Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXV.

Pani Marchocka główkę swą na ramieniu Bema skłoniła i wybuchnęła płaczem.
Pułkownik stracił rezon i jął sumitować się przed kapitanową.
— Pani Anno, proszę do serca... parol, nie chciałem... Jeno, jeno pragnąłem wystawić położenia... Pani nie winna! Los, los tak zrządził... On jeden!... Trzeba zapomnieć. Przed panią świat jeszcze...
Główka pani Marchockiej bezwładniej zwisła, pierś załkała.
Bema i żałość zdjęła i złość na samego siebie.
Sumienia chyba nie miał, aby za tkliwą spowiedź, za rozwarcie mu księgi całego życia, odpowiadać żołdackimi morałami, prawieniem kazania! I jakiego jeszcze. Niczemby kto patykiem lilji imponował. Ona z całą wiarą, z zaufaniem całem do niego — a on z pazurami. Jeszcze w innym momencie, lecz gdy tu, u niego, tuli się, chroni, ledwie swobodniejszego nabiera tchnienia po strasznych przejściach, po tej nocy okropnej!...
I pułkownik już nie tłumaczył się, lecz błagał o przebaczenie, już nie usprawiedliwiał, lecz oskarżał.
Aż wilgotna twarzyczka pani Anny podźwignęła się nieśmiało i ostatnie ząklęcie Bema — utonęło w całunku...
Oczy kapitanowej jaśniały poprzez zroszone rzęsy, jak uśmiech słońca na perlących się kroplami rosy habrach. Pułkownikowi grała w duszy pieśń szczęsna.
Siedzieli obok siebie. Dłonie ich splatały się, szukały wzajemnie.
Twarz Bema gorzała. Blizny, prochem osmalone policzki pułkownika, jakby znikły, wyrównały się. Usta wąskie zazwyczaj a szerokie, napęczniały i kształtny przybrały wykrój.
A obocześnie umysł pułkownika nabierał przejrzystości, mocy, zwartości rzutu. Sięgał w dal, najrozleglejsze ogarniał widnokręgi i wracał ku pięknej kapitanowej zadufany.
Czyżby Bema rozmarzenie wodziło, czyżby złudy pojmały go w swe sieci?
Przenigdy.
Pułkownik rozumiał, zgłębiał samego siebie, na siebie samego poglądał.
Miłował? Prawda, gorąco, szczerze miłował, ale nie zaślepienie! Annę wskróś przejrzał i widział w niej nie same lazury, nie same czary — ale i rzeczywistość i to wszystko, co w niej było ludzkiem, złem nawet.
Niedola ją ścigała, prześladowała, powiodła do ołtarza z żołdakiem, prostakiem niewątpliwie, który niezdolen był delikatnych jej uczuć uszanować, który sam, sam pchnął ją na drogę buntu. Wówczas zjawił się Gendre i wycieńczoną, złamaną otumanił, zagarnął. Czyż mogła się ostać?... Niecne krętactwo Gendre’a czyniło wszystko, byle zgasić w niej porywy, byle mieć z niej powolne narzędzie dla swych szpiegowskich sprawek. Któraż w jej położeniu by nie uległa. Bez środków, bez rodziny, opieki... Nawykła do dostatniego życia, młoda, piękna, pochlebstwami karmiona! — Gendre ją trzymał w żelaznym uścisku intrygi! — Opór, bunt najmniejszy, groził jej wyjawieniem tajemnicy jej życia, dyshonorem... A ostatnimi czasy nawet już i kaźnią! Wszak Anna miała chwile, w których rwała się do sentymentów zacnych, obywatelskich. Choćby tego dnia, gdy po raz pierwszy ją widział! Ileż godzin przegawędzili o miłości ojczyzny, o obowiązkach Polki, tego wieczoru pamiętnego, ileż zapału mieściło się w jej głosie, kiedy nuciła mu przy klawikordzie rzewną piosnkę rotmistrza. Bezwątpienia — z obcowania z takim Gendrem nie zdołała ujść bez skazy. Szczerby pozostały i w jej wyobrażeniach i w jej przekonaniach i w sercu. Lecz drzewko, które robak toczy, godzi się ratować i można uratować. Życie swe poświęci. I powoli, jak ogrodnik zabiegliwy, osmyczać będzie wilczki z pięknej roślinki — spędzać mszyce złośliwe a baczyć, by zbyła się przyziemnych skrętów, by ku niebu zwracała smukłe swe pędy.
Mijały godziny. Dzień odchodził. Słońce ostatkiem swych smug złociło rąbki obłoków. Izdebki pułkownika już szarobłękitna wypełniała poświata. A jemu precz grała jasność promienna i odsłaniała mu nowe przestworza, nieznane krainy.
Harmonijny głosik pani Marchockiej kołysał go, czyste, świeże jej tchnienie poiło rozkoszą.
Kapitanowa mówiła mu o swym dworku opuszczonym, o roślinkach, pozbawionych opieki, o tem, że radaby bodaj tymczasem, choć do garderoby swej dotrzeć, drobiażdżków nieco toaletowych wziąć, bo... inaczej, inaczej pułkownikowi zbrzydnie zupełnie w tem zaniedbaniu!
Bem juści przekonywał ją skwapliwie, że nigdy nie wydawała mu się piękniejszą.
Kapitanowa droczyła się, upierała. Rączki jej kumały się coraz częściej z ustami pułkownika. Promienie splotów pani Marchockiej za pan brat z mundurem Bema szły.
Pułkownik, niby to przy swojem obstawał, lecz jeno byle swarzenie się przedłużyć, byle pozór do przypięcia się mocniejszego do rączki znaleźć.
Niekiedy, na żwawe słówko kapitanowej, Bem wybuchał śmiechem serdecznym, takim śmiechem, że dźwięk jego pełny, metaliczny jemu samemu osobliwością się zdawał. Ani przypuszczał, że tak przyjemne posiada brzmienie.
I jakże mogło być inaczej, gdy oto pani Anna, utyskując ze swym prześlicznym uśmieszkiem na brak grzebiuszczków, wypomniała mu, że ma jeden i to napoły bezzębny! Nigdy tego nie spostrzegł i nawet dziwował się, że mu nadto dokuczliwie łysinę porze. Ucieszna historja.
Juści trzeba, trzeba jej i tego i tamtego i dworkiem się zająć i ogródkiem, pomyśleć o konsystorzu, o znalezieniu kanonicznych racji i o służebnej, bo trudno te pieściwe rączyny na zniszczenie wydawać. Uczyni wszystko, wszystko, każde jej spełni życzenie, bo nie miałby sił, nie mógłby go nie spełnić! Wszak dla niej, dla niej tylko żyć będzie, dla niej będzie pracował, zabiegał, jej pragnieniami żył. Było inaczej, samotnikiem się błąkał po świecie. Od śmierci rodziców szukał, latami szukał odzewu, na manowcach go ścigał nawet! — A teraz nareszcie, nareszcie przystań dla skołatanego serca znalazł.
Przeszkody!? — Czyż mogą istnieć takie, którychby on nie skruszył, nie przełamał? Lub czyż zdolną jest narodzić się taka siła, co byłaby władną oderwać go od kochania, od szczęścia!? Co zdolną byłaby ich rozdzielić?...
Krótkie, energiczne stuknięcie do drzwi wchodowych przerwało zwierzenia. Pułkownik dźwignął się niechętnie i poszedł otworzyć.
Na progu zadzwoniły hałaśliwie ostrogi.
— Mam honor z dowódzcą baterji konnej?...
— Tak!...
— Podpułkownik placu Noffok...
— A... wszak dawny adjutant polowy generała Rautenstraucha...
— Do usług.
— Może podpułkownik raczy pozwolić...
— Dziękuję. Przybywam z rozkazem prezesa Rządu narodowego, generała piechoty, hrabiego Krukowieckiego...
— Prezesa Rządu... Krukowieckiego?!
— Tak jest, polecono mi wręczyć to pismo panu generałowi... i pozdrowić pana generała w imieniu hrabiego-generała...
Bem odebrał machinalnie podaną mu kopertę i rzucił okiem na nadpis...
Nadpis, pomimo zmroku — z oślepiająco białej powłoki zawołał doń wielkiemi, czarnemi literami: „Do JW. Generała brygady Józefa Bema“.
Już żwawy wietrzyk rozświtu hulał ulicami Warszawy, gdy Bem wyszedł z pałacu Radziwiłłowskiego od nowego prezesa Rządu.
Krukowiecki przyjął go poczciwie, serdecznie, z całem wylaniem, niby dawnego towarzysza broni. Uhonorował go, epoletami generalskiemi obdarzył... Pani Krukowiecka sama uparła się mu je przypinać, a dawne pułkownickie jego na pamiątkę wzięła. — Szczerzy oboje... Mówili, że niby cała Izba sejmowa na generała go wypromowała!... Lecz, żeby nie Krukowiecki, ba długoby czekał, bo właściwie fawor go spotkał. Chorzewskiego nawet przeskoczył, wszak Chorzowski według listy starszeństwa, już w dwudziestym roku przed nim szedł. A Kołyszko? Podpułkownikuje sobie, drągal, zaledwie! To się tam Anusia uraduje! Z chudej fary pułkownickiej — dwa tysiące złotych miesięcznie! Hm — miesięcznie! A co dlań osobiście najmilsze, że siła, siła radości będzie w baterji. Orlikowski, Jabłonowski, Iliński — dwa awanse i krzyż. Pojęcia nie miał, że tak łatwo można tyle wykołatać. Krukowiecki bo po dyktatorsku się bierze. Ład porządek, agitatorów, mąciwodów, cywilów w ryzę chwyta! Chłopicki jeno groził a nie strzymał. A ten, miast obiecywać, czyni. Sprawcom mordów nie przebacza. Słusznie, uczciwie! Inaczej, inaczej ranga generalska byłaby wprost męczeństwem, byłaby awansem na ofiarę dla pospólstwa. Strach pomyśleć! Ilu, od listopada, ilu ich padło z bratobójczej ręki... I jakich żołnierzów, jakich generałów! Hauke, Blumer, Nowicki, Potocki Staś, Siemiątkowski, Trębicki, Gielgud, Jankowski, Hurtig, Bukowski, Sałacki! Jedenastu!... Winni! A przecież każdy z nich tylekroć razy życie i zdrowie ważył dla tych samych sztandarów, o zdradę których ich pomówiono! A przecież między tymi sprzedawczykami byli ludzie bez skazy, oficerowie dzielni!... Choćby Nowicki a Siemiątkowski a Sałacki! Trudno wspomnieć bez zgrozy, bez lęku przed pomstą niebios! — a tu brak, brak właśnie wodzów, brak generałów... Krukowiecki ma determinację — lecz czy nie zapóźno, czy zdoła, czy wytrwa. Prądzyński i Dembiński również są za opuszczeniem Warszawy! Krukowiecki słuchać o tem nie chce! Drwi z matematyki, z liczb, z rachunków. — Niestety! — Bem pierwszy rad je sobie lekceważyć, ale w szczerem polu, tam, gdzie w odwodzie jest wolny przestwór gdzie można najgroźniejszego przeciwnika napaść, dopiec mu do żywego, zdemoralizować i samemu uniknąć stanowczej, rozstrzygającej bitwy. A tu jakże? Dwie i pół mili cale nietęgich szańców na płaszczyźnie bezbrzeżnej... I, na dobrą sprawę dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza, miast dziewięćdziesięciu! Męstwo, bohaterstwo znaczy, — czasem kompanję umie zamienić w dywizję, — czasem jednym szwadronem korpusowi zagrozić umie. Ale i męstwo i bohaterstwo zamknięte, dławione, opasane zewsząd giną, nikną, wypełniają przekopy własnemi ciałami, moszczą drogi mrowiu nieprzyjaciela.
Sowiński zaprzysiągł, że przystęp do Woli po jego chyba trupie! — Szlachetny zapał — lichy argument. Takoż Bogusławski, Muchowski, legjon jest takich niezawodnie. Dziejom znów trupów przybędzie! I cóż z nich, cóż po nich?! Jeden przez drugiego deklarują się umierać, gdy tu żyć, bronić trzeba! — Ale podobno taki zapadł wyrok. Jeżeli Prądzyński z Dembińskim nie zdołali — ha, to cóż, lepiej milczeć. Poswarów i zamętu i tak dosyć. A w ostateczności najgorsza decyzja warta więcej od chwiania się. Generał Witt przysłał parlamentarza z listem, wzywającym Krukowieckiego na widzenie się z feldmarszałkiem. Rzecz idzie niby o zamordowanie barona Kettlera i szambelana Fanshave. Rząd przypuszcza w tem ukrytą chęć nawiązania pokojowych układów. Twarde byłyby warunki, ale kto wie, czy za miesiąc, za dwa tygodnie, nie byłyby jeszcze cięższe! — Trudno się z tem oswoić. — Ale jego, Bema, prawo czuwać, działać a nie oglądać się, nie zważać na spodziewania paktów. Krukowiecki daje mu dowództwo artylerji i to cale prawie niezależne od Umińskiego i Dembińskiego, którzy obronę Warszawy mają stanowić! — Żeby jeszcze chcieli zwęzić, ścieśnić linję szańców! Sto redut i lunet! A z nich tylko jedna, na trakcie Kaliskim prawdziwie tęga. Działa forteczne mocnego kalibru — ale ich za mało na przestrzeń. Chyba lotne baterje. Musi, musi zgłębić rzecz. Aby jeno zdrzemnie się i do pracy.
Wietrzyk żwawiej musnął po twarzy nowomianowanego generała.
Bem wspomniał na panią Annę i przyśpieszył kroku.
Układła się pewno a może i czeka nań, nadsłuchuje odgłosu kroków a drży z niespokojności! Wypadnie mu chyba kogo uprosić, aby sama nie zostawała. Może pani Dzikowska, swojskiego chowu niewiasta — lecz przez ścianę prawie sąsiaduje!... Boć jemu rozmaicie może się wydarzyć. Krukowiecki zapewniał go, że kapitanowa poprostu do dworku może powrócić. Nie, nie podobna. Dla własnego przeświadczenia! Radyby sobie nie dał, gdyby nie był przekonany, że jest bezpieczną. Ukryje ją, tak ukryje, że nikt, nikt krom niego!
We wnęce kamienicy, w miejscu, gdzie Krakowskie-Przedmieście z wąskiej gardzieli przechodzi w szeroką ulicę, zamajaczył się Bemowi jakiś skulony cień.
Generał sięgnął do sakiewki i, nadchodząc ku cieniowi, wyciągnął ku niemu rękę.
Cień, na ten ruch generała, cofnął się, przylgnął do muru, jakby zapaść się weń chciał.
Bem przystanął, spojrzał w głąb wnęki, utworzonej przez skarpy muru, podpierającego kamienicę, a rozeznawszy szeroki cylinder i płaszcz dostatni, skłonił się z lekka i odszedł, konfundowany oczywistą pomyłką.
Lecz, zaledwie postąpił kilka kroków — tuż za nim rozległ się zdławiony szept:
— Wszak, wszak to pułkownik Bem?
Generał odwrócił się zdumiony.
Cień w cylindrze i płaszczu szedł ku niemu niepewnie.
— A obywatel co za sprawę masz do pułkownika Bema!?
Cień przypadł doń i za ramię go chwycił.
— Pułkowniku, ratuj mnie, jestem ścigany! Krukowiecki nastawił na mnie siepaczy... Bylem do Exnera zdołał, do austrjackiego konsulatu...
Bem, oszołomiony znanem mu brzmieniem głosu nie zrozumiał, co doń mówił nieznajomy.
Ten poczytał to za wahanie.
— Czatują na mnie. Ulica do Exnera obstawiona zbirami. Chcieli mnie w pałacu Tarnowskich!... Do oficerskiego honoru pułkownika się odwołuję...
— Lecz... kto... kto pan jesteś?!
— Nie poznajesz że mnie, pułkowniku, nie poznajesz?...
— Generał Skrzynecki!
— Ciszej na Boga! — nadjeżdża patrol... a może oni.
Bema niechęć tknęła do Skrzyneckiego. Lotem błyskawicy przemknęły mu się wspomnienia niedawnych z ex-wodzem rozpraw i dosięgły imienia Jankowskiego! — Wszak ci to Skrzynecki wydał go na śmierć haniebną, on, dla osłonienia własnego niedołęstwa, Jankowskiego aresztował. — Krukowiecki mu dokumenty pokazał! — Skrzynecki winien. — Tysiące żołnierza zmarnował, on gniazdo szerszeni żywił, on pogrzebał Dęby Wielkie, Iganie, on doprowadził do Ostrołęki...
Niespokojne, błyszczące gorączką oczy Skrzyneckiego padły na epolety Bema.
Wódz wczorajszy zadrżał.
— Pułkownik jesteś generałem! Rozumiem obligacje, skłaniające pana...
Skrzynecki nie zdołał dopowiedzieć, ile że oddział konny, łopoczący dotąd leniwie kopytami w głębi, ulicy — porwał się i spadł jak grom przed generałami.
— Kto idzie!? — zawołana surowo z oddziału.
Skrzynecki stanął jak wryty. Bem odwrócił się niedbale.
— Cóż, do czarta, za indagacje!? Forpoczty czy co u licha!
— Taki rozkaz, generale! — odrzekł jeden z jezdnych, wysuwając konia.
— Kapitan Fiszer! Waćpan audytorujesz teraz w patrolu?
— Czasem i tak trzeba.
— Dobrejnocy kapitanowi.
— Sługa pana generała. A obywatel z nim idący?...
— Wraca ze mną od generała Krukowieckiego, jeżeliś ciekaw.
— Najuniżeniej się sumituję!
— Zostawaj waćpan z Bogiem.
Oddział ruszył naprzód.
Skrzynecki porwał Bema za rękę.
— Generale, ocaliłeś mi życie! Nigdy ci nie zapomnę twej zacności.
— Cale niezasłużonej.
— Nie, generale! Cóż, prawdziwie, miałeś wszelką rację przysłużyć się nowemu prezesowi Rządu. Krukowiecki uprzedził mnie, ubiegł w wyniesieniu cię...
— Więc też dlatego okazałem mu wdzięczność generale.
— Jakto?
— Uchroniłem od popełnienia zapalczywości. Proszę za mną — doprowadzę pana do konsulatu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.