Bem (Gąsiorowski, 1927)/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV.

Tego samego dnia, gdy, po radzie wojennej w Siennicy, wódz naczelny nakazał wymarsz pośpieszny do Osiecka, Turno ze swoją dywizją podsunął się do Budzisk. Pod wieczór wedety polskie starły się z forpocztami Rüdigera.
Turno pchnął sztafetę do Jankowskiego, który we dworze pod Serokomlą kwaterował. W odpowiedzi zjechał do Budzisk sam naczelnik sztabu korpusu, podpułkownik Butrym w towarzystwie partyzanckiego oficera i dwóch jego pachołków.
Turno zajęty był właśnie z pułkownikiem Bemem formowaniem szyku, w jakim najdogodniej byłoby zacząć grę z nieprzyjacielem, gdy zjawił się Butrym. Turno aż poskoczył z ukontentowania ku przybyłemu.
— Bywaj mi pułkowniku! A to mi szef! To rozumiem!
— Dla uniknięcia wszelkiego nieporozumienia, generale.
— Z nieba mi spadasz! Siadaj, proszę...
— Generał daruje, że mu przedstawię — pan Sikorski, partyzant augustowski, który mnie tu eskortował...
— A który rad wielce, że nietylko na coś się przydał ale i zdobył okazję poznania tak znakomitego generała naszego...
Turnę ogarnęło uczucie niechęci do Sikorskiego. Podał mu protekcjonalnie rękę i ku Butrymowi spojrzał, jakby żądając odeń wyjaśnienia. Lecz Sikorski równocześnie rzucił się ku Bemowi:
— Kogo widzę! Zacny pan Józef dobrodziej!... Góra z górą! Prawdziwa niespodzianka! A tam biedna pani Anna w głowę zachodzi! Do mnie ciągle — a gdzie pułkownik, a czy aby nie uraził się z mego natręctwa!
Turno, na ten oczywisty dokument zażyłości Sikorskiego z Bemem, zawstydził się i kilku przyjaznemi słowy naprawił swą oziębłość.
Butrym podczas dobył z czapy plan i rozłożył go z zadowoleniem na stole.
— Oto, generale, nasz rozrachunek... Spójrz, proszę... Rüdiger siedzi w pułapce... Różycki strażuje w Kocku i do Firleja dociera.
— Czy wytrzyma napór?
— Otóż właśnie! Wzmocnił go generał, Bukowski z trzema batalionami grenadjerów i dziesięciu szwadronami kawalerji. Teraz, w Podlodowie będziemy mieli Różyckiego. Generał Milberg z brygadą piechoty czuwa w Serokomli. Gdyby więc Rüdiger myślał przez Kock skórę salwować, Milberg przyprze go do Wieprza. A że z tej strony niema brodów...
— Za pozwoleniem — Rüdiger jest niewątpliwie między Łysobokami a Przytocznem.
— Doskonale — według planu, generał następuje...
— Są dwie drogi: jedna wprost a druga na Charlejów...
Butrym uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Wszystko obliczone! Dywizja generała zostawia rezerwę na rozstaju i rusza o świcie, jak strzelił. Jeżeli Rüdiger zawróci na Charlejów — to rezerwa alarmuje, generał zachodzi od boku, od Serokomli rusza Milberg, a od Kocka Bukowski... Ale tego wypadku nie będzie. Rüdiger pomknie na pierwszy strzał do Kocka. Nie taki to przecież nowicjusz, aby dziury w miechu nie szukał najpierw.
— A jeżeli całą siłę zwróci Rüdiger przeciwko mnie?
— Nie może się zdarzyć — ale i to obliczone. Wszystko obliczone! Bukowski i Ramorino przychodzą od boków i chwytają ptaszka za skrzydła. A do stępienia mu dzioba jest główna kwatera pod ręką.
Turno zwrócił się do Bema.
— Co pułkownik sądzi?
— Sądzę, generale, że gdyby nas Rüdiger zaatakował mocno, to z naszymi trzema tysiącami moglibyśmy nie doczekać się posiłków.
— Ramorino będzie na świt w Podlodowie!
— Lecz go jeszcze niema.
— Więc jest generał Bukowski! — tłumaczył Butrym.
— O dwie mile drogi! Nie uchybiam rozkazom dowódzcy korpusu naszego, ale nie pojmuję tego rozdrobnienia sił.
— Pułkowniku — bronił się gorąco Butrym. — Idzie wszak o to, by nie umknął! Całą noc ślęczałem z pułkownikiem Jankowskim i generałem Milbergem!
— Dwanaście tysięcy żołnierza nie może ujść lada ścieżyną. Na dopilnowanie ich starczą podjazdy. Tu, widzę rozrzucone oddziałki, z których żaden pojedynczo nie wytrzyma ataku.
— Oddziałki, na pierwszy sygnał, dążą na zagrożony punkt.
— Mogą nie zdążyć.
Turno poparł z całej mocy zdanie Bema. Szef sztabu przekładał generałowi, że rozkazy są co do godziny wydane, że Ramorino jest już w Sobieszynie, że cały plan był właśnie tak układany, aby generał Milberg prowadził bitwę — ale Turno, sekundowany przez Bema, trwał przy swojem.
Aż Butrym zakonkludował z alteracją:
— Więc tedy sam pojadę do Podlodowa, jeżeli Ramorina nie zastanę, ruszę do Sobieszyna i sam mu rozkazy powtórzę.
Turno, ujęty tą gotowością Butryma, chciał poprzestać na wyprawieniu oficera ordynansu, lecz Butrym się naparł.
— Tak i pojadę, generale. Mila drogi. Wolej samemu. Eskorta? — Nie trzeba, chyba, że pan Sikorski niema ochoty...
— Pułkowniku! Kiedym się raz pisał!
— Droga niepewna — wtrącił Bem. — Noc. Możecie panowie wpaść na rekonesans nieprzyjacielski.
Butrym, który z widoczną urazą ładował w czapę swój plan, wzruszył ramionami.
— Wszak droga idzie za łańcuchem naszych forpoczt i ku Ramorinie.
— Może jednak...
— Dziękuję za troskliwość.
W kilka chwil potem, Butrym z Sikorskim ruszyli wózkiem w stronę Podlodowa, mając za sobą dwóch pachołków zbrojnych i ułana, którego Turno dał im na przewodnika. Po odjeździe Butryma, Bem chciał do biwaków wracać, lecz Turno go zatrzymał.
— Nie odmawiaj, pułkowniku, skromnego posiłku. Hej tam, prosić pułkownika Zielonkę!
Nadszedł wkrótce Zielonka, dowódzca strzelców konnych gwardji. Służba generała wniosła do chaty nesesery i sepeciki generalskie i zastawiła stół.
Bem czuł się nieco onieśmielonym wytwornością gospodarską Turny. Generał atoli wraz z obejściem dawnego adjutanta książęcego, bywalca dworu, łączył szczerą, otwartą naturę żołnierza. Więc z miejsca lody przełamał, ku czemu nie mało przyczynił się pogodny humor Zielonki. A że i buteleczka węgrzyna się znalazła, tedy wszelka oziębłość znikła do reszty.
— Moi panowie — zagadywał ochoczo Turno — wszak, bez mała, gwardyjską czynimy dywizję! Batalion grenadjerów, artylerja, strzelcy konni wszystko dawne gwardyjskie. Osobliwie strzelcy konni! Jakżeśmy ruszali wczoraj ze Stoczka, jak spojrzałem po szwadronach, to mi dawne wypomniały się czasy, kiedyśmy to z panem Benedyktem Zielonką pułkownikowali mu pod generałem Kurnatowskim.
— I nie takie dawne czasy, generale.
— Cha, kto wie, które lepsze. Co tam! Za pomyślność jutrzejszej rozprawy!
— Za pomyślność!
— I na podziękowanie Bemowi. Rzetelnieś nam pomógł tem natarciem na Butryma. Zacny Litwin, zdolny oficer, ale przesadził w kalkulacji.
— A właściwie — dodał Bem — zbyt wiele zaufał teorji wspólnego działania kilku naraz oddziałów.
— Słuszna uwaga, zwłaszcza że, krom wszystkich niespodzianek, mamy do czynienia z reumatyzmem Jankowskiego — przyznał Zielonka.
— No, lecz Butrym wziął do serca. Niechże Ramorino z Podlodowa do boku Rüdigerowi się dobierze — to i bez Milberga zadamy mu bobu. Imaginuję sobie, ile będą miały do grzmocenia armaty pułkownika.
— Byle ich starczyło. Kusa baterja. I w dodatku rozdzielić ją wypadnie.
— Sądzisz pułkowniku?
— Bo jeżeli rezerwa ma pilnować Charlejowskiego traktu...
— Prawda, prawda, ze dwie armaty trzeba, bodaj dla dania sygnału.
Generał spojrzał na zegarek.
— Dziesiąta.
Zielonka i Bem dźwignęli się z za stoła.
— Pora nam, generale.
— Nie zatrzymuję. Na świt czeka, nas pobudka.
Turno uścisnął serdecznie dłonie pułkowników i ze swą dworską atencją do podsieni ich odprowadzał. Gdy naraz, tuż przed chatą generała, zarył konia oficer ordynansu.
— Co to! Kto!?
— Porucznik Kiersnowski, czwartego ułanów, raport z podjazdu, od Podlodowa!
— Dawaj waćpan — zakrzyknął generał.
Kiersnowski zeskoczył z konia i stanął przed generałem.
— Podpułkownika Butryma zagarnęli kozacy.
— Butryma!
— Tak, panie generale. Podjazd nasz, wracając od Podlodowa, pod zagajnikiem znalazł rannego ułana, który bryczkę podpułkownika eskortował. I tyle odeń dowiedzieliśmy się, że bryczka pomknęła wprost na linję placówek nieprzyjacielskich. Zresztą przytomność mu się splątała. Mówił, jako mu kozak, w bryczce siedzący, wypalił prosto w oczy. Ma przestrzeloną szczękę...
— Ale to nie może być! Gdzież ten ułan?
— Niosą go żołnierze — jest bez ducha.
Turno zawołał o konia i bez mitręgi podążył z Kiersnowskim na drogę do Podlodowa. Bem z Zielonką udali się za generałem.
Tuż za pikietą ułańską, na Podlodowskim trakcie, napotkano żołnierzy, niosących rannego.
Turno kazał go nieść coprędzej do najbliższej chaty. Dwóch sztabs-lekarzy pochyliło się nad rannym.
— Co, panowie? Żyw — badał niecierpliwie Turno.
— Wygrzebie się, choć nie prędko, bo mu kula zgruchotała kawał szczęki. I sianem się wywinie, choć mu lufę pistoletu niemal do głowy przyłożono... Jaki to osmalony...
— Czy by nie można soli rzeźwiących mu zadać?
— Ani myśli, panie generale. Osłabion wielce, krwi zeń wyciekło. Spokojności mu trza.
Generał zafrasował się, ileże przygoda Butryma w głowie mu się nie mieściła. A przecież trudno było wątpić. Kapitan Siewruk, który podjazd odprawiał na podlodowskim trakcie, nie mógłby się rozminąć z bryczką naczelnika sztabu.
Frasunek Turny przeistoczył się niebawem w niepokój, ile że Bem wypomniał mu plan rozkładu wojsk.
— Tam do licha! Widziałem, do czapy go zasadził! Trzeba natychmiast do Ramorina...
— Jeżeli kozacy pojmali podpułkownika, kto wie, czy nie czatują jeszcze. Noc ciemna. Ramorino, bez rozkazu generała dowodzącego...
— Gotów własnego widzimisię słuchać.
— A potem, bacząc, że Rüdiger dowie się o rozkładzie, trzebaby na gwałt zmienić pozycję.
— Stokroć prawda. Niema chwili do stracenia. Musimy zawiadomić sztab korpusu! Siewruk ruszy do kwatery dowódzcy. Chociaż należałoby kogoś znaczniejszego, bo inaczej pan Franciszek gotów lada czem zbyć. Pułkownika nie śmiem trudzić...
— Jeżeli trzeba, racz mną rozporządzać, generale.
Turno chwycił Bema za rękę.
— Z całego serca ci dziękuję. Ty jeden, pułkowniku, zdołasz im wyłożyć. Zadufanie mi wraca. Oni tam gotowi liczyć na Butryma, a biedny Litwinisko pokutuje już może za swą nieopatrzność razem z woluntarską kompanją.
W godzinę niespełna Bem, pod eskortą plutonu ułanów, dopadł klasztoru Karmelitów w Woli Gutowskiej, kędy rezydował generał, dowodzący wyprawą na Rüdigera.
W sieniach powitał Bema porucznik Szczuka.
— Generał jest cierpiący, nikogo nie przyjmuje.
— Lecz mnie musi przyjąć, sprawa pilna.
Szczuka wyprostował się z ukontentowaniem.
— Najakuratniej zamelduję, panie pułkowniku.
Szczuka zginął za bocznemi drzwiami. Bem rozejrzał się po wielkiej, sklepionej sieni. Tuż przed nim, o dwa kroki, prężył się młody oficer strzelców konnych gwardji. Bem odsalutował uprzejmie, lecz, w chwili gdy miał się odwrócić, uderzyły go znajome rysy twarzy, więc przystanął.
— Jeżeli mnie pamięć nie myli... porucznik?...
— Sierawski do usług.
— Syn generała! Daruj porucznik, żem cię nie poznał. Waćpan tu z ordynansem?
Sierawski stęknął.
— Od dwóch godzin, panie pułkowniku, wyczekuję na pieniądze za trzy krowy, któreśmy na rzeź zarekwirowali chłopom dla pułku.
— I meldowałeś się?
— Meldowałem, panie pułkowniku. — Porucznik Szczuka trzy razy chodził, ale cóż on. — A tu konwój czeka, pułk bez kawałka mięsa...
W sieniach ukazał się oficer ordynansu.
— Pan generał prosi pułkownika.
— Bem skinął przyjaźnie Sierawskiemu i, prowadzony przez Szczukę, dotarł do obszernej, migotliwym płomykiem lampki olejnej rozświetlonej, izby.
Bem postąpił niepewnie, nie mogąc wyznać się w półmroku. Lecz z rogu izby ozwał się doń płaczliwy głos:
— Czy to pułkownik Bem?
— Tak, generale.
— Proszę do mnie bliżej, bo głośno nie mogę. Patrz pułkownik, a ja tu ledwie zipię. Darcie mnie napadło z wczorajszego deszczu... Walenty, czy aby okno szczelnie zamknięte?
— Zamknięte, generale — odrzekł barczysty cień z pod pieca.
— A doktór Kowszewicz jest?
— Jest, generale.
— To dobrze! — powiadam pułkownikowi, gdyby nie Kowszewicz, chybabym nie wytrzymał. Nieoceniony medyk. Uf! Strzyka szelmostwo. Możeby proszków?
— Za godzinę, generale.
— Widzisz, widzisz pułkowniku, jakiego macie niefortunnego dowódzcę... a nie chciałem, wymawiałem się...
— Ufam, że pan generał, da Bóg, szybko do zdrowia przyjdzie.
— Bardzo to poczciwie... bardzom wdzięczny. Byle wilgoci nie było i drogi przez lasy... Lasami nie mogę.
— Generał daruje, że przedłożę mu sprawę, która mnie zniewoliła...
— Proszę, słucham, byle półgłosem...
Bem, w krótkich słowach, zawiadomił Jankowskiego o pojmaniu Butryma, pochwyceniu rozkładu wojsk i wynikającej stąd potrzebie zmiany pozycji.
Żółta, pomarszczona twarz generała wykrzywiła się desperacko.
— Panie Kowszewicz, słyszysz pan! Butrym! Taki dzielny oficer! A ja tu, jak Łazarz! Walenty, nasuń mi kołdrę na nogi! Trzeba, trzeba naturalnie. Panie Kowszewicz, daj znać, proszę, Franusiowi, że Butrym!... Chyba Romer go zastąpi! Gdybym był zdrów. Tłumaczyłem naczelnemu wodzowi żeby Umińskiego zostawił. Hę!? Co sądzisz pułkowniku? Nieszczęście!
Bema i przygnębienie i gniew i żal dojmował naprzemiany.
— Generale, największe, że Butrym przepadł, bo zresztą starczy, aby generał Bukowski z Różyckim do Krępy ruszyli a Ramorino od Podlodowa następował...
— Tak, tak, niezawodnie! Krępa i Podlodów! Widziałem na mapie. Wydam rozkazy natychmiast! I tabor nasz niepotrzebnie do Kocka wyprawiono. Trzeba go cofnąć. Ogarniam. Rüdiger spróbuje na Turnę uderzyć, jako z trzech najsłabszego! Gdybym był zdrów! A tu pod noc opary pewno idą od ziemi.
— Niema oparów!
— Niema — a strzykanie mam silniejsze, musi to Kowszewicz zbadać.
— Więc mogę zapewnić generała Turnę?
— Najsolenniej! Natychmiast każę ordynansów... Ale, niech pułkownik zobaczy się z moim bratem i od siebie jeszcze mu powtórzy. Porucznik Szczuka cię doprowadzi...
Bem ledwie otrząsnąć się zdołał z wrażenia, które nań wywarła rozmowa z dowódzcą w obliczu niechybnej bitwy, gdy Szczuka rozwarł przed nim drzwi huczącego gwarem refektarza.
Snopy światła i kłęby fajczanego dymu buchnęły w pułkownika, jak z czeluści.
Bem zawahał się. Czereda sztabowców zalegała stół. Brzęk złota, stukotanie szklanic i zgiełk pomieszanych głosów bił pod ostrołuki klasztorne.
Pułkownik zmógł się, postąpił naprzód — nikt go nie zauważył.
Bemem pasja targnęła.
— Mości panowie! — Któryż z was nareszcie zatroszczyć się gotów o służbowe obowiązki.
Czternaście par oczu zdumionych zwróciło się do pułkownika.
— W faraona, widzę, zamierzacie pobić Rüdigera!
— Co to! — Kto śmie!? — Bem — Tego nadto! — Nauki! — warknął głuchy pomruk.
— Gdzie tu pułkownik Franciszek Jankowski?
Na to zawołanie, barczysty pułkownik zerwał się z za stoła.
— Ja jestem! Co tu pułkownik! Jak mam rozumieć pańskie wykrzykiwanie!?
— Jak się panu podoba. Gdyby nie rozkazy generała, nie ośmieliłbym się panom przerywać zabawy.
Jankowski żachnął się.
— Proszę, co za rozkazy?
Na pierwsze słowo o pochwyceniu Butryma, sztabowcom harde spojrzenia przygasły. Bem powtórzył żądania Turny.
Pan Franciszek Jankowski skonfundował się.
— No, no — na jaki to koniec przyszło Butrymowi! Ma się rozumieć, wyśle się rozkazy. Generał Milberg stoi w tym... zaraz obok. Wyśle się...
— Radbym, żeby pułkownik to zaraz uczynił.
Jankowski się uraził.
— Zechciej pułkownik nie zapominać, że ani ja nie jestem pańskim podkomendnym ani mój brat generał, który jeden ma prawo decydować i wie, co i kiedy nakazać wypada.
— Generał dowodzący jest chory.
— Sprawuje obowiązki a reszta pułkownika nie obchodzi!
— Nalegam, aby sprawa gwałtowna, od której los bitwy może zawisł, nie doczekała się takiego lekceważenia, jak ten oficer ordynansu, który wystaje od trzech godzin w sieniach, z kwitem na sto kilkadziesiąt złotych, aby pułk wyżywić...
Jankowskiemu czupryna się zjeżyła.
— Co za oficer? Gdzie?!
— Miałem honor trzy razy meldować panu pułkownikowi! — ozwał się z boku Szczuka.
— Kiedy? Co? Jak?! — Wołać go! — Mości Bogdański, pan, jako komisarz wypłat...
— Nikt mi nie prezentował likwidacji! — sumitował się młody urzędnik sztabu.
— Djabli nadali! Wszystko na mojej głowie! — A więc to porucznik? — Pułk strzelców konnych! ile? — Proszę, proszę, tu jest sto sześćdziesiąt złotych!
To mówiąc, Jankowski sięgnął do kupki złota, leżącej na stole i wyliczył Sierawskiemu należność.
— Trzymam na ryndzię cały ten kwatermistrzowski ekwiwalent! — zakrzyknął jeden z ciżby sztabowczyków.
Gromada zarechotała przeciągle.
Oczy Bema błyskawicami trysnęły.
— A zatem mogę generałowi Turnie donieść, że rozkazy...
— Rozkazuje tu generał dowodzący! — przerwał z pasją Jankowski. — Zameldowałeś pułkownik i koniec! Generał Turno jest jeszcze podkomendnym!
— Kłaniam więc, by dłużej nie przerywać panom rady wojennej.
Ciżba warknęła groźnie.
Bem obrzucił ją hardem spojrzeniem i wyszedł.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.