze pomyślisz o mnie, trybunie, pomnij, że błagałem jedynie o wieść o moich — o matce i siostrze, o nic więcej.
Po tych słowach odszedł.
Aryusz powiódł za nim zachwyconem okiem, myśląc:
— Gdyby go ćwiczyć, coby to była za ozdoba areny! co za biegacz! co za ramię do szermierki! Stój! — zawołał nareszcie.
Ben-Hur stanął, a trybun podszedł ku niemu.
— Powiedz mi, cobyś zrobił, gdybyś był wolnym?
— Szlachetny Aryusz urąga mej niedoli — rzekł Juda drżącym od wzruszenia głosem.
— Nie, na bogi, nie!
— Odpowiem więc chętnie: oddałbym się pierwszej powinności mego życia, nie znałbym innej: zanimby matka i siostra nie wróciły do domu ojców naszych, nie pomyślałbym o spoczynku. Każdy dzień, każdą godzinę poświęciłbym ich szczęściu. Nie miałyby nade mnie wierniejszego niewolnika, bo zaprawdę straciły wiele, ale na Boga przodków moich, więcej im oddam!
Rzymianin nie spodziewał się takiej odpowiedzi, na chwilę stracił wątek swych myśli, potem rzekł:
— Przemawiam do twej szlachetności — rzekł. — Gdyby matka twoja lub siostra nie żyły, lub na zawsze zginęły, powiedz, cobyś wtedy uczynił?
Widoczna bladość pokryła twarz Ben-Hura; z rozpaczą patrzył na morze, dopiero gdy się stał panem swych uczuć, zwrócił się do trybuna i zapytał:
— Jakibym zawód obrał?
— Tak.
— Powiem ci prawdę, trybunie. W przeddzień owego strasznego nieszczęścia, o którem ci mówiłem, otrzymałem był pozwolenie zostania żołnierzem. Nie zmieniłem i dziś mego postanowienia, a ponieważ na całej ziemi jest dziś tylko jedna szkoła wojenna, poszedłbym do niej.
— A więc na arenę! — zawołał Aryusz.
— Nie, do rzymskiego obozu.
— Pierwej jednak musiałbyś się zapoznać z używaniem broni.
Nigdy przełożony nie powinien radzić podwładnemu. Aryusz spostrzegł, że popełnił błąd i w oka mgnieniu zmienił głos i postępowanie.
— Odejdź — rzekł rozkazującym tonem — a nie buduj nic na tem co ci mówiłem, może żartuję z ciebie, albo — tu spojrzał w przestrzeń — albo, gdybyś się zmiany mógł spodziewać, to przyjdzie ci wybrać między sławą gladyatora lub służbą żołnierza. Do pierwszej może ci dopomódz łaska Cezara, gdy tymczasem w wojsku nie znajdziesz ani pomocy, ani uznania, bo nie jesteś Rzymianinem.
Za chwilę pochylał się Ben-Hur znowu nad wiosłem na zwykłem swem miejscu.
Gdy serce lżejsze, każde zajęcie łatwiej się spełnia, to też i wiosłowanie nie zdało się Judzie tak ciężkiem; nadzieja, niby śpiewne ptaszę zagościła w jego sercu. Ostrzegające słowa trybuna: może tylko żartuję z ciebie — odsuwał z myśli, ile razy mu się przypomniały. Jedyną myślą, która go zaprzątała, było, że go trybun zawołał, że wysłuchał dziejów jego żywota. Nad jego ławką zaświecił jasny promień nadziei, pełen obietnic, a on modlił się:
— Boże, jestem wiernym synem Izraela, narodu, któryś ukochał przed wiekami. Pomóż mi, błagam Cię!






  1. Melito, miasto na południowym krańcu Włoch.
  2. Cytera, wyspa na Morzu śródziemnem także Cerigo zwana.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.