Bem (Gąsiorowski, 1927)/XXVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXVI.

Tymczasem, po widzeniu się z podporucznikiem Ilińskim, znów dla profosa Dziurbackiego dzień minął bez słychu o pani Madejowej a raczej pełen złowróżebnych wieści o losie, który czekał uwięzionych za rozruchy i zabójstwa.
Wachmistrza korciło pójść do koszar i dowiedzieć się responsu, lecz, co spojrzał na Antoszkę, to mu nastręczały się junackie wąsiki podporucznika i jego bezeceńska ciekawość do dziewczątka... A co bardziej go dojmowało, oczy Antoszki tak nań poglądały, ilekroć przychodził mu na myśl Iliński, że Dziurbacki mało się nie skręcił.
Raz podporucznika zbył. Lecz niechby młokosowi przyszło na kieł wziąć. U takiego nie kupić. Choćby miesiąc wystawać musiał gdzie pod murem a taki wytrzyma i wyślepia sobie turkawkę. I jeszcze kiedy to jej samej aż się zęby śmieją do artyleryjskiego opatrzenia. Co natrafi na jaką blachę, szlufę, pas albo pałasz, to już się pyta, czyli panowie oficjery przy harmatach takuteńkie mają!
Lepiej nie kusić licha i Ilińskiemu się nie pokazywać. A dziewczynę trza krótko. Ho-ho! mores panna musi znać. Regulamin się powoli ustanowi i ani na krok samej.
I wachmistrz marsa okrutnego stroił i zezował ponuro na Antoszkę.
Lecz o dziwo, Antoszka cale już teraz o groźny wyraz oblicza profosa się nie turbowała i bobrowała sobie w rupieciami na poddaszu, jak u siebie. Gdzie, z Olesiową nawet była w komitywie. Kiedy się to stało, Dziurbacki sam sobie wytłumaczyć nie umiał. Wszak zakazał dziewczyninie najsurowiej, żeby na dół po drabinie ani się ważyła. I nie mógł rzec, żeby uchyliła rozkazowi. Olesiowa naparła się mleka a że mleko miał profos na poddaszu, więc smerda, cale w porę, zsunęła się po drabce ze dzbanuszkiem. I odtąd Olesiowa ciągle za nią wzdycha. Pewnie, bo przymilniejszej nie znaleźć. Aby raz widziała, jak guziki przy mundurze między deszczułki brał i czyścił. Odtąd co dnia, ledwie oczy rozewrze — już mu guzy błyszczą, jakby je ordynans jaki lustru uczył.
Siła z tego wszystkiego było uciechy i siła turbacji serdecznych. Ale niema co, układałoby się Dziurbackicinu niezgorzej, gdyby nie Madejowa. Podporucznik obiecał, a tu drugi dzień mija...
Ociągał się wachmistrz jeszcze pół dnia, aż, nie mogąc sobie poradzić z udręką — znów poszedł na Stare-Miasto do gospody Madejowej.
Tym razem zastał Kaśkę, w towarzystwie jakiegoś gwardzisty, rozpartą za stołem suto zastawionym.
Kaśka, na widok wachmistrza, ani drgnąć nie raczyła.
— Gospodyni? Chce jegomość, a no więc jutro msza wyjdzie u Augustjanów, bo u Pijarów wikary zachorzał.
Dziurbackiego ciarki przeszły.
— Co panna wygadujesz!?
— A to jegomość nie wiedzą — już po wszystkiem. Kogo mieli wypuścić to wypuścili a resztę będą „strzylać“... Tylko że niewiadomo, na którym placu!
— Koszałki, mospanie!
— Jaworszczanki wróciły już na południe, Zatrułowicz wolen, Morawski — aby najgorszym nie darowali! Może se jegomość przepije słodkiej wódki?
Profos wyszedł z gospody odurzony.
Wlókł nogami, wymijał gromadki rozprawiających przechodniów, salutował kapitana piechoty i postrzegł nawet, że ósmego był pułku — a przecież czuł, iż mu się rozumienie bełcze, że wszystko dokoła zlewa w jakąś czarną marę.
— Mości Dziurbacki! — huknął nad uchem wachmistrzowi raźny głos.
Profos tchnął z wysiłkiem i zaparł się o róg kamienicy.
— Czy poznał? Jakżeby mógł nie poznać! Matysiak z drugiego ułanów! Oczywiście Matysiak. Lepiej dwadzieścia lat się znali. Wyszedł z lazaretu? Niechże na zdrowie...
Matysiak zagadywał, rozprawiał. Dziurbacki pojmował wszystko, aby mu te mary bruździły.
— A wam co — jakby was z nóg ścięło? — Wódki z pieprzem i gorczycowego siemienia, bo psiawiara chodzi...
Wachmistrz potrząsnął głową.
— Matysiakowi cholera się ochapia — a owoż, aby ta czarność.
Matysiak rozśmiał się domyślnie.
— Pewnie, bo chmara ludu się kotłuje, pod Zamkiem mają rozstrzeliwać. Zwyczajnie gamonie do lada czego się cisną, żeby widzieli, jak w ósmym roku, w Madrycie, dwustu odrazu Hiszpanów do muru przygwoździli...
Dziurbacki wytrzeszczył oczy na ułana, nie mogąc zrozumieć, o jakiem rozstrzeliwaniu mówił — gdy naraz, od strony placu Zamkowego, zagrzmiała salwa karabinowa.
Wachmistrz zatoczył się i pomknął jak szalony w głąb Święto-Jańskiej ulicy. Lecz tu objął go zbity tłum gawiedzi. Profos zaszamotał się i uwiązł bezwładny, wyczerpany.
Upłynęła tak długa chwila. Pierś wachmistrza głębiej po oddech sięgnęła. Krew żwawiej zakołatała mu w skroniach...
Profos spojrzał przed się i zadrżał. Oto widział ją tuż przed sobą, niby żywą... Twarz czerwona, impetem tryskająca, jak wówczas, kiedy... kiedy biegła z nim Antoszkę salwować. Takąż miała żwawość gestu... pani Madejowa!
I wachmistrz poglądał na objawienie i smęcił się żałością. Gdy, naraz, mara wionęła ku niemu wprost i za ramię go ucapiła.
Dziurbacki mało nie runął z przerażenia.
— Panie Pietrze! A co, nie darowałam!... A co!? Trebunałowi skoczyłam do oczu! — Hę? A bo wam czego ręce latają?...
— Aby nic, aby... acani... aby żeście — bełkotał wachmistrz, nie mogąc jeszcze ogarnąć, czyli przywidzenie go nie tumani.
Madejowa nie dała mu długo wątpić.
— Macie dytki? — Idziem do Jacentego na wiśniówkę, bo takam słaba, aże mnie ckni! Soczysty był rudzielec. Jak go ustrzelili, to aby nogami trzepnął a ciekł, że niepodobna! Sucha Jewa trzy roki kajdanów dostała! — Chodźma na wiśniówkę!
Rada pani Madejowej w samą porę przyszła, bo, za drugim półkwaterkiem, i Dziurbackiemu zgoła pojaśniało i powiadanie obywatelki Starego-Miasta nabrało ładu.
Teraz dopiero pani Madejowa jęła wyłuszczać profosowi, jako Kościołowską, co z nożem na Antoszkę szła, w porę chwyciła i jako szelma miałaby prawie, gdyby nie podporucznik, co z żołnierzami, wpadł, w rezultacie czego i ją, wstyd powiedzieć, zagarnęli ze zbójami, owym Cydzikiem, Kościołowskiej gachem, z Czarneckim i tym pokraką Dragońskim. Panią Madejową na ratuszu, pierwszego dnia, ledwie krew nie zalała z dyshonoru. Aż kiedy luda z półtorasta przybyło i to nawet od waszecia i ze szlacheckiego stanu, kiedy to sam ksiądz Pułaski między więźniami się ukazał — i pani Madejowej raźniej się uczyniło, przecież nie ostatniejsza żadna była. A Kościołowska od niej zdala, chyłkiem. Tak było dwa dni. Trzeciego dnia audytor, Ciepielowski się zwie, ją na spytki, że ona to na Zamku rżnęła panią Bażanow. Pani Madejowa mu na to tak, że czterech drabów ją musiało wyprowadzić. Aż potem, nazajutrz, wołają ją do majora Narzymskiego. Srogi człek i charakterny. U majora podporucznik Iliński? — Pani Madejowa nie baczyła, jak nań mówili — ale co gładki to gładki. Pysio, jakby mu kto malinami umalował, a wcięty i opięty, że jeno kiecczyny zbieraj, a w dyrdy za nim. — Nie godzi się? — Juści, ale co smakiem się oblizać nie grzech. — Tedy ów podporucznik dalej świadczyć za nią. Major nareszcie po ludzku a co jejmość, a kiedy, a dlaczego? — Tak pani Madejowa mu sprawiedliwie od początku, od kiedy się narodziła. Narzymski słuchał, słuchał, z audytorem poszeptał, z pisarzem, i mówi — jesteś obywatelko, wolna. — A pani Madejowa mu na to z góry — toć mi nie nowina, bo od rewolucjej wszystkie ludzie są wolne! — Major się napsztęczył. — Możesz acani wracać do dom. — A ona mu: — Nie pójdę, aże zbrodzieniów, obwiesiów, hyclów ostatnich wielmożny trebunał ukarze! — Narzymski z audytorem na nią! — Niedoczekanie. — Jak im zaczęła pomstować a przymawiać, tak musieli ją z powrotem między więźnie. — Tu znów słuch odrazu, że wszystkich luzem puszczą, bo generał Krukowiecki łaskawość nakazał, tak, że i tych, co będą sądzili, nie uszkodzą. — Panią Madejową desperacja zdjęła. — To taka sprawiedliwość, takie trebunalstwo — za jedno godnych obywatelów z Kościołowską, Cydzikiem łotrem, Dragońskim nicponiem, Czarneckim, co rodzoną żonę do grobu wpędził? Taka generalska łaskawość, co niewinnych ludzi ze złoczyńcami mięsza?... Aż sam Cydzik do niej w prośby i obietnice: — a ona na całe więzienie — jako ją przekupywać chce! — Wówczas gwałt się zrobił. — Audytor ją znów. Zaczęli szperać. Podobno naleźli dawne sprawki i wykryli, jako Cydzik partyzanta udawał, posesora Sikorskiego symulował a szpiegowskie wiódł konszachty... I wyszło po bożemu! — Na śmierć — wszystkich czworo — aby, aby tę, tę szargulę, suchą jędzę Kościołowską, użalili na kajdany, że, tfy, nadobnej jest słabości czy jak...
Baba w tem miejscu odsapnęła z ulgą, posmakowała wódki i dodała z intencją:
— Uch! a co do pana Pietrza, to mnie aż piekło. A pan Pietrzuś to hę...
— Bogać nie, mosanie.
— Widzicie — a! — przyświadczyła z zadowoleniem pani Madejowa, nastawiając mu się pod bok. — Kuczyło się? Duchem się naprawi. A jakże jej to?...
— Antoszka.
— Podruchnuje? — Jak toto się patrzy! — Myśleliście u panny Marji?... Hę?...
Wachmistrza dystrakcja napadła.
— Nie, bo ten, u Pijarów ksiądz zachorzał, więc mosanie do Augustjanów poszła...
— Jakto do Augustjanów?!
— No bo kiedy dziś rano wszystkich puścili — a jejmości nie było — tedy najgorsze suppozycje chodziły!
— I skąd — toć chyba tyla mi się należało, abym na własne oczy oglądała, jak nicponiów pod Zamkiem ubijali. Wachmistrzowi ziąb po krzyżu przeszedł.
— To pani Aniela.
— A przecie. Ostałam się po dobrej woli i dopiero, jak oddział ruszył ze skazanymi, to ja za nim! Miałabym takiego widoku darować! Krwie mi potrza było obaczyć... Ale, bo według czego pan Pietrz o Augustjanach?
Dziurbackiego przekora kolnęła. Nie bacząc na rozmiłowane spojrzenie baby, rąbnął jej prawdę o porządkach w gospodzie i o intencjach Kaśki.
Pani Madejowej, na pierwsze słowo, aby podbródki się zatrzęsły, lecz gdy wachmistrz o mszy za jej duszę bąknął, babę poderwało, zawinęło i wymiotło z szynkowni...
Profos, po tem spotkaniu, wrócił do dom kwaśny. Nie szło mu czegoś po sercu, choć sam sobie wytłumaczyć nie umiał dlaczego, bo skądinąd zapamiętałość pani Madejowej wydawała mu się słuszną. A przecież coś go jakby odstręczyło, coś oziębiło raptem.
W zamian pani Madejowa, ulżywszy sobie radykalnie na wzburzeniu i za chrześcijańską pamięć Kaśki pogańską wymierzywszy sobie sprawiedliwość, nietylko że impetu zupełnego nabrała do wachmistrza ale i desperackiej chytrości ku zapieczętowaniu go sakramentem.
Wił się Dziurbacki jak piskorz, głuchł na poczekaniu, na poczekaniu każde przypomnienie ogonem wykręcał, strzegł się rozmawiania sam na sam z panią Madejową, Antoszkę wodził, by obecnością swoją bruździła wywnętrzeniom — a z dnia na dzień czuł, że nadchodzi, że zbliża się stanowcza godzina. Rezolucji zaś prawdziwej dobyć z siebie nie mógł.
Kiedy bo na poddaszu sobie dumał a w rupieciarni majdrował — to mu policzki kraśne pani Madejowej grały a podbródki aże w oczach świdrowały. Układało mu się wówczas wszystko po myśli. Cóż, gospodarstwo się wysztukuje grzeczne. On nie młokos, ona też prawie, wdowa z wdowcem, a i dziewczynie sporzej będzie.
Lecz, kiedy Dziurbackiemu one imaginowane podbródki zaczynały zbliska dołkami się śmiać, zamaszysta korpulencja chrobotać nad uchem a białe zęby pani Madejowej łyskać, to profosa taka ogarniała słabizna, taka do tych specjałów niechęć, jak bezzębnego do orzechów gryzienia.
Pani Madejowa podczas, we wstępnym boju napotkawszy opór — chyłkiem szła. W trzy dni Antoszkę sobie zawojowała, a w dwa dni później kuma Olesiowa błogosławiła ją, jako jedyną istotę, która poczciwie o zmocnieniu jej na siłach myśli, aby „Szuwarowi“ jeszcze raz uszła. W tydzień zaś, gdy Dziurbacki, chwyciwszy się pozoru, że izdebki przy gospodzie są niezręczne, oświadczył, że snadniej „ze wszystkiem“ zaczekać bodaj do świętego Michała — pani Madejowa rozpoczęła przeprowadzkę na Zapiecek. I przeprowadzkę tak sztuczną, że w koszyczkach i puzdereczkach, co je znosiła, w oktawę cały dobytek bez mała powędrował na poddasze. A że wskutek tego nijako było pani Madejowej ogarniać się w pustej izdebce na Starem-Mieście — więc sama przez się wynikła potrzeba przeniesienia i pościelowych puchów.
Dziurbacki struchlał na widok pierzyn. Chciał protestować, przekładać niewłaściwość takiego najazdu wreszcie wypomniał szkodę niechybną, którą stąd poniesie ład w gospodzie i tyle dokazał, że za pierzynami wtarabaniły się sienniki. A już najbardziej dokuczyła podobno Dziurbackiemu uciecha Antoszki, że ciotka Aniela przecież razem będzie. Juści niewdzięczne stworzenie. Tu on głowi się, czem smarkatej wygodzić, aby niczego jej nie brakło, a tu jej Madejowa najbliższa! Jużby przy niej ciągle bajała, jużby się do niej łasiła, już jej teraz nic do tego, co dziadek ma w skrzyni a co w ładownicy — babskie toboły, babskie fatałaszki w ślepiach jej siedzą, a dziadek ją, co ten wiatr, mosanie.
Jakoż tego samego dnia w momencie, kiedy pani Madejowa wnosiła na poddasze swój ostatni jasiek, co koroną był jej sążnistych betów — wachmistrz sam nie umiałby zdać sobie sprawy, jakim cudem dotarł pod wolskie okopy, do stanowiska baterji konnej...
Lecz zresztą baterja tylu nowinami i zmianami przemówiła do wachmistrza, że domowe kłopoty raptem mu się zapodziały.
Artylerzyści ledwie co powrócili właśnie z wyprawy rekonesansowej. I jakiej wyprawy! Huzarzy wysunęli się ku szańcom przedniej reduty. Generał Bem czynił był inspekcję z Sowińskim. Gdy zobaczył huzarów spiął konia i do baterji. W trzy pacierze zarzucono przodki i z kopyta. Wygarnęli kartaczami na ostre przez metal — i, nim ułani się porwali, ze szwadronu huzarów trociny się zostały. Baterja wróciła jak z parady, aby jeden Michalski, co niezdarzony był, czegoś kiwnął się na koniu i stratowano go armatami. Nygus opętany i niezgraba, bo mańkut. A zmian mnóstwo. Orlikowski podpułkownikuje, majorostwo go nawet ominęło, według porządku, że, za Wielkiego księcia, w inżynierach i artylerji, majorów nie bywało. Porucznik Jabłonowski ma krzyż, Surmacki na podoficera się wysforował a Zarzycki na podporucznika. Przy dwóch granatnikach są nowe wysówki celownicze — a gniadosz, co pod Radońskim chodził, dostał paskudnika, w jego miejsce jakiś srokacz trębacki. Nie pasuje, bo srokacze, jak baterja baterją, jeno trąby nosiły — ale cóż, paskudnik a o remoncie należytym, niema kiedy.
I rozgadał się Dziurbacki na dobre a było o czem. W baterji aż huczało od rozpraw o spodziewanym szturmie. A wachmistrzowi szturm nie pierwszyzna. Więc powiadał, powiadał tak, że mu czegoś żwawiej się uczyniło. Bo i od słuchającej go gromadki taka biła gorącość, taka osobliwa fantazja, iż profosowi się zdało, jakby onej wiosny, kiedy z tobołkiem na plecach rodzinnym niwom i śmiał się i płakał z wojackiego animuszu.
W tym roku było tak — tak znów pod tym... — to już ostatnia zgrzytała rozpacz, już nie było ani żywności, ani amunicjów, jednej palisady całej a przecież nie ugryźli, a przecież nie swego, nie własnego człek onego czasu bronił, jeno tego, co Napoljon przykazał a Dąbrowski z Kniaziewiczem uradzili. Dopierój Warszawy!
Prawił tak Dziurbacki. Kupili się dokoła niego żołnierze, zasłuchani w dokumenty przeszłości. Z tego bowiem, co było niegdy, racja o tem, co będzie, jako się stać musi.
Naraz gromkie „baczność!“ dosięgnęło żołnierzów. Gromadka prysła na wsze strony. Wachmistrz dźwignął się z lawety. — Nic mu tam było teraz do baczności ale zawsze godziło się.
Spojrzał profos ku lewej, skąd komenda się ozwała, i mlasnął z ukontentowania.
— Juści Bem!... Cie i generał... Idzie mu ten amarantowy kołnierz! A jak mu się to bimbają zgrabnie buliony! — Cóż, mosanie, udał mu się. Zawsze miał o nim dobre pojęcie! Od podporuczniczyny jednoepoletka nań patrzył i doczekał się pociechy... Ale z kimże to on tak deliberuje? — Białe bokobrody, oblicze zeschłe, generał... ale nogą zawija! — Gdzieże tego cudaka oglądał?...
— Bywaj mi Dziurbasiu! — zawołał ochoczo Bem.
Wachmistrz wyprostował się.
— Zdrowia życzę panu generałowi!
— I cóż jegomość kalkulujesz?
— Wytrzymamy, panie generale!
— Dałby Bóg! — No, ale przykładu nam nie zabraknie, kiedy wiarusy takie stają w ordynku...
Wachmistrz, na to orzeczenie, chciał z miejsca generałowi odrzec, że kiedy mu porucznik Łabanowski o reformie tedy i on, profos, do serca wziął, że mu pora — lecz niespodziewanie z poza Bema wysunęła się ku niemu marsowa postać generała, stukając zamaszyście drewnianą nogą.
— Dziurbacki, saperlot, perlot, perlot!... Nie poznajesz-że mnie?! — Do djaska!
Wachmistrz zachłysnął się.
— A według... jakżeby — pan generał Sowiński!
— Patrzaj, a to żeśmy się gdzie ostatni raz widzieli?
— Pod Możajskiem, kiedy panu generałowi kula...
Sowiński stuknął energicznie nogą.
— Niezdarzona była, saperlot! Chmara czasu. To waćpan wachmistrzujesz tym zuchom?!
Dziurbackiemu zapodziała się nagle i myśl o reformie i zapieckie jego gospodarstwo i najazd pani Madejowej i liczko Antoszki. Wyprężył się, przystrzyżonymi wąsami, jak sum ruszył, i odparł junacko:
— Według rozkazu trzyma się smyków, mosanie!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.