Ben-Hur/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lewis Wallace
Tytuł Ben-Hur
Podtytuł Opowiadanie historyczne z czasów Jezusa Chrystusa
Wydawca Spółka Wydawnicza K. Miarki
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Mikołów
Tłumacz Antoni Stefański
Tytuł orygin. Ben Hur, a Tale of the Christ
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ I.

D
Dżebel-Zubleh, jest to pasmo gór około pięćdziesięciu mil długie, z którego, patrząc na wschód, widzi się Arabię. Głębokie parowy, napełniające się w deszczowej porze strumieniami pędzącymi do Jordanu lub do morza Martwego, ogólnego zbiornika wód w tych stronach, utrudniają przebycie tych gór. Jednym z tych parowów, podążał w kierunku wschodnio-północnym podróżny ku płaskim jak stół równinom.

Człowiek ten mógł mieć lat czterdzieścipięć. Broda bujna, nie gdyś czarna, dziś siwizną przypruszona, spadała mu na piersi; twarz ciemną, koloru brunatnego osłaniał zawój, zwany kefia, tak szczelnie, że z pod niego zaledwie barwę oblicza i duże czarne oczy, często w niebo się wznoszące, dostrzedz było można. Fałdziste ubranie, pospolicie na wschodzie używane, nie dozwalało widzieć całej postaci, tem bardziej, że siedział na rosłym wielbłądzie, a nad jeźdzcem i zwierzęciem wznosił się niewielki namiot w rodzaju parasola, przytwierdzony do siodła.
Kiedy wielbłąd wychylił się z parowu, słońce już weszło na niebie i oświeciło pustynię. Ulegając wrodzonemu instyktowi, wyciągnął szyję i przyspieszył kroku, zmierzając ku wschodniemu horyzontowi.

I dalej, dalej pędzi szlachetne zwierzę, naprzód zawsze i naprzód, jednostajnym biegiem i zawsze ku wschodowi. Podróżny siedzi spokojnie i nieruchomie, nie zwracając na nic uwagi. Cztery już godziny szło zwierzę z wiatrem w zawody i bez wytchnienia.

Nikt zaiste nie puszcza się w pustynię dla przyjemności; ci, których zadania życia lub interes tu pędzi, wiedzą, że ścieżki te, choć prowadzą od źródła do źródła i od pastwiska do pastwiska, zasłane są kośćmi trupów. Cóż wiec dziwnego, że nawet serce najodważniejszego szeika, gdy wjedzie w królestwo piasków, szybszem uderza tętnem. I nasz podróżny nie wygląda na człowieka jadącego bez celu; nikt go nie ściga, bo ani razu nie spojrzał poza siebie; nie zdradza również obawy ni grozy, nie czuje, zda się, nawet samotności. Nagle, o godzinie dziesiątej, zwierzę zatrzymało się w biegu, wydając ryk pełen żalu i skargi. Jeździec zbudził się jakby ze snu, rozsunął firanki buraahu,[1] popatrzył na słońce, zdawał się rozpatrywać okolicę, a zadowolony, zawołał: „nareszcie, nareszcie!“ Poczem złożył ręce na piersiach, wzniósł głowę i modlił się w milczeniu. Spełniwszy tę pobożną powinność, wyrzekł miłe dla wielbłąda słowo: ikh! ikh! które jest rozkazem, aby ukląkł. Zwolna, mrucząc z zadowolenia, usłuchał wierny towarzysz, a jeździec zsunął nogę po gładkiej szyi wielbłąda i stanął na piasku.
Człowiek ten był propocyonalnej budowy, niezbyt wysoki, ale silny; rozluźniwszy sznurek przytwierdzający kefiję na głowie, odsłonił twarz, barwy, jak już się rzekło, prawie murzyńskiej. Czoło miał szerokie, nos orli, zewnętrzne kąty oczu podniesione; włosy bujne, o metalicznym odbłysku, spadały w licznych splotach na ramiona. Poznać w nim było Egipcyanina. Podróżny nasz miał na sobie „kamis“ czyli białą, bawełnianą koszulę z wąskimi rękawami, zdobną haftem koło szyi i na piersiach, a sięgającą do kostek. Strój ten uzupełniał płaszcz bronzowy, zwany „abba.“ Na nogach miał sandały przytrzymane rzemykami z miękkiej skóry. Lecz rzecz niezwykle dziwna, że podróżny, chociaż sam był tylko w pustyni, nie miał przy sobie żadnej broni, ani nawet laski, którą pogania się wielbłąda. Świadczyło to o jego odwadze lub też o jego ufności w jakąś nadzwyczajną opiekę...

Stąpiwszy na ziemię, zapragnął rozruszać długą podróżą ścierpnięte członki i przeszedł się kilka razy w tę i w ową stronę, nie oddalając się od miejsca, w którem spoczął jego wierny podróży towarzysz. Od czasu do czasu zatrzymywał się a przecierając oczy rękoma, badał pustynię aż do ostatnich jej krańców; po każdym takim przeglądzie twarz jego zaciemniał wyraz zawodu, lekki, ale tłómaczący, że kogoś oczekiwał. Jakiż cel, jaki powód mógł zawieść tego człowieka w tak odległe ustronie?
Chociaż nie mógł ukryć wrażenia doznanego z zawodu, nie stracił jednak nadziei, że oczekiwany gość przybędzie; wyjął bowiem z pudła przypiętego do siodła gąbkę i małe naczynie z wodą do obmycia pyska, oczu i nozdrzy wielbłądowi. Po tem zaopatrzeniu wiernego towarzysza, wyjął z tego samego schowku płótno w białe i czerwone pasy, wiązkę cienkich drążków i grubą laskę. Gdy tą laską wykonał kilka poruszeń, pokazało się, że była ona dobrze obmyślonym sprzętem, gdyż składała się z kilku mniejszych części, dających się rozsunąć na długi kij, przenoszący miarę człowieka. Tę wysoką podporę wbił podróżny w ziemię, a naokoło niej umieścił mniejsze drążki, na których rozciągnął płótno, i znalazł się jak w domku, może mniejszym niż dom emira lub szeika, ale zresztą równym tamtemu pod względem wygody.
Zarządziwszy tak wszystkiem, oddalił się na małą odległość i raz jeszcze bacznie popatrzył po okolicy, lecz nie spostrzegł nic prócz szakala kłusującego po równinie i orła szybkującego ku zatoce Akabe.
Podróżny uległ widocznie uczuciu samotności, bo zwrócił się do wielbłąda i rzekł nizkim głosem w języku nieznanym pustyni: „Dom nasz daleko, lecz Bóg jest z nami. Ufajmy i czekajmy.“
Jakby uspokojony własnemi słowy, wyjął nieco fasoli z kieszeni u siodła, a włożywszy je do woreczka, zawiesił tenże u pyska wielbłądowi, który chciwie jadł ulubiony sobie przysmak. Wędrownik przypatrywał się chwilę z zadowoleniem zwierzęciu i znów puścił oko na zwiady w przestrzeń piasczystą, bezgraniczną, rozpaloną padającymi pionowo promieniami słońca.
— Przyjdą — rzekł wreszcie sam do siebie. — Ten, który mnie tudotąd przywiódł, i ich przywiedzie. Trzeba, abym był gotów na ich przyjęcie. — To mówiąc, wyjął przywiezione z sobą zapasy do wieczerzy. Składały się one z soku palmowego, w oplecionem przechowanego naczeniu, i wina z bukłaku, baraniny suszonej i wędzonej, chleba i sera. Nie brakło też owoców, jak granatowych jabłek syryjskich, zwanych „shumi“ i wybornych daktylów. To wszystko zaniósł podróżny do namiotu, złożył jedzenie na kobiercu i nakrył je trzema kawałkami jedwabnego płótna, któremi lepsze towarzystwo na wschodzie, stosownie do przyjętego zwyczaju, przykrywa sobie kolana podczas jedzenia. Z liczby nakryć domyślić się było można liczby biesiadników.
Ukończywszy przygotowania, wyjrzał nasz podróżny znowu, zbadał horyzont i — o radości! ujrzał na wschodzie ciemny jakiś punkt. Widok tego punktu czy cieniu wywarł na nim dziwne wrażenie, stanął jakby skamieniały z szeroko rozwartemi oczyma, dreszcz wstrząsnął jego członkami. Tymczasem spostrzeżony punkt rósł ciągle, niebawem miał wielkość ludzkiej ręki, dalej przybrał dokładniejsze kształty, a w końcu ukazał się całkiem wyraźnie drugi taki sam wielbłąd, jak poprzedni, duży i biały, z honda’hem czyli podróżną lektyką, jakich używają w Hindostanie.
Egipcyanin złożył ręce na piersiach i spojrzał ku niebu.
— Wielki jest Bóg! — zawołał, a oczy zaszły mu łzami.
Przybyły zbliżył się i stanął. I on także w tej chwili zdał się budzić ze snu. Obejmował wzrokiem wielbłąda, namiot i stojącego u wejścia człowieka, zatopionego w modlitwie. Widok ten wzruszył go widocznie — skrzyżował również na piersi ręce, pochylił głowę i modlił się w milczeniu. Po chwili zsiadł z wielbłąda, stanął na piasku i zbliżył się ku Egipcyaninowi, który również szedł mu naprzeciw. Przez chwilę patrzyli na siebie, uścisnęli się, t. j. każdy położył prawą rękę na ramieniu drugiego, a lewą otoczył go w pasie, głowę zaś kładli sobie wzajemnie raz na lewem, drugi raz na prawem ramieniu.
— Pokój tobie, sługo prawdziwego Boga — rzekł nowoprzybyły.
— I tobie pokój, bracie w prawdziwej wierze! pokój tobie i powitanie — odpowiedział Egipcyanin gorąco. — Nowoprzybyły był to człowiek wysoki i chudy, twarz jego szczupła, cery miedzianej, oczy zapadłe, błyszczące; białe włosy i broda spływały mu na piersi. Broni, również, jak pierwszy, nie miał żadnej, a ubranie nosił, jakiego używają mieszkańcy Hindostanu: Na głowie, ponad fezem, zwinięty w szerokie zwoje szal tworzył turban, suknie miał stylem podobne do szat Egipcyanina, tylko „aba“ była krótsza, bo z pod niej wychodziły szerokie spodnie u kostki ściągnięte. Na nogach, zamiast sandałów, nosił pantofle z czerwonej skóry, w palcach zakończone spiczasto. Prócz pantofli reszta jego ubrania była z białego płótna. Postawa cała pełna wspaniałości i powagi! gdy podniósł twarz z piersi Egipcyanina, w oczach jego błyszczały łzy.
— Bóg jest wielki! — zawołał po przywitaniu.
— Błogosławieni ci, którzy Mu służą — dodał Egipcyanin. — Patrz, oto i trzeci przybywa.
Obaj zwrócili wzrok ku północy, skąd już całkiem wyraźnie widać było wielbłąda równie białego jak poprzedni i płynącego niby okręt. — Stali w milczeniu aż nowy podróżny przybył, zsiadł i zbliżył się do nich.
— Pokój tobie, mój bracie — rzekł ściskając Indyjczyka.
Mieszkaniec Hindostanu odrzekł: Niechaj się spełnia wola Pana.
Ostatni z podróżnych nie był wcale podobny do swych towarzyszów; budowa jego wątlejsza, cera biała i rozwiane włosy tworzyły jakby aureolę około jego pięknej, wolnej od nakrycia głowy. W gorącem spojrzeniu ciemno-niebieskich oczu błyszczały rozum i odwaga. Również jak tamci bez broni, z pod zwojów fenickiego purpurowego płaszcza, z wielkim udrapowanego wdziękiem, wysuwała się tunika z krótkimi rękawami, wycięta u szyi, zebrana sznurem w pasie, a sięgająca zaledwie kolan. Ręce, nogi i szyję miał obnażone, a chociaż zdawał się liczyć nad lat pięćdziesiąt, nic prócz powagi w obcowaniu nie znamionowało tego wieku, bo dusza i ciało urągały wpływowi czasu. Nie potrzeba mówić, z którego przybywał kraju, bo każdy odgadł w nim napewno Greka.
Gdy ręce nowoprzybyłego opadły z ramion Egipcyanina, tenże rzekł głosem wzruszonym: Pierwszy stanąłem na miejscu przeznaczonem, czuję się więc wybranym na sługę mych braci: oto i namiot rozpięty, chleb do łamania gotowy, pozwólcie, niech czynię mą powinność.
To mówiąc, zaprowadził obu do namiotu, a zdjąwszy sandały z ich nóg, umył je, poczem zwilżył ręce swych gości i obtarł je ręcznikiem.
Gdy tak dopełnił pierwszych praw gościnności, obmył sam siebie i rzekł:
— Pomnijmy, bracia, że pełnimy służbę, do której potrzeba sił; wzmocnijmy więc ciało pożywieniem, a duszę opowiadaniem skąd i po co przybywamy.
To powiedziawszy, zaprowadził biesiadników na ucztę i posadził tak, że wzajemnie do siebie byli zwróceni. Równocześnie pochyliły się ich głowy, ręce skrzyżowały na piersiach i głośno odmówili następującą prostą modlitwę:
„Ojcze wszystkich — Boże! — co tylko mamy, od Ciebie pochodzi; przyjm nasze dzięki i pobłogosław nam, pozwalając i dalej sprawować wolę Twoją.“
Wymówiwszy ostatnie słowa, spojrzeli ze zdumieniem po sobie, bo oto każdy mówił językiem nigdy pierwej niesłyszanym, a mimo to rozumiał co był powiedział. Więc dusze ich zadrgały wielkiem wzruszeniem, a po cudzie tym poznali, iż Bóg jest pośród nich.

Stosównie do ówczesnej rachuby, powyższe spotkanie miało miejsce w roku 747 po założeniu Rzymu, w miesiącu Grudniu, a więc w zimie i to wyjątkowo ostrej na owych błogosławionych wybrzeżach Śródziemnego morza. Nasi podróżni gawędzili, jedząc i pijąc, a Egipcyanin, jako gospodarz, przemówił, jak następuje:
— Dla podróżnego niema nic słodszego na obczyźnie, jak usłyszeć własne imię z ust przyjaciela. Przed nami wiele dni wspólnego życia, czas nam się poznać, a jeśli taka wola wasza, niech zacznie ten, który ostatni z nami się połączył.
Zwolna, ostrożnie, jakby licząc się z wyrazami, uczynił Grek zadość wezwaniu, i rzekł:
— To co mam powiedzieć, tak jest nadzwyczajnem, iż nie wiem od czego zacząć i jak się wyrazić. Nie rozumiem często sam siebie; silnie jednak wierzę, iż to co czynię, jest wolą Pana, a służba Jego ciągłem zachwyceniem. Kiedy rozważam otrzymane posłannictwo, czuję niewysławioną radość i szczycę się niem.
Wzruszenie nie dozwalało mu mówić dalej, a towarzysze odczuwając jego słowa, spuścili oczy.
— Daleko stąd, na zachód — mówił Grek dalej — leży kraina, której pamięć nigdy nie zaginie, bo jej zawdzięcza ludzkość swe najczystsze zachwyty. Nie myślę tu mówić o sztukach pięknych, filozofii, wymowie, poezyi i wojnie. O moi bracia, sława mej ojczyzny będzie po wsze czasy świecić mądrością zawartą w księgach, a głoszącą całemu światu wolę Tego, którego szukać idziemi. Kraina, o której mówię, to Grecya, a jam jest Gaspar, syn Kleantesa, Ateńczyka. Naród mój, ciągnął dalej, oddany był nauce, i ja nie odrodziłem się od mych przodków. Dwaj nasi najsławniejsi filozofowie uczą o duszy ludzkiej i jej nieśmiertelności, wierzą w istność Boga i Jego najdoskonalszą sprawiedliwość. Liczne szkoły filozoficzne wiodły spór o te dwie zasady, i ja obrałem je za przedmiot mych studyów, jako jedynie godne zastanowienia i badania. Przeczuwałem, że istnieje związek między Bogiem a duszą, ale rychło spostrzegłem że umysł ludzki może ten związek tylko do pewnego stopnia wyjaśnić, dalej wiedza jego napotyka na nieprzezwyciężone zapory, których bez pomocy nadzwyczajnej nie usunie. Tej pomocy wzywałem i szukałem, ale nikt nie odpowiedział na me wołanie; opuściłem więc szkoły i miasto.
Na te słowa wynędzniałą twarz Indyjczyka rozjaśnił poważny uśmiech zadowolenia.
— W północnej stronie mej ojczyzny, w Tessalii, — mówił Grek — jest góra sławna jako przybytek bogów; tam rządzi Zeus, którego Grecy czczą ponad wszystkie bogi; góra ta zowie się Olympem. Tam udałem się a znalazłszy jaskinię na spadzistości góry, w miejscu, gdzie się chyli ku południo-wschodowi, tam zamieszkałem. Oddając się rozmyślaniom, błagałem każdem westchnieniem o objawienie. Ufność moja była wielką, wierząc w Boga niewidzialnego ale wszechmocnego, wierzyłem w możliwości Jego odpowiedzi, gdy go o nią całą duszą błagać będę.
— Ach, i otrzymałeś odpowiedź, nieprawdaż? — zawołał Indyjczyk, wynosząc w górę ręce.
— Słuchajcie mnie, bracia — mówił Grek dalej, z trudnością opanowując wzruszenie. — Drzwi mojej pustelni wychodziły na morze, na zatokę Cermaik. Pewnego dnia ujrzałem człowieka spadającego z pomostu okrętu, który właśnie podniósł kotwicę i rozwinąwszy żagle, odbijał od lądu; mimo wypatku dopłynął człowiek ów do brzegu i znalazł u mnie schronienie i opiekę. Był to Izraelczyk, uczony w historyi i prawach swego narodu; on mnie pouczył, że Bóg, którego wzywałem i czciłem, istnieje rzeczywiście i że przed wieki był prawodawcą i królem Izraela. Cóż to było, jeśli nie objawienie, o którem marzyłem? Wiara moja nie była próżną; Bóg usłyszał wołanie moje i wysłuchał je.
— Jak wysłuchuje tych, którzy Go wzywają z wiarą — rzekł Indyjczyk.
— Czemuż, niestety — dodał Egipcyanin — tak mało jest takich którzy rozumieją objawienie!
— To jeszcze nie wszystko — ciągnął Grek. — Człowiek ten, tak cudownie mi zesłany, powiedział mi jeszcze, że jak dotąd objawienie było tylko dla ludu Izraela, tak i nadal jego własnością pozostanie; prorocy, którzy w pierwszych wiekach po objawieniu mówili z Panem, zostawili obietnicę, że On przyjdzie znowu, a to drugie Jego przyjście oczekiwane jest obecnie, każdej chwili, w Jerozolimie. Ten, który ma przyjść, będzie Królem Izraelskim. Jakto, nicże nie uczyni Pan dla reszty świata? zapytałem. Nie, odparł dumnie, my jesteśmy Jego wybranym ludem. Odpowiedź ta nie zniweczyła wcale moich nadziei; nie mogłym przypuścić, aby Bóg miał ograniczyć Swą miłość i miłosierdzie na jeden tylko naród, jakby na jednę rodzinę. Postanowiłem koniecznie zbadać tę tajemnicę; a nareszcie udało mi się przełamać pychę Izraelity, który mi wyznał, że jego ojcowie byli tylko wybranymi sługami, przeznaczonymi do przechowania wiary w prawdziwego Boga, aby kiedyś świat poznał żywą prawdę i był zbawion. Gdy Judejczyk mnie opuścił, zostałem sam; dusza moja przejęła się pokorną modlitwą i błagałem, aby mi było danem oglądać Króla, gdy przyjdzie i oddać mu cześć. Raz w nocy, siedząc u drzwi mej jaskini, rozmyślałem i usiłowałem zbliżyć się do tajemnic mego istnienia, a przyświecała mi wiara w jednego Boga. Nagle, na ciemnej morza powierzchni ujrzałem gwiazdę; zwolna zwiększała się, i wznosiła, zbliżając się ku mnie; nareszcie stanęła nad moją głową, tuż u drzwi moich, tak, że jej światło padało mi wyprost na oblicze. Padłem na ziemię i usnąłem, a we śnie słyszałem głos mówiący:

— Gasparze! Wiara twoja zwyciężyła! Bądź błogosławiony! Z dwoma innymi, którzy przyjdą z dalekich krańców ziemi, zobaczycie Tego, który jest obiecany, abyście o Nim świadczyli, gdy będzie potrzeba cudów na potwierdzenie Jego prawdziwości. Wstań, idź, a ufając Duchowi, który cię prowadzić będzie, spotkasz ich.
Wstałem rano a Duch towarzyszył mi wśród blasku światła jaśniejszego nad słońce. Wziąłem moje pustelnicze zapasy, ubrałem się jak dawniej, z tajemnego miejsca wyjąłem skarb, który z sobą niegdyś przyniosłem. Właśnie przejeżdżał okręt, zawołałem nań, zabrał mnie i zawiózł do Antyochii, gdzie kupiłem wielbłąda i przybory do podróży.
Przez ogrody i sady, zdobiące brzegi Orontesu, przybyłem do Emessy, Damaszku, Bostry i Filadelfii, a stamtąd tu dotąd. Oto, bracia, moja historya, niechże teraz posłucham waszej.
Egipcyanin i Indyjczyk spojrzeli po sobie; pierwszy wzniósł ręce, drugi skłonił głowę i rzekł:
— Brat nasz dobrze mówił, oby moje słowa równą były napełnione mądrością.
Tu zamilkł, a po chwili namysłu rzekł:
— Znać mnie będziecie, bracia, pod imieniem Melchiora. Mówię do was językiem jeśli nie najstarszym na świecie, to najdawniej używanym pisemnie — myślę o indyjskim sanskrycie. Urodziłem się w Hindostanie Braminem. Religia ta pozostawiła w duszy mojej dziwną próżnię. Szukałem przeto spokoju i ukojenia w samotności; szedłem wzdłuż Gangesu aż do źródła wód tegoż wśród gór Himalajskich. Tu więc, gdzie pierwotna jeszcze przyroda nęci mędrca samotnością, a wygnańca obietnicą bezpieczeństwa, postanowiłem przebywać tylko z Bogiem i wśród modlitwy i postu oczekiwać śmierci.
Tu znów brakło Melchiorowi głosu, a chude ręce splotły się jak do modlitwy.
Po chwili mówił dalej.
— Pewnej nocy, chodząc w samotności, zawołałem z utęsknieniem: Kiedyż przyjdzie Bóg i wybawi mnie? Czyż jest odkupienie? — Nagle światło oświeciło ciemności, a wnet zmnieniając się w gwiazdę, zbliżyło się ku mnie i zatrzymało się nad moją głową. Olśniony niezwykłą jasnością, padłem na ziemię i usłyszałem głos mówiący łagodnie: Miłość twoja zwyciężyła. Bądź błogosławiony, synu Indyi. Odkupienie się zbliża. Z dwoma innymi, którzy przyjdą z dalekich stron świata, ujrzycie Odkupiciela i będziecie świadczyć o Jego przyjściu. Wstań rano i idź na spotkanie towarzyszów, a całą wiarę złóż w Duchu, który ciebie i ich wieść będzie.
— Od tego czasu światło pozostało ze mną; wiedziałem, że było ono znakiem obecności Ducha. Rano ruszyłem tą samą drogą, którą tu przyszedłem, w otworze góry znalazłem kamień wielkiej wartości, który sprzedałem w Hurdwar. Przez Lahor, Kabul i Yezd przybyłem do Ispahanu, gdzie kupiłem wielbłąda. Stamtąd wiodła mnie gwiazda do Bagdadu, gdzie, nie zastawszy żadnej karawany, postanowiłem podróżować sam bez trwogi, bo Duch był i jest ze mną! O jakże wielką jest łaska, której doznaliśmy, jakże wspaniałą, o bracia, chwała nasza! Zobaczymy Odkupiciela, będziemy mówić do Niego i oddamy Mu cześć! — Skończyłem, bracia!
Grek, pełen życia i ognia, głośno wypowiadał zadowolenie swoje; Egipcyanin zaś zaczął swą opowieść z charakterystyczną powagą:
— Pozdrawiam was, bracia moi. Cierpieliście wiele, dzieliłem waszą boleść, cieszę się wspólnie zwycięstwem. Posłuchajcie teraz mojej historyi.
Napiwszy się wody z obok stojącego bukłaka, tak począł mówić:
— Urodziłem się w Aleksandryi, z rodu książąt i kapłanów, wychowanie odebrałem stósowne do mego rodu. Wczas bardzo uczułem niezadowolenie z nauki religii, tyczącej duszy po śmierci. Wierzyłem, że dusza ludzka do wyższych celów jest przeznaczona i tonąc w rozmyślaniach, ujrzałem jasno, że śmierć jest tylko punktem rozstania, po którem źli idą na potępienie, wierni zaś wierze i sprawiedliwości wznoszą się do wyższego życia, pełnego radości wiekuistej: życia z Bogiem i w Bogu. Opuściłem świat, poszedłem tam, gdzie nie było ludzi, ale był Bóg. Udałem się w głąb Afryki. Na wysokiej górze, u której stóp wije się szeroka rzeka, tam zamieszkałem. Dłużej niż rok góra ta była mi domem, owoc palm żywił ciało, modlitwa duszę. Pewnej nocy przechadzałem się wśród palm w pobliżu jeziora, wołając w myśli: ludzkość ginie, kiedyż przyjdziesz, o Boże? miałżebym nie widzieć odkupienia? Zwierciadło wody świeciło gwiazdami, jedna z nich zdawała się poruszać i zniżać nad powierzchnią wody, od której nabrała nowego blasku, olśniewającego wzrok, i zwolna posunęła się ku mnie; zatrzymała się wreszcie nad moją głową tak blizko, że zdawało mi się, iż ją ręką dosięgnę. Padłem na ziemię i ukryłem twarz w dłoniach, a głos nadziemski dał się słyszeć: Dobre twoje uczynki zwyciężyły. Z dwoma innymi z dalekiego świata zobaczycie Zbawiciela i świadczyć o Nim będziecie. Wstań i idź na ich spotkanie, a gdy wszyscy przybędziecie do świętego miasta Jeruzalem, pytajcie ludzi, gdzie jest Ten, który się narodził król żydowski? Albowiem widzieliśmy Jego gwiazdę na Wschodzie, idziemy, aby Mu oddać cześć. A złóż ufność w Duchu, który cię prowadzić będzie.

— Na potwierdzenie tych słów światło rozproszyło ciemności i zostało ze mną, rządziło mną i prowadziło. Gwiazda wiodła mnie wzdłuż rzeki do Memfis, gdzie zaopatrzyłem się we wszystko co potrzebne na pustyni. Kupiłem wielbłąda i przybyłem bez odpoczynku przez Suez i Kufilch, przez kraje Moabu i Ammonu aż do tego miejsca. Bóg z nami, bracia!
Wewnętrznej ulegając sile, wszyjscy trzej wstali i podali sobie ręce.
— Czyż może być wyraźniejsze i wznioślejsze powołanie? — mówił Baltazar. — Gdy znajdziemy Pana, bracia, wraz z nami wszelkie pokolenia cześć mu oddadzą!
Po tych słowach zapanowało milczenie przerywane westchnieniami i uświęcone łzami. Była to radość nieopisana, radość dusz u brzegów zdroju życia, dusz spoczywających w Odkupicielu i upojonych obecnością Boga!
W końcu ręce ich opadły, wszyscy wyszli za namiotu, pustynia była spokojną jak niebo, słońce zachodziło, wielbłądy spały.
Za chwilę zwinięto namiot, resztki zapasów schowano do pudła, poczem podróżni wsiedli na wielbłądy, a Egipcyanin przewodniczył im. Jechali zwolna wśród chłodnej nocy, wielbłądy równym szły tempem. Podróżni jechali w głębokiej pogrążeni zadumie.
Księżyc wznosił się powoli, a trzy wysokie białe postacie cicho postępowały w świetle jego. Nagle w powietrzu nad nimi, nie wyżej jak wierzchołki najbliższego pagórka, zajaśniał płomień; serca podróżnych zabiły przyspieszonem tętnem, święty dreszcz przeniknął ich i wszyscy jakby jednym zawołali głosem: „Gwiazda! Gwiazda! Bóg z nami!“






  1. Namiocik nad jeźdzcem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lewis Wallace i tłumacza: Antoni Stefański.