Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXII.

Jeszcze wiwaty na cześć Dembińskiego trwały, jeszcze sobie rozpowiadano o niechybnej mocarstw interwencji, gdy naraz Warszawa, drgnęła i zawrzała popłochem.
— „Kozacy w Mszczonowie!“ — zagadało niespodziewanie Stare-Miasto. — „Pod Tarczynem huzary“ — dodał Zapiecek. — „Bo Paskiewicz przeszedł Bzurę!“ — objaśniła Miodowa ulica. A za temi już, ile przedmieść było w stolicy, ile kątów, domków i kamieniczek tyle rozmaitych gruchnęło wieści. Pisemka, gazetki zawtórzyły alarmowi. Kluby i kawiarnie przyświadczyły mu wrzaskiem.
Rząd, municypalność usiłowała manifestami i odezwami podtrzymać ducha, rozniecić zapał. Napróżno. Obchody, zgromadzenia przeistoczyły się w burzliwe swary o tem, jak należało Paskiewicza zażyć, z której strony nań uderzyć, gdzie go zmódz. Na sztuce wojennej, na budowaniu lunet, wyborze pozycji, marszach, forsowaniu skrzydeł, szarżach i atakach znał się lada pachołek, lada kupczyk, lada mizerak. Co donioślejsze, przeświadczony był, że gdyby nie Skrzynecki, gdyby nie sztabów niedołęstwo, cha, to i teraz jeszcze w tydzień bodaj, możnaby całą armję nieprzyjacielską za lasy za góry przepędzić, a choć sobie na dorobek, na nowego gospodarstwa tęższy rozmach, przybrać bądź Odessę z Krymem, bądź Połock z Pskowem.
Tymczasem popłoch, którym zabrzmiała Warszawa, nie był bynajmniej fałszywy.
Wódz naczelny, pomimo wyraźnych rozkazów Rządu narodowego, nie stoczył decydującej bitwy z nadchodzącym Paskiewiczem, zadawalając się utarczkami z przednią strażą i cofaniem się ku Warszawie. Linja obrony pod Gostynimem, nad Bzurą, porzucona została bez myśli obrony...
Kozaków wprawdzie nie było w Mszczonowie, ani pod Tarczynem, nie było też przegranej bitwy — ale wzamian Paskiewicz fortyfikował się w Łowiczu, Kreutz nadchodził od Łomży, Rosen do Siedlec, Rüdiger przeprawiał się przez Wisłę, Kajzarow oblegał Zamość!
Bajki więc o kozakach pod Tarczynem nie ogarniały nawet grozy położenia, były raczej przeczuciem, odgadnięciem instynktownem prawdziwego niebezpieczeństwa.
Sejm uląkł się. Juści nie rozpaczliwego położenia, boć na nie miał w zapasie arsenał retorycznych figur, lecz pomruku, który z godziny na godzinę wzmagał się w Warszawie, który przemieniał się w ponury zew, który już grozić zaczynał porachunkiem.
I sejm nareszcie zdecydował, że istotnie inaczej być powinno, ustanowił komisarzy i wyprawił ich do Bolimowa i zwołali radę wojenną. I na radę, jak przystało na parlamentarne stany, sprosili nietylko generałów, pułkowników, sztabowców, ale i zgoła każdego szwadronu, kompanji reprezentantów.
Nieprzyjaciel wydawał ostatnie rozkazy do wyruszenia z Łowicza. A w sąsiednim Bolimowie dobosze nawet się głowili nad tem, czyli nie należałoby jednego z pośród siebie conajtęższego tamburmajora wybrać i do rady posłać dla akuratnego przedstawienia, jako być powinno.
Aliści rada wojenna tak żwawo się uwinęła, iż dobosze nie mieli czasu na elekcję. W ciągu jednego dnia bowiem nietylko, że kto z poruczników czy kapitanów zadzierżystszy ten zdołał własnemu generałowi czy pułkownikowi do oczu z prawdą swoją skoczyć, ale i mówcy się nagadać i sztabowcy narozprawiać i komisarze narozczulać i wódz naczelny ze wspaniałym gestem na szeregowczyka się deklarować.
Innego trzeba wodza!
Na tem pytaniu znojny skończył się dzień.
— Ale kogo?! — gruchnęło nazajutrz pytanie.
— Kogo?! — zafrasowali się i komisarze i obóz i wedety na forpocztach, i koniuchowie przy działach i medycy w ambulansach.
— Chyba Prądzyńskiego!
— Ten przecież od miesięcy na każdym rozumiał się błędzie, ten najlepsze koncypował plany, ten wszystko dotąd przepowiedział.
— Jeden Prądzyński!
— Tylko Prądzyński!
Ba, ale raptem na przeszkodzie generałowi kwatermistrzowi stanęła szlachetność! Wal głową o mur, klnij na ojczyznę, na ziemię, na ewangelję, kap łzami — szlachetność Prądzyńskiego ani drgnie.
Do tej pory ten i ów mniemał, że Prądzyński intrygantem był zawołanym, sprzeką, że z pychy, zawiści ręce umył, że na papierze tylko umiał wygrywać bitwy, że swojemi wystąpieniami nieład, rozprzężenie w wojsku podniecał — a tu, naraz, w osobie kwatermistrza Katon się ozwał.
Odmówił dowództwa i tym razem. — Dlaczego? Dlatego, że o zasadę mu szło, że ponieważ Skrzyneckiego zwalczał, więc nie może brać po nim szarży, nie może dopuścić, by go o prywatę posądzono!
Katon i owszem rad był służyć planem, który, byle go wykonano, był niechybny, Katon atoli nie dał się ubłagać, wolał być dalej prokuratorem niedołęgów, niż z własnem niedołęstwem się zdradzić.
Szlachetność Prądzyńskiego zabrała radzie wojennej pół dnia a drugie pół dnia ważenie innych kandydatur, rozprawianie się z Zaliwskim, który żądał uwięzienia Skrzyneckiego, i niepewne ku Dembińskiemu podjazdy.
Dembiński zdawał się po Prądzyńskim jedynym. Ale, ale Dembiński tak gwałtownie stawił się komisarzom, tak wyraźne czynił przytyki do sejmu, mieszania się cywilów do spraw wojskowych, że deputacja bała się wymienić jego nazwiska.
I możeby i tego dnia nie rostrzygnięto pytania, gdyby nie strzały na forpocztach i hukanie groźne pułków: „wodza nam dajcie! wodza chcemy — bitwy!!“
Komisarze stropili się. Poszeptali zwarzeni i westchnęli.
Dembiński nie świetny. Przebił się na Litwę i z Litwy wrócił, lecz zapaleniec. Mir posiadł w Warszawie, ale, ale czwartemu pułkowi się naraził, bo go zekpał w raporcie po Kuflewskiej bitwie. Wyboru niema — gotów rozpędzić obradujące stany — hm, i co powie na to czwarty pułk, co powie czwarty pułk!
Dziej się wola Nieba!
Dembiński tymczasem cale nie myślał kwapić się na dowódzcę. Czy z obyczaju, który zapanował między generałami, wybieranymi na naczelników, czy dla braku wiary w samego siebie, Dembiński, ledwie po długich naleganiach, zgodził się na chwilowe zastępstwo.
Był więc wódz nareszcie. Ale nowego wodza trzeba było zaprezentować wojsku. Uczyniono zatem przegląd.
W obozie rosyjskim ruch wzmagał się, lecz i w polskim zaczął się nielada. Skrzynecki sam podjął się przedstawić wojsku swego następcę i przedstawił tak, że Dembiński porwał go w objęcia i ryknął wielkim głosem: „we dwóch osobach jednego tylko macie wodza!“
Dzień nadszedł wreszcie czwarty, dzień czternastego sierpnia. Dzień ten rozpoczął o świcie komunikat rządu Cesarsko-Apostolskiej mości, komunikat, druzgoczący w niwecz nadzieje na austrjacką odsiecz i pismo odręczne gubernatora Warszawy do księcia prezesa Rządu o tem, że Klub patrjotyczny otwarcie wzywa ludność do rewolucji.
Komisarze rzucili się do pojazdów i pomknęli na ratunek stolicy.
Nowy wódz zabrał się do planów i rozpraw z Prądzyńskim, Chrzanowskim, Łubieńskim i Skrzyneckim.
Siedemnastu generałów deliberowało, swarzyło się... aż, w toku najgorętszych argumentów, od strony Łowicza wychynęły ciemne, ruchome kolumny i jęły mieść przed sobą polskie placówki.
Generałowie porwali się do szpad. Zagrały pobudki. Wojsko stanęło pod bronią.
Dembiński mierzył lunetą zbliżające się kolumny i wahał się, ważył racje, czyli iść pod Sochaczew i stamtąd zaszachować Paszkiewicza odcięciem go od Torunia, czyli uderzyć nań teraz i za Bzurę wyżenąć.
Dembiński wahał się. Niepewność rozstrzygnął kurjer z Warszawy...
Nowy wódz dał rozkaz wymarszu do Ołtarzewa.
Wojsko polskie dźwignęło się chmurne, ponure. Znów odwrót, znów cofanie się, uchodzenie bez planu, bez myśli o znalezieniu lepszego stanowiska, znów mile drogi, znów mitręga i znów bezsilne poglądanie na łuny pożarów, znaczących posuwanie się w tropy Paskiewicza i znów niemilknące echa beznadziejnych utarczek arjergardy, staczanych z nieprzyjacielskiemi podjazdami.
Szło wojsko i klęło Dembińskiego.
Podczas wódz nowy nie z braku serca, nie dla niedostatku zadufania na odwrót się deklarował. Dembiński był jeno człekiem, który, ratując dobytek przed powodzią, widzi płomienie nad własną strzechą. Dembiński z dwojga niebezpieczeństw szedł na zmożenie bliższego, szedł na ocalenie Warszawy...
W łonie stolicy Królestwa, w ciągu dni rozpraw na błoniach pod Bolimowem — zaszły niepojęte, niewytłumaczone zmiany. Zmiany, których nawet wezwani do Warszawy członkowie Rządu i komisarze sejmowi nie mogli ogarnąć.
Nikomu nie było tajno i oddawna, że klub patrjotyczny burzy ludność, że i Zaliwski i Mochnacki i Czyński i Lelewel sam pracują nad zachwianiem powagi rządu, nad odtworzeniem krwawych dni francuskiego konwentu. I sejm i rząd i municypalność i wszystkie ogniwa władzy znały na palcach burzycieli, demagogów, opętanych ideowców, mściwych pyszałków, wichrzycieli i agitatorów. Rozumiano się u steru i na niechęci do Skrzyneckiego, i na niezadowoleniu, że sąd na zdrajców nie dość szybko się rozprawia i na tem wszelkiem przeczuleniu, niepokoju, gorączce, która płynęła z grasującej cholery i z niepowodzenia oręża polskiego i z trwogi o rodzonych i ze zbliżania się nieprzyjaciela!
Rozumiano się znakomicie i baczono na lada objaw złowrogi.
Z początku członkowie Rządu tuszyli sobie, że sam powrót ich do stolicy uciszy wrzenie, zwłaszcza, że dla ludu warszawskiego mieli wspaniały raport z deputacji do Bolimowa, mieli Dembińskiego, mieli niesłychanie doniosłą zmianę konstytucji, bo poddanie wodza rozkazom Rządu, no i tuzin konceptów na odwołanie się do obywatelskiego ducha szlachetnych mieszkańców. Lecz że te, dotąd niezawodne, środki nie zdawały się skutkować, więc nie zaniechano wzmocnienia posterunków gwardji, pomnożenia patrolów, wart i gubernatorskiej czujności.
Aliści Warszawa odpowiedziała na te zarządzenia jeno głośniejszem szemraniem. Klub patrjotyczny do otwartego nawoływał buntu. Pisemka, pamflety, plakaty na rogach ulic wróżyły niechybną śmierć zdrajcom i kunktatorom. W koszarach sejmikowano niby u Honoratki.
Rząd zebrał się na nieustające obrady...
Warszawa drżała w posadach, hukiem podziemnym zwiastowała nadchodzącą godzinę wybuchu — a pałac Radziwiłłowski precz się zastanawiał, jako należy sobie począć i nie poczynał nic zgoła. Lecz że chwila była groźna, więc członkowie Rządu radzili dalej, bez przerwy, dzień i noc, dwa dni z rzędu i trzeciego dnia jeszcze trwali dla dobra ojczyzny w fotelach sesjonalnej sali — choć był to dzień świąteczny, dzień Wniebowzięcia!...
Nie było zgody w Rządzie. Dawne przymierza oligarchów znikły. Pięć ciągle było zdań. Morze słów wylewano o potrzebie wdrożenia uszanowania dla władzy, o silnem ramieniu, o rozpaczliwych terminach, o zewie ludu, o tem gdzie, kiedy i jak która rewolucja, która rzeczpospolita, które państwo w podobnych terminach bywało i jak się z nich dobyć mogło lub dobyło...
A równocześnie każdy z pięciu członków innych wyglądał zbawców, każdy z nich radził a nasłuchiwał, czyli upragniony nie nadejdzie odzew.
Czartoryski przygnębiony austrjackim komunikatem, żywił nadzieję, że rozwaga najdzie i Dembińskiego i Paskiewicza, że rokowania dowódzców nawiążą nici rozejmu a kongres mocarstw dokona, co należy, no i że juści pierwsza wiadomość o parlamentarzach ukoi stolicę; Niemojowski wierzył w Prądzyńskiego i Sejmu powagę; Morawski sądził, że w ogóle wrzenie trzeba pozostawić wrzeniu; Barzykowski czekał na armaty Dembińskiego; Lelewel miał w zanadrzu listę skazanych na śmierć przez przyszły rewolucyjny komitet... listę, którą rozpoczynał Czartoryski!
Tymczasem ranek, dnia 15 sierpnia, zdawał się zapowiadać niewątpliwie zbawczy wpływ trwającej pracy Rządu.
Warszawa, jak zwykle, dzień świąteczny rozpoczęła od wędrówki do świątyń, od spaceru po nabożeństwach, od rozkoszowania się zielenią, słońcem przepojonych ogrodów.
Po cukierniach, gospodach było tyle gwaru, jak przystało na dzień świąteczny. Ludek kupił się na placach i rynkach, zbijał w gromadki, rozprawiał według zwyczaju, według zwyczaju najgłośniej dowodzili oficerowie, co do żadnego nie należeli pułku. Zresztą i cisza i ład i swywola nawet. Wybierano się na „Fra diavola“, recytowano sobie ostatnie „Miotełki“, bajdurzono o kozakach i czytano proklamacje patrjotyczne jak od miesięcy, jak co dnia.
Ledwie popołudniu na gubernatorstwie, na policji nieco się stropiono. Bo oto ktoś nietylko doniósł, że generał Dembiński idzie z całem wojskiem do Warszawy, ale że idzie na dokonanie 18 brumaire’a, czyli że armaty na ulicach zaciągnie, Klub powywiesza a krnąbrny ludek kartaczami moresu nauczy.
Zafrasował się imć pan Węgierski, co teraz generał-gubernatorską władzę sprawował, i dał znać do Radziwiłłowskiego pałacu. Pałac Radziwiłłowski zaciągnął tę, wymagającą sprostowania, pogłoskę, na porządek dzienny i radził dalej. Pogłoska zaś szła, obiegała miasto...
Pułkownik Bem tego samego dnia, już przed zmierzchem, wybrał się na miasto i to zgoła uroczyście, bo w odświętnym wicemundurze i nowych epoletach. Ta niezwykła staranność pułkownika z kilku wynikała powodów. Najpierw, że, po tygodniu rozterki, przygnębienia, przyszło nań uciszenie, poddanie — zjawiło się tem łatwiej, iż nazajutrz po odwiedzinach Krukowieckiego, przyszedł odzew ze sztabu. Odzew ten nie zwiastował mu jeszcze dowództwa, nie wracał mu baterji, powoływał do komisji obrony stolicy tylko, ale zawsze był dokumentem, że bezczynność się dlań kończy, że przecież wspomniano nań. Bem był daleki od zakładania na tym odzewie jakichś spodziewań. Nie widział ich, nie widział żadnych.
Drugim a raczej stanowczym powodem, dla którego pułkownik aż odświętny przywdział uniform, był Krukowiecki. Ex-gubernator tego dnia, od świtu prawie, atakował go ordynansami, gwałtując o przybycie doń na niezmiernie ważną naradę. Bem, przez wzgląd na wiek i zasługi generała, przyrzekł stawić się wieczorem. A że dzień był dokuczliwie parny, więc wybrał się wcześniej, aby po drodze wytchnąć nieco w Saskim ogrodzie.
Ale parny, duszny dzień sierpniowy zdawał się czyhać na piękny strój pułkownika. Bo oto, zaledwie Bem wszedł na Senatorską ulicę, wielkie krople dżdżu posypały się i pociągnęły za sobą całe upusty. Ulewa bluznęła potokami wody.
Pułkownik rad nie rad, musiał zrejterować do restauracji Chovota i tu przycupnąć w kąciku przy kuchni i cieszyć się, iż tak gładko udało mu się wykryć wolny stołek, fajkę i kubek zimnego ponczu. W ślad za pułkownikiem bowiem, do wypełnionej po brzegi restauracji, jęła płynąć fala szukających schronienia przed deszczem. Zgiełk, tumult i wrzawa zapanowała piekielna.
Bem spowił się kłębami dymu i zerkał flegmatycznie ku oknu na, bębniące i pryskające po szybach, krople.
Dokoła niego tumult rósł, sypał oderwanymi okrzykami, rozpadał się na części zwarte, to znów łączył w zgodny wrzask — pułkownik nie zważał. Nawet wyrazy takie, jak — „szubienica“ — „precz z rządem!“ — „Pułaskiego nam trzeba“ — „nie dajmy się wymordować!“ — nie zdołały uwagi Bema zaostrzyć. Tyle się razy nasłuchał podobnych, tak z nimi otrzaskał, że cukierni, kawiarni nie mógłby sobie bez nich wyobrazić. Tak przecież trwało od nocy listopadowej, dlaczegóż miałoby być dziś właśnie inaczej...
Najdokuczliwszem zdało się Bemowi, że plucha nie ustawała, że, miast ogrodowego tchnienia zażywać, musiał trwać w dymie i dusznych wyziewach. Bo zresztą najmniej turbował się o wizytę u Krukowieckiego. Przeciwnie, będzie miał grzeczny pozór. Ex-gubernatorowi rewolucja nowa chodzi po głowie, walka z Rządem, sejmem, całym światem! Żałość go zalewa, dręczy, unosi, desperackie nieci pomysły! Demagodzy podbijają generałowi bębenka! Pogrążony korab chcą ratować gwałtownem targnięciem, gdy póty korabia dłużej na powierzchni póki jedności, wewnętrznego spokoju! Szkoda Krukowieckiego, szkoda człeka. Nominację Dembińskiego ma sobie za nowy kamień krzywdy! Pewnie, bardziej należało się temu, który, bez oglądania się na wpływy, intrygi, rangi umiałby je sam wziąć...
Żółte światełka zapalonych pająków zaświdrowały natrętnie w źrenicach pułkownika. Bem poruszył się. Tuż przed nim zarysowała się wątła, szara sylwetka ulicznika i mignęła mu białym świstkiem papieru.
— Afisz „Fra diavola“, wielkie przedstawienie ze śpiewami narodowymi! Czartoryski ze Skrzyneckim na jednej szubienicy! Za pięć groszy!
Pułkownik spojrzał machinalnie ku świstkowi i otrząsnął się gniewnie — afisz teatralny zdobiło dwóch, łatwych do rozeznania wisielców...
— Do teatru obywatele! — zagrzmiała tuż restauracja. Tam zbierają się patrjoci! — Komu ojczyzna miła, ten do teatru! Naprzód! — Do teatru!!...
Tłum w cukierni zakołysał się i porwał z poza stołów.
Bem poglądał na cisnących się do wyjścia ludzi i tarł niespokojnie czoło. Boć chyba nie zrozumiał, chyba z duszności w głowie mu się zamąciło.
Naraz, z rogu cukierni, z pośród dymu, wyłoniła się ku pułkownikowi szeroka, rozczerwieniona twarz majora Boskiego.
— Tak, obywatele — dowodził major ochrypłym głosem — Rząd zdrajców osłania! Deputację ludu kłamstwami zbył!! Do redutowych, na teatr, za siekiery brać, za postronki! Ksiądz Pułaski prowadzi! Z nami gwardia! — Do dzieła! Godzina sprawiedliwości wybiła! Za mną, obywatele!
Wiew świeżego powietrza, który, poprzez rozwarte na ściężaj drzwi, wpadł do opustoszałej nagle restauracji, orzeźwił pułkownika. Bem podniósł się i zmierzał ku wyjściu, gdy tuż z ponad stolika bocznego dźwignął się ku niemu mundur artylerji konnej.
Bem spojrzał i uśmiechnął się przyjaźnie, rozeznawszy podporucznika Ilińskiego.
— Waćpan przed deszczem...
— Nie, pułkowniku, jeno przedostać się nie mogę na Królewską, do matki... Trzy razy usiłowałem...
— Jakże to?...
— Mrowie ludu zalega pałac Radziwiłłowski a drugie mrowie przed Redutowemi salami nie daje przejścia!
— Coraz więcej rozpasania motłochu.
— Aż strach bierze ogarnąć, co się dzieje...
— Mój podporuczniku, toć prawie codzienny widok! Rwie się wszystko, kruszy nie od dziś!...
— Lecz przed pałacem pięściami Rządowi wygrażano! Na własne oczy widziałem. Jakiś mieszczuch, mówili Brawacki, na lwa kamiennego się wdrapał i wyroki śmierci odczytywał, podczas gdy cała deputacja klubistów z Rządem wprost się wodziła! Podobno ksiądz Pułaski dyktatorem będzie!
— Co waćpan! Toć banialuki krzykackie! I ślamazarstwo gubernatora! Szwadronu, jednej kompanji gwardji brak! Rezolucji brak!
— Gwardja, pułkowniku, uciekła z przed pałacu!
— Chyba podporucznik dworujesz sobie!
— Uciekła, między tłum poszła i z nim stawała za jedno. Generał Węgierski wzywał, zaklinał, kazał bębnić na zbór — daremnie.
Bem zatoczył się, jak pijany, ku wyjściu i oparł o framugę drzwi. Iliński postąpił za pułkownikiem.
Ulica tonęła w mrokach ponurej nocy. Z obsiąkających dachów chlupotały resztki wody w kałuże pod zrębami domów. Środkiem ulicy sunęły jakieś gromady ciemne, nawołując się wrzaskliwie.
— Mają dzisiaj mordować! — ozwał się po przestanku Iliński. — Lęk zdejmuje pomyśleć. Przy matce mej drobne rodzeństwo i troje starych sług — jeżeli rabunek pójdzie... A wszystkiego można się spodziewać! Podobno wojsko nadciąga — ale czy zdąży, panie pułkowniku, czy zdąży?!
Bem głowę pochylił i zagadnął raptownie:
— Czy Orlikowski nocuje w koszarach?
— Nie, kapitan na te dwa dni świąt wyjechał pod Wierzbno. Jabłonowski trzyma komendę, za wiadomością sztabu brygady...
— A obsługa?
— Zwyczajnie połowa, bodaj mniejsza część pełni służbę. Na apel niejeden nie wrócił. Kapitan wyrzeka słusznie. Warszawa pod bokiem, ciągnie żołnierzów, dezercja. Z tego postoju więcej ubytku niż po najsroższej potrzebie...
— Na cztery armaty wystarczy?
— Obsługi? — niezawodnie.
Bem dał znak Ilińskiemu, aby szedł za nim. Podporucznik ruszył bez wahania.
Pułkownik jakby ważył coś, jakby zastanawiał się.
— Iliński — mruknął przez zęby — czy aby waćpan nie nadto dałeś się zwieść wrażeniom?
— Wrażeniom?
— Hm — w najlepszej wierze! — Rząd musiał się zabezpieczyć. No tak, nahałasowali mu przed pałacem. I nie pierwszy raz! Ale trudno na zdesperowany lud z bagnetami!...
W głębi ulicy Miodowej zerwał się przeciągły poszmer.
— Idą! — szepnął Iliński.
— Kto — dokąd?! Troi się waćpanu! I dalipan ciemno, że światu nie widać! Latarnicy snać także deliberują dziś nad ojczyzną! Zbierz acan przytomność. Strachy cię oblatują, jakbyś bitwy w życiu nie próbował.
— Cóż, bitwa nie wielka rzecz... a tu...
Iliński urwał. Bem czegoś się zamyślił. Szli tak, wlokąc nogę za nogą, nie zważając na pomykające na wsze strony cienie ludzkie.
Wtem, jakaś gromada zziajana ogarnęła ich swoim oddechem.
— Do broni, obywatele! — zachrypiał przeraźliwy głos.
— Do broni! — Na Rząd! — Na Rząd! — Ratuj ojczyznę! — podtrzymywały inne głosy.
Ulica, w jednej chwili, zatrzęsła się od wrzasków, którym coraz pełniej zaczęło wtórować nadchodzące z głębi, od placu Krasińskich, wycie.
Bema oburzenie zdjęło.
— Wieszać arystokratów! — zaskrzeczał mu nad uchem chudy cień.
Pułkownik odwrócił się i porwał go za kołnierz.
— Jak śmiesz nicponiu!
— Śmierć Czartoryskiemu!
— Coś za jeden?!
— Jestem Korytko! A ty jak się ważysz? Do mnie obywatele! Na pomoc! — Szpieg! szpieg!...
Ku szamocącemu się z Bemem Korytce chlusnęła fala postaci. Lecz Iliński skoczył ku Korytce, oderwał go od pułkownika, pchnął między falę i Bema odciągnął szybko pod mur.
Korytko wołał na swoich, aby zatarasowali ulicę, aby zdrajcę imali, ale ciemń panująca a bardziej jeszcze tłum, w oczach rosnący, udaremnił wszelką możliwość poszukiwań. Wreszcie sam Korytko zaniechał napastnika, bo, zadowoliwszy się gwałtowniejszem obwieszczeniem śmierci arystokratów, ruszył dalej.
Bem stał pod murem, drżąc z pasji bezsilnej. Iliński szeptał coś doń, namawiał do cofnięcia się bokiem ku Marywilowi i przeczekania na skwerze, pod Prymasowskim pałacem, wolnego przestworu.
Pułkownik milczał i trwał na miejscu.
Tuż przed nim wpłynęła teraz zbałwaniona, hucząca ciżba ocierając się oń i tchnąc mdłym zaduchem potu.
Bem poglądał na czarne mrowie, jakby przeniknąć chciał, rozpoznać to bezimienne rojowisko.
Aż, naraz, z przeciwległego zbocza snop światła trysnął.
— Wiwat „Dziurka“! Niech żyje Kościołowska! — wrzasnęły tłumy! — Górą „Honoratka“! — Na Rząd! — Hurra!...
Pułkownika dreszcz zimny przejął.
Oto, między pochodniami, które z kawiarni „Honoratki“ i „Dziurki“ niemal równocześnie wysypały się na ulicę — ujrzał nietylko drabów z siekierami i oskardami, kołami ale i oficerów i gwardzistów i ichmościów z waszecia i baby o twarzach sekutnic i dziewczyny z gorejącemi oczyma i wyrostków i karabiny i noże i pałki i znajome mu dobrze oblicza.
Na czele bowiem pochodu, który z kawiarni pod „Dziurką“ się wysypał — szła z siekierą mała, sucha, z nastroszonymi, rzadkimi włosami kobieta... szła, słynna na całe miasto, Kościołowska. Tuż obok niej, rycząc bez wytchnienia, toczył się Boski major, Małachowski — lampka, Morawski krawiec, co Bemowi wicemundur szył. A dalej, dalej, śród pogłowia, niby ten, co oddział „Dziurki“ z oddziałem „Honoratki“ kojarzył, szedł Sikorski...
Bemowi zdawało się, że śni. Wysunął się, aby lepiej augustowskiego partyzanta rozeznać, gdy tłum odepchnął go razem z Ilińskim i we wnękę, aż pod pałac Igelströma wcisnął.
— Panie pułkowniku — upomniał Iliński — trzeba się stąd dobyć — tu niepodobna... Najsnadniejby Kapitulną i Żoliborzem!
— Musimy na ratusz!
— Tam gorzej...
— Musimy! — Do gubernatora! Natychmiast! — Idźmy pod murami! — Zważaj!
Podporucznik chciał odwodzić Bema, lecz ten już się rzucił na przełaj i jął sobie drogę torować. Iliński podążył za Bemem.
Z początku jedynie z największym trudem się posuwano. Gdy nagle, tarasująca ulicę, ciżba drgnęła i popłynęła ku Senatorskiej.
Bem z Ilińskim ledwie z wysiłkiem oparli się prądowi, rwącemu do Placu Zamkowego, i skręcili na prawo, ku Marywilowi. Tu jednak runęła na nich wprost inna zawała ludzka, targnęła nimi, zaszamotała i poniosła w ślady za pierwszą.
— Na zamek! — Śmierć zdrajcom! — Wieszać szpiegów! — ryczał tłum rozszalały dokoła Bema.
Pułkownik nie władał sobą.
— Stać do miljon!!! — Milczeć!
Na to niespodziewane wezwanie, najbliżsi Bema zawahali się, stropili.
Iliński chwycił za rękojeść pałasza... Jakaś pięść dźwignęła się ku pułkownikowi. Gdy niespodziewanie pisnął ktoś z boku.
— Bem z nami! Pułkownik Bem!
— Wiwat pułkownik! — Wiwat lud! — Hurra! Naprzód! — Na zdrajców!
Pułkownik porwał za ramię Ilińskiego.
— Słuchaj — zachrobotał mu do ucha — do baterji trzeba! Jeden z nas dotrzeć musi i... bodaj...
Bem nie dokończył — ciżba bowiem szarpnęła nim, ramię Ilińskiego wysunęło mu się z ujęcia i znikło w tłumie.
Podczas gdy osamotniony, uwięziony w kleszczach zbitego mrowia, pułkownik rwał ku Zamkowi, niby łupina, pędzona nurtem wezbranego potoku, tam, pod Zamkiem, już łysnęły siekiery i zadzwoniły o wrzeciądze.
Okna zamkowe wysunęły lufy karabinów.
Plac warknął złowrogo. Siekiery mocniej zadzwoniły.
— Ognia! — huknął ktoś od strony Zamku.
Kilkanaście posłusznych ogników mignęło w oknach, strzały padły w dal nieuchwytną. Tłumy zawyły.
— Mordują lud! — Zabijają nas! — Stój! — Ratuj się!!...
I czarne zawały ludu rzuciły się w tył, jak grzebień spiętrzonego morza przed zrębem skały... Lecz na krótko, bo za grzebieniem tym wyrósł garb potężniejszy, zda się, zawziętszy, uchodzących osadził, pochłonął, wzmocnił i pod Zamek zawrócił.
Była to ciżba z oddziałami „Dziurki“ i „Honoratki“...
Siekierom przybyła teraz rezolucja.
— Narodzie! — Smoły! — Słomy!...
— Wiwat! Ramię do ramienia! Spalić łotrów! — Podkurzyć!
Tłum wybuchnął pijanym rechotem, gdy, raptem, z rechotu przeszedł znów w pomruk... Bo oto, od strony pałacyku pod Blachą, ukazały się dwie kompanje piechoty ośmnastego pułku i, wiedzione przez samego generał-gubernatora, żłobiły sobie drogę do zamkowej bramy.
Tłumy zalterowały się widocznie taką determinacją. Lecz bardziej jeszcze od nich zalterował się sam dowódzca, bo nagle, o kilkaset kroków od bramy, utknął w ciżbie i coś prawić zaczął do ludu.
Tłumy ryknęły. Zawory zadrżały w posadach.
Węgierski obejrzał się po żołnierzach, skinął pałaszem i nacisnął konia. Koń wspiął się, jakaś ręka porwała go za uzdę.
— Ustąp! — wrzasnął generał.
— Stój, na Boga, generale! — odpowiedział mocny głos. — Nie poradzisz! Co zamierzasz!?...
— Co? Kto do pioruna?! Głośniej!
— Bem, do kroćset.
— Pułkownik?!...
Bem podsunął się do siodła Węgierskiego.
— Nie zdołasz! Trza od Wisły! Armat trzeba...
— Co pułkownik?!... Wiem, jak należy!
— Palić chcą! Ogień podkładać!
— Idę na to wzmocnić załogę!
— Gdzie, którędy!?...
— Oknami iść nie będę, tylko bramą!
— Niepodobieństwo!
— Idź pan do stu djabłów!...
— Ocal więźniów, generałów! Od strony Wisły! Mord pójdzie!...
— Tędy wystarczy!
— Daj mi choć, trutniu, jeden pluton żołnierzy!
Węgierski targnął koniem. Bem, nie zważając na generała, wpadł między kompanję.
— Trzeci pluton za mną!
Gromadka żołnierzy, mniemając, że taki rozkaz generała, bez mitręgi ruszyła za pułkownikiem.
Gubernator podczas sapał ze złości na pułkownika a znów wahał się i mierzył pogłowie ludzkie, dzielące go od bramy.
Aż dokoła oddziału Węgierskiego zerwał się istny huragan przekleństw, obelg i gróźb. Szalejącej burzy jakby nowe chmury przybyły z sukursem.
Tłumy czy podsłuchały Bema, czy go przeczuły.
— Wywożą zdrajców! — Szpiedzy uciekają! — Szturmować! — Brać nędzników! — nawoływały chrapliwe głosy.
Rykowi tłumów zawtórowały strzały, idące ku Zamkowi. Zamek milczał.
Węgierski ruszył ku bramie. Ciżba dokoła piechoty zbałwaniła się. Wrzask, gwizd i grad kamieni padł w oddział.
— Hycle! — Rakarze! — Siepacze! — bluzgała tłuszcza.
Bębny zadudniły z pasją. Piechota szła...
Plac zamkowy, na widok idącej ku bramie piechoty, zaskowyczał z wściekłości...
Oto już, już ostatek obywateli wyparli z przed bramy, już ją otoczyli, otwierają teraz, wchodzą do Zamku!
— Naprzód! — warknął plac i runął na bramę, na piechotę, na bagnety...
I znikła w jednej chwili i piechota i gubernator i gwardja, znikli, jak znikają równiny nadbrzeżne, gdy szalejąca powódź zerwie ostatnią groblę...
W oknach Zamku zamigotały pochodnie i błysnęły ostrza...
Tłuszcza parła wciąż jeszcze, jakby chciała własną miazgą mury rozsadzić. — Aż ustała nagle, bo oto plac ryknął z triumfem i ręce wyciągnął z rozradowania... Z pierwszego piętra Zamku już słaniał się ku tłumom skrwawiony, nagi trup!...
— Bierz go narodzie! — wrzasnął cień na piętrze.
— Wiwat! — Niech żyje Korytko! — Dawać go! Dawać...
I trup zakołysał się i padł, rzygając gorącą jeszcze krwią generała Jankowskiego.
Motłoch rzucił się na trupa, jak stado zgłodniałych hyjen i jął go szarpać, rwać na kawały a potem sponiewierane, zbeszczeszczone szczątki wlec na postronku do latarni... i cieszyć się i radować i wyć z uciechy, że nareszcie... zamordował i shańbił niewinnego człowieka...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.