Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVIII.

Fort pod Odolanami, co na wedecie wolskiej stał pozycji, nie dał tego dnia zwieść się bieli oparów wrześniowego poranku. I, miast lunetami je przezierać — narychtował paszczę spiżową i wypalił.
Od strony Chrzanowa sto armat mu odpowiedziało, sto pocisków targnęło oparami.
Fort wszystkiemi łysnął lonty. Czające się za nim reduty zawtórzyły fortowi.
Rozmowa się zaczęła. Rozmowa szarej, ziejącej gromami w dali z zamienionemi w wulkany gniazdami redut. Rozmowa sześćdziesięciu fortecznych potworów ze stadem stu furji.
Dymy armatnie skłębiły się z oparami. Siny całun okrył wolskie równiny. Chmury żelaza rwały ku sobie na oślep.
Aż, z poza rozpływających się we mgle spiętrzonych konturów Warszawy, trysnęły na ołowiane podniebie krwawe smugi. Wschód rozgorzał. Silnie celownicze zgrzytnęły. Chrzanowskie baterje i wolskie reduty dosięgły się wzajemnie — ogarnęły, wypatrzyły. Za cios płaciły sobie ciosem, na salwę salwą odpowiadały. Bas ciężkich dział fortecznych brzmiał pełniej, hardziej.
W tem, na salwę redut, miast chrzanowskich armat, odpowiedziało czterdzieści z pod Jelonek, pięćdziesiąt z pod Zborza, sześćdziesiąt z pod Włoch, czterdzieści z pod Rakowca...
Reduty na wsze strony wyszczerzyły swe działa, lecz bas ich utonął, rozpłynął się w złowrogim huku.
Feldmarszałek już trzystu armatami raził i raził coraz mocniej, bo je toczył ku redutom, bo sto czterdzieści paszcz Kreutza i Pahlena wymierzył na fort Odolański i redutę pod Szczęśliwicami, która między traktami krakowskim i kaliskim strażowała.
Pięć armat liczył fort, pięć również miała do obrony reduta. Wspomagał obie ostróg wolski Sowińskiego — lecz ostróg posiadał ich raptem dwanaście.
Zapasy były krótkie. W pół godziny reduta umilkła. Kreutz skinął na dywizję Gejmara i Sulimy. Dwie kolumny rzuciły się na zryte kulami rozsypiska reduty. Zalały bezbronne schrony pięćdziesiątej piątej fortyfikacji, i rażąc z niej redutę, objęły ją pierścieniem.
Pół bataljon piechoty zaszamotał się z dywizją Kreutza, krwią ją zbluzgał i legł pokotem na szańcach. Dowódzca reduty, Ordon, tarzał się okaleczony. Na reducie wionął dumnie sztandar biełozierskiego pułku. Lecz w tej samej chwili huk podziemny zatrząsł redutą. Wyrwał z jej posad garby szańców, wystrzelił ku niebu kłębami piachu, złomami kamieni, palisad, spiżu i ludzkiej miazgi i jedną mogiłę usypał i zwycięzcom i zwyciężonym.
Podczas, gdy, na kurhanie reduty nieszczęsnej, rodziła się już legenda o Ordonie, podczas gdy ranny dowódzca jej ani spodziewał się, że go baśń tęczowa patronem zamianuje szańców, że kanonierowi Nakrutowi zawdzięczać będzie nieśmiertelność — tuż, na Woli, wtóra zaczynała się legenda, wtóra pieśń gminna.
Fort odolański bronił się zajadlej, dzielniej. Bo choć dwustu tylko żołnierzy, lecz przedpiersienia tęższe, bo był dwuramiennikiem — lunetą, bo za nim, tuż, ogniem swych armat prażył nieprzyjaciela ostróg wolski.
Lecz Pahlen atak swego korpusu wsparł kartaczami rezerwowej artylerji. Dwuramiennik nie ostał się, bo jeden bagnet nie mógł się ostać stu bagnetom, bo pięć armat nie mogło pięćdziesięciu sprostać.
Droga do ostrogu wolskiego stanęła otworem.
Feldmarszałek nie dał wytchnąć Pahlenowi i Kreutzowi.
Na kurhan reduty, na fortyfikację sąsiednią i na szańce dwuramiennika zaciągnięto rosyjskie armaty.
Baterje konne półkolem ruszyły ku ostrogowi. Dwadzieścia cztery tysięcy wyborowego żołnierza stanęło w pogotowiu.
Paskiewicz skinął i dziewięćdziesiąt czeluści zionęło.
Sowiński miał tylko dwanaście.
Gdy się to działo, w głównej kwaterze polskiej panowała wyczekująca cisza. Cóż — generałowie byli na pozycjach, wojsko pod bronią według planu. Na kanonadę feldmarszałka odpowiadały reduty. Więc jeno czuwać należało, aby, pod osłoną tej pukaniny, nieprzyjaciel Mokotowa nie zaskoczył.
Lecz owa pukanina coś tak gwałtownie się wzmagała, że wódz z prezesem Rządu, jedną myślą wiedzeni, ruszyli do mokotowskich rogatek. Tu atoli nad podziw spokojnie było. Szaniec pod Wierzbnem spierał się z dwoma balerjami o Szopy — zresztą cisza. Umińskiego nie było jeszcze na stanowisku — nie dziw, do świtu prawie porał się z szańcami.
Była godzina dziewiąta rano. Przed południem więc Paskiewicz się tu nie ruszy.
I wódz naczelny z prezesem zawrócili w stronę wolskich rogatek, aby i tam przytomnością swoją dodać otuchy. Kocz generała Krukowieckiego potoczył się ociężale.
Droga była daleka. Konie znużone rozgonami i strachające się huku armatniego. Nadomiar na ulicach tłumy ludu, tłumy głuche, ponure...
Stąd Krukowiecki, na widok straży, zamykającej wylot dojazdu do wolskich okopów, odetchnął z ulgą.
Tu jednak, miast spodziewanych wiwatów, które miały odpowiedzieć na przemówienie, jakie prezes Rządu kalkulował sobie do żołnierzów wygłosić — spadł na kocz dygnitarzy adjutant Dembińskiego.
— Trzy reduty zdobyte! Sowiński otoczony!
Krukowiecki z Małachowskim porwali się z kocza na siodła wierzchowców i pocwałowali za adjutantem do Dembińskiego.
Przybywali w samą porę, bo dowódzwa korpusu wolskiego alterację swoją na Prądzyńskiego zamierzał wywrzeć. Sędziwa postać zastępcy naczelnego wodza pohamowała nieco zapalczywość Dembińskiego.
Była klęska. Dwie reduty opanował feldmarszałek — trzecia się nie liczy, bo nie była obsadzona. Główny atak z tej strony idzie. Sowiński zagrożony! Kto winien? — Prądzyński winien! — Nie Prądzyński, bo owszem, on napomykał, nawet w protokóle zapisano, że zwracał uwagę. Sam generał Małachowski był tego zdania i Umiński i Krukowiecki i Maletski! — Nie należało reduty numer pięćdziesiąt pięć opuszczać, pozbawiać ją armat! — Jakto, więc ściągnięto armaty? — A właśnie i to wczoraj. — Niesłychane! Wobec tego Ordon nie mógł!... Bierz djabli reduty! Trzeba czynić!
— Trzeba!
— Trzeba rezerw, trzeba artylerji!
— Gdzie Umiński?
— Bema należy. — Bema natychmiast!
Dembiński dwóch ordynansów wysłał po niego.
Nie ma Bema! — Do miljon, powinien być na stanowisku! Wołać, — szukać, do kroćset! — Po Umińskiego co koń!
I adjutanci rozpadli się na wsze strony.
Generalicja zaś jęła, w oczekiwaniu na rezerwy, na Umińskiego, na Bema, organizować odsiecz.
Więc generałowi Ruthié nakazano ruszyć z pod Powązek dwa bataliony piechoty — Dłuskiemu wysunąć brygadę kawalerji, stojącej pod Parysowem. Rybińskiego wyprawiono traktem krakowskim.
Licha to była pomoc, bo równocześnie Chiłkow pod Górce się zbliżał, Murawiew szedł na Rakowiec a od strony Opacza dudniły nowe łańcuchy artylerji. Siedemnaście tysięcy nieprzyjaciela stawało jeszcze do boju.
Ogień działowy wzmógł się.
Nareszcie przybył Umiński — Bema wciąż szukano.
Bem tymczasem, ledwie około dziesiątej, wysunął się ze swego mieszkanka i zdążał w stronę luterskiego kościoła, aby zawczasu, z wysokości wieży, rozeznać pozycje i nabrać orjentacji.
Zresztą nie śpieszył się. Według planu rezerwa artylerji do popołudnia miała wyczekiwać. I tak nadto rychło opuścił panią Annę, rychlej niżby pragnął. Lecz musiał korzystać z chwili, w której utrudzenie zamknęło jej powieki. Inaczej nie miałby może siły, nie miałby woli oprzeć się jej zaklęciom. Obowiązek stądby ucierpiał, powinność, którą ma do spełnienia...
Ale, kto wie, kto wie, czy feldmarszałek nie zaniecha ostrzeliwania, bo, jak przewidywał Krukowiecki, będzie straszył miasto aby łatwiej do paktu dojść. Gdyby zaniechał, Bem momentu nie zbałamuci i wyrwie się do swego gniazdka, na skrzydłach doń powróci.
Na tę myśl generała rozmarzenie ogarnęło. Szedł, zbliżał się do luterskiego kościoła — a witał już panią Marchocką, czuł dotknięcie jej delikatnych rączek, napawał się jedwabiami jej miękkich splotów, tonął w jej spojrzeniu. I widział ją przy sobie tak bliską, tak uchwytną, że nawet mroki krętych schodów na wieżę nie zdołały mu miłowanego widzenia zgasić.
Blask światła i wiew natrętny powietrza przejął generała.
Kilka mundurów inżynierskich przypadło doń.
Bem skinął im przyjaźnie i zagadnął.
Pięć naraz ozwało się głosów, głosów tak zdławionych, pomięszanych, iż Bem zmarszczył się i porwał za lunetę.
— Tam, generale, wprost! — chciał objaśniać pułkownik Rossman.
Bema dojęło.
— Pozwól, pułkownik, że sam rozpatrzę!
Generał narychtował lunetę w lewo, na wstędze Wisły ją zaparł i prowadził wolno.
— Wisła i sieleckie forty... brygada Czyżewskiego, tu cisza. Mokotów — pod Wierzbnem potyczka... Widać! Jakby straż przednia korpusu. — Piechota Milberga następuje. — A! — Rakowiec atakują! Dziewięć redut do zgryzienia. Nie zdołają — najtęższa pozycja!
Bem przesunął lunetę. Dymy kłębiące się snać zmyliły mu widok, bo szkło przetarł, silniej oko zmrużył.
— Do pioruna... wszak tu reduta! — Tu być powinna!...
— Wzięta, generale.
Luneta zadrżała zlekka i skierowała się ku prawej i zamarła w bezruchu.
Bemowi natężony wzrok mgłą zaszedł... Plątało mu się w oczach. Z blasku chyba!...
— Ostróg Sowińskiego wypada na wprost szańca prawego, broniącego traktu. Szaniec jest... tu... a przed nim — bastjon południowy widać teraz i dzwonnicę kościółka, przylegającego tuż... Tu artylerja półkolem... a tam czarna, długa wstęga płynie z odmętu i oto pnie się, wdziera na przedpiersienia ostrogu...
Bemowi pot zimny, kroplisty, wystąpił na czoło. Zgarbił się, pochylił, jakby skoczyć chciał z wieży między kotłujące dymy, przed bluzgające spazmatycznym ogniem schrony ostrogu.
Rossman ozwał się do generała. Bem odetchnął, objął pułkownika krwią nabiegłemi oczyma i rzucił się do schodów.
W pół godziny niespełna Bem dopadł, stojącej pod Czystem, rezerwowej artylerji. Generał Chorzewski, który już na własną rękę do wystąpienia się gotował — chciał Bemowi rozkazy wodza prezentować, lecz Bem ani go słuchał. Na prawem skrzydle warowała w pogotowiu baterja Orlikowskiego. Bem huknął na trębaczy.
Baterja zgrzytnęła i naprężyła szleje.
— Naprzód! — arsz!
Bem spiął konia ostrogami. Korbacze konnowodnych mlasnęły i baterja runęła w odmęt, na Wolę, na chmury spiżu, na odsiecz Sowińskiemu.
Baterja, pod przewodem Bema, wyrwała się przed drugą linję szańców — zawróciła w bok pod wiatraki i rozpoczęła ogień.
Tu jednak dopędził ją major dziesiątego pułku piechoty, Świtkowski.
— Generale... prowadzimy z Wysockim batalion do ostroga!
— Nic mi do was! — Jednorogi pod kąt!
— Następujemy cmentarzem! — chrypiał Świtkowski.
— Będzie wam poręczniej!
— Krzyżowy ogień — nie zdołamy!
Dwa granaty zaorały piachem tuż przed baterją. Orlikowski ryknął na ogniomistrzów o wysówki celownicze.
— Generale! — upominał znów Świtkowski.
Bem targnął się.
— Więc prowadźcie! — Daję wam kwadrans czasu! — Dalej!
Świtkowski pochylił się po koniu.
Baterja nową dała salwę.
Orlikowski pienił się.
— Do ośmnastej linji, psie krwie! Pilnuj wysówek! Iliński, do stu tysięcy! — Dziury w dymie, szelmy jedne, dłubią...
Bema podrzuciło na siodle.
— Dosyć mazgajstwa! Nie czas na wysówki! — Zakładaj przodki!
— Zakładaj!
Baterja sprzęgła się, zawinęła ogonem i pomknęła wprost na czarne pasma, idącej do szturmu, piechoty rosyjskiej.
Aż Orlikowskiemu, który do nielada był zaprawiony desperacji, w głowie się zakręciło. Toć już, już czarne pasma grają żółtymi kołnierzami, już widać grzebień bagnetów — a baterja rwie, pędzi, jakby swem cielskiem do tratowania szarżowała.
Pałasz Bema łysną w powietrzu. Galopujący przy generale trębacz — zadął przeciągle... i zwalił się z konia. Baterja skręciła dzwonami, szarpnęła przodkami. Sześć gardzieli wygarnęło z rykoszetu do piechoty, na odległość dwóch pistoletowych strzałów.
Maszerujący batalion sybirskiego pułku skotłował się, zmienił front i rzucił na baterję — lecz wtóra salwa mocniej go skrwawiła, trzecia wyżarła rozwartą ranę.
Szalone, niepojęte, uwłaczające strategicznym rachubom natarcie Bema — wywołało popłoch, zagrodziło dopływ piechoty, szturmującej ostróg, a co gorsze dla Pahlena i Kreutza, umożliwiło batalionowi polskiemu pomnożenie załogi.
Jakoż ostróg Sowińskiego mocniej się ozwał. Mrowie, zawieszone na jego zboczach, topniało, nikło.
Feldmarszałek stracił rezon, lecz naczelnik sztabu, Toll, czuwał.
Pięćdziesiąt armat zwróciło ogień przeciwko Bemowi. Trzy tysiące kawalerji Chiłkowa poszło na odcięcie ostrogu od rezerw z Warszawy. Szesnaście tysięcy gwardji, świeżego, stalowej mocy żołnierza, maszerowało podwójnym krokiem.
Baterja Bema, pod gradem piekielnej kanonady, zwijała się, skręcała jak wąż i jeszcze zionęła, jeszcze na harce szła, jeszcze zdawała się urągać wojskowej sztuce.
Bem podczas dwu adjutantów pchnął z wezwaniem, aby cała rezerwowa artylerja wystąpiła, by Sołtyk ze swojemi armatami ruszył z szańców, by Bogusławski uderzył całą dywizją...
Lecz, za szańcami Warszawy, w sztabie głównym, lepsze miano bitwy ogarnięcie, tam, uchodzący z pod Woli, major Dobrogojski mówił już o wycięciu w pień załogi ostroga, tam nie przypuszczano, że Sowiński z karabinem w ręku trwa jeszcze na ostatnim bastjonie — tam nakoniec wiedziano również o zdobyciu przez nieprzyjaciela dwóch fortyfikacji pod Rakowcem, tam nie ufano, sromano się hazardu...
Bem trzymał się jeszcze, jeszcze nie myślał schodzić z pola. Zdemontowano mu jeden granatnik, ubito ośmiu koni, dwunastu kanonierów pławiło się we krwi — nie ustępował.
Aż półkole armat nieprzyjacielskich jęło się zacieśniać, skupiać.
Baterja cofnęła się i zasunęła za ostróg. I tu znów hekatomby zbierała i tu znów żniwo śmiertelne święciła.
Bem pieszo trwał przy narożnem dziale, którem dowodził profos Dziurbacki. Dowodził, a raczej nastawiał, rychtował i podpalał bez komendy, bez nawoływań, bo zdławione krtanie żołnierzów i oficerów oddawna przestały kusić się o zagłuszenie piekielnego huku, bo uszy nie chwytały, nie rozróżniały innego dźwięku nad łomot działowy.
W pobliżu dymił bastjon ostrogu.
Bem podniósł do oka lunetę. Z lewej pędziła baterja konna. Bem chciał ją wskazać Dziurbackiemu, lecz ten i bez lunety ją dostrzegł, szarpnął silnią i podpalił.
Bem aż się rozumiał. Jedno dzwono nadjeżdżającej baterji zaryło ziemię.
Już to wogóle licho jakieś zagrało w starym wachmistrzu tego dnia. Sprawiał się niby najtęższy drab dwudziestolatek. Okrakiem do silni przywarł i ani jednego strzału nie dał na marne. A kiedy mu z początku Orlikowski ogniomistrza chciał do wyręki, to nań mało z pięściami nie poszedł.
Baterja konna z lewej dała salwę i obsypała piachem Dziurbackiego. Profos skinął na żołnierzy — szarpnął armatą za koła i ku baterji ją zwrócił.
Bem znów podniósł lunetę. Dymy nad bastjonem rozwiewały się, rozsnuwały...
Generał wpił lunetę — gdy, wtem, bastjon Sowińskiego wypalił w sam środek pozycji Bema...
Wola była wzięta.
Bem z potarmoszoną swą baterją rzucił się jak kula do drugiej linji szańców i pomknął do sztabu, do generalicji, do Krukowieckiego, do zastępcy wodza.
Generalicja zczerniałego od prochu i dymu Bema powitała gradem wymówek. Bem był winien! On przyczyną klęski, on sprawił, że sztab główny Mokotowa tylko strzegł, że Umiński atak na Wolę miał za demonstrację, że Małachowski uległ Umińskiemu, że Dembiński nie zdołał dać odsieczy.
Bem nie tłumaczył się, nie osłaniał, jeno wyszeptał matowym, bezdźwięcznym głosem:
— Trzeba odebrać Wolę!
— Hm — odebrać!
Umiński podtrzymał gorąco Bema. Prądzyński się zgodził. Rozkaz padł.
I, w godzinę niespełna, Bem, na czele dwóch baterji wysunął się zboczami fortu ośmdziesiątego trzeciego i zaczął prażyć piechotę. Bogusławski z dwoma batalionami czwartaków i zbieranina ósmego i dziewiątego pułku ruszył na bagnety. Z prawej pomykali krakusi, kryjąc zbliżanie się czterdziestu armat pod Chorzewskim.
Bitwa zawrzała wściekła, rozpaczliwa, zajadła. Toll dwieście armat wycelował na obronę ostrogu. A przecież piechota Bogusławskiego parła, następowała.
Aż dwa pułki karabinierów rzuciły się z furją na czwartaków.
Czwartacy zachwiali się, jęli uginać się, cofać, mięszać z karabinierami. Chorzewski stracił cel. Działa szańców polskich umilkły, aby, mierząc w nieprzyjaciela, własnych nie dziesiątkować pułków. Artylerja Tolla nie ważyła się przykładać lontów.
Piechota brała się za bary. Przewaga już była widoczna. Gdy, naraz, Bem porwał się, jak lew na obronę swych szczeniąt, pod karabinierami odprzodkował i zaczął piekielną kanonadę. I miótł kartaczami kolumnę piechoty i darł ją na strzępy i miażdżył.
Czwartacy z ósmakami mocniej natarli.
Już tylko kilkadziesiąt kroków dzieliło ich od pierwszego schronu ostrogu, już żołnierze potykali się o trupy, o zawały ciał ludzkich — gdy, za karabinierami, wyrosła nowa dywizja...
I znów czwartacy cofnęli się i znów, parci zajadle, jęli ginąć, topnieć — i znów Bem wyrąbał krwawą szluzę i znów zbocza ostrogu lśniły się rdzawemi plamami tuż... tuż do bagnetów polskich.
Wtem, na czwartaków uderzyła fala grenadjerów Szachowskiego. Bogusławski nie dał się zachwiać.
Lecz za pierwszą falą szła druga, trzecia, piąta, siódma...
Chorzewski je płużył, szarpali bokami krakusi, Bem darł kawałami — daremnie.
Grenadjerzy płynęli jak potok wezbrany. Na okiełznanie go, na zatrzymanie, a odparcie zabrakło naraz i kartaczy i bagnetów i lanc...
Raz jeszcze czwartacy zdołali przeprzeć grenadjerów, raz jeszcze Chorzewski armaty wyszczerzył — aż rzeka grenadjerów rozlała się i zagarnęłaby, pochłonęła polskie bataliony, gdyby nie mordercze salwy, osłabiającego odwrót Bema.
O godzinie piątej popołudniu armaty umilkły. Nastąpił rozejm, rozejm dwóch wyczerpanych przeciwników, rozejm bez parlamentarzy, bez warunków, bez podpisów.
Na zgaszenie lontów baterji feldmarszałka — baterje polskie odpowiedziały zgaszeniem lontów.
Zagrały trąbki długo, smętnie, zadudniły tarabany i cisza zaległa, cisza śmierci. A kiedy wietrzyk rozegnał włóczące się dymy, ku tej ciszy jęły wysuwać się wozy ambulansowe i krążyć i skrzypieć i przebierać trupy.
Główna kwatera polska czyniła obrachunek, wynik jego był straszny.
Linja pierwsza redut była przerwana. Na ostrogu Sowińskiego stały armaty Paskiewicza. Przystępu od strony Woli broniły już wątłe szańce i wstęga okopów. Trzy forty czołowe, pod Rakowcem, były w ręku Murawiewa. Na lewem skrzydle błysk pomyślniejszy. Korpusik Strandmanna wyparty za Służewiec. Licha przewaga! Ubytek w szeregach straszny. Trzy tysiące poległych, tyleż rannych i dogorywających i tysiąc niewolnika. Czwarta niemal część załogi stracona. A tu spodziewania, pokładane w woluntarskim animuszu gwardji narodowej, rozwiane. Bo gwardja ledwie utrzymać może w karności wzburzone miasto, bo tłumom wylęknionego motłochu przybyły teraz gromady ojców, dzieci, żon, matek, gromady obłąkane bólem, gromady szukające tych, co legli, co nie wrócili.
I w kwaterze głównej zaczęła się praca gorączkowa, rozpaczliwa, beznadziejna praca. Godziny nie było do stracenia bo żadnej pewności, czyli Paskiewicz nie wznowi ataku, czyli nie zamyśla napaść znienacka, czyli na świt dopiero szturm odkłada.
Przesuwano gorączkowo brygady, wzmacniano szańce i okopy, zbrojono wolskie przedmieście, przylegające dworki zamieniano w reduty, zwożono amunicję, opatrywano baterje.
Śród generalicji i sztabów ucichły raptem strategiczne dociekania, olśniewające głębią wywody. Całe wojsko zapomniało nagle o sejmowych racjach, o ustroju nowego Rządu, o klubach, cywilach, godnych i niegodnych wodzach. Ład, jedność, sprawność i przytomność oficerów i żołnierzy była teraz tak wielka, tak trzeźwa, że budziła grozę, że przywodziła na myśl tych, co sposobią się do odejścia na wieki.
Inaczej było śród dygnitarzów narodowego Rządu, inaczej śród generalskich dostojników, którzy od początku wojny, od pierwszego dnia rewolucji, największe zwycięstwa za stołem sesjonalnym święcili, inaczej śród posłów i statystów. Tam troszczono się nie tylko o życie, ale i o triumf stronnictw, pognębienie przeciwników, tam procesowano się jeszcze, jeszcze spierano o wyższość, o czystość swej bezbrzeżnej ku ojczyźnie miłości. Tam również wyglądano z niepokojem Danenberga, wyglądano go do późnej nocy. Napróżno. Wreszcie zniecierpliwiony prezes Rządu narodowego postanowił sam zagadnąć feldmarszałka o warunki.
Prądzyński ruszył do forpoczt rosyjskich. Po jego powrocie, na rozmowę z Paskiewiczem wyjechał Krukowiecki. Dalej znów do Warszawy przybył Berg i znów Prądzyński z Breańskim do głównej kwatery feldmarszałka podążyli.
Pertraktacje wlokły się, rwały, wybuchały pogróżkami, nawiązywały ponownie — a w ostatku, przed świtem ledwie, utknęły na potrzebie uchwały sejmu.
Paskiewicz zgodził się czekać na tą uchwałę do godziny pierwszej w południe.
Lecz sejm był jak łódź rozkołysana, najsłabszej poddająca się fali.
Więc najpierw, na hiobowy raport prezesa Rządu o niepodobieństwo obrony, o zagładzie grożącej miastu, uląkł się, ogłosił się za rozwiązany i Krukowieckiemu prawo do układów przyznał. A potem, kiedy Niemojowski przemówił, nabrał otuchy i Krukowieckiego pozbawił dygnitarstwa na to, aby, po przedłożeniach Prądzyńskiego, wrócić znów do zwątpienia, do lęku, do pomięszania.
Aż armaty zagrzmiały na godzinę pierwszą... Krukowiecki wysłał parlamentarza z żądaniem przedłużenia zawieszenia broni, ile że sejm już kończy narady...
Paskiewicz odmówił. Sejm trwał dalej. Mówcy mieli jeszcze mnóstwo oracyj, klątw, pustych frazesów do wyrzucenia, do powiedzenia...
Czterysta armat rosyjskich wybijało minuty, morze krwi lało się na szańcach, okopach i redutach, żołnierze polscy ginęli setkami, walka rozpaczliwa, beznadziejna, wrzała na przestrzeni od Wierzbna po Marymont — a tam, w izbach sejmowych, ojcowie narodu jeszcze nie mogli się zgodzić na jedno.
A tymczasem brak postanowienia, brak słowa był wzrastającą wciąż dla wojska klęską — bo albo o daremne ofiary je przyprawiał, albo kazał mu płacić hekatombami za mitręgę w przyjęciu układów — albo też skazywał na odosobnienie, na bronienie miasta wbrew jego woli i intencji...
Warszawa bowiem naraz wyrzekła się wszelkich o Saragossie wspomnień. Póki nieprzyjaciel zdala z wojskiem się zmagał, póki mundurem narodowej gwardji starczyło imponować kumoszkom, póty imć panowie obywatele, kupczykowie, kauzyperdy i ciury wielkomiejskiego warsztatu radzi byli w konfederatki się stroić a pałasikami dzwonić. Teraz atoli, kiedy kule armatnie już za okopy jęły padać, gdy kramom, kamienicom, betom, mieszczańskim kurnikom zagroziły pożary, rabunek, gdy już nie wrzaskiem ale czynem, własną miazgą należało przysiąg dowieść — teraz tym samym tłumom już nie odwagi, nie serca zabrakło, lecz godności.
I w mieszczuchach zagrała nareszcie krew, ta neoficka, ta nikczemna, ta żywiona od wieków polskim chlebem, ta samolubna, ta kramarska, ta, która zabagniała sarmackie grody — i gwardja narodowa wyprawiła deputację do sejmu w osobach imć panów municypalności prezydentów, juści z żądaniem nie „wystawiania Warszawy na zniszczenie...“
A ponieważ sejm ciągle wahał się — więc, dla tymczasowego ułagodzenia wezbranych sentymentów patrjotycznych stolicy, trzeba było z szańców, z okopów zabrać pułk piechoty i zamienić go na milicję — trzeba było jeszcze osłabić tych, co nadludzkim jeno wysiłkiem sławili czoło nieprzyjacielowi!
Bem dnia tego czuwał od świtu, mając sześćdziesiąt dział na pozycji między Wolą i Krakowskim traktem. Na pierwsze ozwanie się armat Paskiewicza, runął piekielnym ogniem i, podzieliwszy baterję swą na dzwona, jął harcować niemi a podjeżdżać zawadjacko. Aż śmiałością swą zaraził przeciwnika, bo i ten, wziąwszy na ambit, wysunął raptem cztery armaty i zaczął Bema podchodzić.
Bem snać się stropił tym atakiem i cofnął pośpiesznie. Cztery armaty nabrały jeszcze większego impetu, bo poszły do pościgu i odprzodkowały tuż za plecami Bema. Ale, nim wycelowały, baterje Bema zawróciły i odwrót armatom przecięły. Zdobycz była niewielka, bo kanonierzy rosyjscy dwie zdążyli zagwoździć — a kilkunastu żołnierzy ujść ku swoim — lecz w zamian pojmany został młody pułkownik sztabu, który na ochotnika z armatami się wysforował. Co najważniejsze, przy pułkowniku znaleziono papiery i służbowe rozkazy, a w nich dokument, że artylerja feldmarszałka miała amunicji już tylko na jeden dzień szturmu.
Bem wysłał z tą wiadomością Orlikowskiego do zastępcy wodza a sam nowy szyk armat sprawiał. Bo i gra teraz wielka iść miała. Feldmarszałek nie chciał puścić płazem czterech swoich dział. Dwieście armat ustawił półkolem na Bema.
Generał odpowiedział dwiema linjami, załamanemu w tył pod kątem, którego wierzchołkiem był granatnik Dziurbackiego.
Bem, w środku szpicy trójkąta, ogarniał nieprzyjacielskie pozycje — gdy naraz dojrzał, na schronie dawnej reduty Ordona, lśniącą gromadkę oficerów.
Generał pochylił się z konia ku celującemu wachmistrzowi.
— Hej — Dziurbasiu — patrz tam, nieco z lewej, na reducie... feldmarszałek!
Profos raczej odgadł niż dosłyszał, chwycił za wysówkę i ustawiał ją wolno... — aż wypalił długim nawiasem. Kula skryła się za kłębem dymu... Feldmarszałek upadł.
Bem zaparł na reducie lunętę i widział, widział wyraźnie, jak Paskiewicza podźwignięto i prowadzono... Nie zabit był, lecz skaleczon.
Generał chciał skinąć na wachmistrza i coś doń się ozwać, gdy, wtem, granat nieprzyjacielski pękł tuż i bryznął złomami. Koń pod Bemem skręcił się — Dziurbacki legł porażony kontuzją.
Morderczemu pojedynkowi artylerji zaczęła sekundować piechota. Chmary bataljonów rzuciły się do ataku, nawiązując dziesięć naraz różnych bitew. Lecz najgwałtowniejsza na razie wynikła pod redutami, broniącemi miasta od strony jerozolimskich rogatek.
Bem nie miał teraz stałej pozycji, baterjami swemi raz mitygował zaciekłość Finlandczyków, którzy, pod wodzą Murawiewa, imponować chcieli grenadjerom Szachowskiego, raz dziesiątkował kirasjerów — to znów słał pole czerwonymi mundurami lejbhuzarów. Raz Gorczakowa wyzywał na armaty, to znów, osadziwszy Pahlena, Kreutzowi dobierał się do skrzydła.
Bem był nieustannym ratownikiem, odsieczą, ocaleniem, wytchnieniem. Sam docierał wszędzie, sam w największym stawał ogniu. Dwóch adjutantów stracił, trzeciego dosiadał konia, po dwakroć kula karabinowa rozorała mu dawną bliznę na prawej goleni. Kazał kanonierowi przewiązać sobie nogę gałganem i tyle się o nią kłopotał.
Aż Bema niepokój ogarnął, lęk, strach bezmała. Żołnierze polscy walczyli, jak lwy... ale szeregi ich grobowe zalegało milczenie. Ani jeden okrzyk zadufania z piersi ich się nie wyrwał, ani jedno zawołanie triumfu na znak udaremnionego ataku. Toż samo uczucie nurtowało i oficerów i generałów. Umiński, Bogusławski, Milberg, Dembiński pod gradem kul ani drgnęli. Jagmin szarżował bez wytchnienia. Muchowski z brygadą, nawet jednego nie stanowiącą pułku, opierał się korpusowi. A przecież i ci dowódzcy i ci nawet byli, jak ludzie, co urągają śmierci dlatego, że z nią się pogodzili, jak ludzie, co wyrzekli się wszelkiej tęsknoty, co dziesiątkowali nieprzyjaciela dlatego, że żyli jeszcze.
Na chwilę tej trwogi Bema dotarł doń wreszcie podpułkownik Orlikowski.
— Co — jak — cóż wódz? Doręczyłeś pan papiery?
Orlikowski skinął apatycznie.
— Doręczyłem.
— I cóż na to? Niesłychanie ważne! Nieprzyjaciel musi szturmu zaniechać.
— Im tam, generale, wszystko jedno. Już archiwa na Pragę wywożą. Warszawa przepadła!
— Co, do kroćset, podpułkownik!!
— Bo tak! Nam każą zdychać a sami precz z parlamentarzami się prowadzają. Berg znów przyjechał!
Bema żgnęło. Chorzewskiemu kazał komendę artylerji wziąć a sam, co koń wyskoczy, pogalopował wprost do Sejmu, do Zamku.
Tu szczęście Bemowi sprzyjało, bo w przedsionku spotkał Krukowieckiego z Prądzyńskim.
Jednym tchem rzucił Bem wiadomość o niedostatku amunicji.
Krukowiecki jakby go nie słyszał. Prądzyński skrzywił pobłażliwie.
— Są to pozory łudzącej przewagi. Byłem w kwaterze rosyjskiej, nawet mi oczu nie zawiązano. Ośmdziesięciu pięciu tysiącom nie możemy się oprzeć w ośmnaście!!
— Lecz skoro dotąd nie przyjęliśmy rozejmu, więc...
— Uchwała zapadnie lada chwila...
— W niekorzystnych warunkach. Jeszcze cały dzień wytrzymamy! Amunicji mamy zadość. A jeżeli Ramorino nadejdzie...
— Ramorino otrzymał rozkaz czekania w Kałuszynie — więc nie nadejdzie!!
— Generale! — Rozpoczęliśmy bitwę od odebrania czterech armat, mam pewność, żeśmy ranili feldmarszałka....
— I otóż kapitalne się stało głupstwo! Raniliście go w rękę i stąd w taką wpadł pasję, że gdyby nie książę Michał, toby o układach słyszeć nie chciał...
— No, ale generał, przeprosiłeś go za płochość naszego kanoniera...
— Nie potrzebuję zdawać generałowi sprawy!
— Do pioruna — nie takiego mniemałem doczekać się po panu kwatermistrzostwa!
— Nie jestem kwatermistrzem.
— Hrabio-generale! — A pan — pan?! — Na Boga — toć nasi, nasi wałczą o każdą piędź ziemi, giną... Jeden wyraz, jedno zawołanie władnem jest podwoić ich zapał, dać im wiarę, że istotnie mają coś do bronienia... Hrabio-generale — toć jesteś prezesem Rządu, jesteś dyktatorem!
Krukowiecki utkwił wzrok w ziemię i odparł głucho.
— Podałem się do dymisji.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.