Bem (Gąsiorowski, 1927)/XIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII.

Jeszcze Warszawa nie zdołała rozczmychać się z utrudzenia po fecie w Saskim Ogrodzie, jeszcze brzmiały jej w uszach zapamiętałe wiwaty, gdy już wieść niepojęta, niesłychana poraziła ją, wstrząsnęła do głębi.
Generał Krukowiecki, generał-gubernator stolicy, najstarszy rangą niemal z pośród generalicji, po naczelnym wodzu, pierwszy wojska polskiego dygnitarz, człek gorącego serca, jeden z tych, co, na zawołanie rewolucji, bez wahania za nią się oświadczyli, ulubieniec ludu, gwardji narodowej faworyt — odprawiony, usunięty, aresztowany!
Jakiem prawem, jaką mocą, kto i za co ważył się na gwałt taki, na tak niegodziwy zamach!
I zakotłowało się w pisemkach. Kawiarnie „Honoratka“ i „Dziurka“ zawrzały od sejmikowego zgiełku. Towarzystwo partjotyczne huknęło na alarm.
Ostatniego sprawiedliwego pogrążono za to, że im prawdę do oczu powiadał, że niedołęstwo im wytykał, że sprawy bronił a nie rządzącej kliki, nie kunktatorów, nie gubicieli!
Krukowiecki im bruździł on trzymał na mundsztuku rejencyjne ambicje księcia Czartoryskiego, on przeszkadzał knowaniom dyplomatycznym, on wymawiał Skrzyneckiemu prowadzenie mataczyn cichych z Dybiczem.
Krukowiecki był jedynym, co po imieniu rzeczy nazywał, nie pozwalał tumanić obywateli, nie pozwalał fałszować klęsk na wygrane bitwy, nie pozwalał narodu oszukiwać.
Krukowiecki był tym ostatnim generałem, któremu Towarzystwo patrjotyczne mogło ufać, że dźwignie żagiew rewolucji, że porwie lud i nakoniec jego panowanie ustanowi.
I tego właśnie męża, tego bojownika zbyto, pohańbiono, odebrano mu szpadę, otoczono strażami, niby zdrajcę ojczyzny.
Nie dość było im Szembeka zmarnować goryczą, nie dość intrygami pogrześć Umińskiego, Weyssenhoffa, wydać na śmierć niechybną Kickiego i Kamińskiego, Prądzyńskiego do bezczynności zmusić, jeszcze i ten ostatni z Hektorów polskiej Troi im zawadzał.
Lecz nietylko Towarzystwo patrjotyczne i dwie pokrewne mu nastrojem kawiarnie te groźne wywody snuły. Brało w nich udział całe miasto prawie. I posłowie i oficerowie i szlachta i ludek cichy.
Tu i ówdzie stronnicy wodza siły zbrojnej tłumaczyli, że generał Skrzynecki nie mógł inaczej z Krukowieckim uczynić, bo ten za daleko warcholstwo i krnąbrność swoją posunął, że właśnie przyczyną wszelkiego niepowodzenia oręża polskiego był brak subordynacji, samowola generałów, że Skrzynecki zbyt potężne zamierzenia rozpoczyna, aby je wydać na łaskę fantazji wręcz wrogiego mu generał-gubernatora.
Obocześnie członkowie Rządu narodowego, dygnitarze z namiestnikowskiego pałacu rozkładali ręce na znak przymusu, któremu ulegli. — Skrzynecki żądał, domagał się, nastawał, jednego z nich musieliśmy poświęcić...
I kupił się na placach i ulicach ludek na wiece przygodne i układali płomienne mowy i ksiądz Puławski i Czyński i Gródecki i Mochnacki. I tłumy gawiedzi szły wiwatować pod obstawiony strażami pałacyk Krukowieckiego. A srogi patrjotów, w „Dziurce“ obradujących, naczelnik, imć pan Korytko, dwa kroć zapalczywiej śmierci Czartoryskiego się domagał.
Nadomiar, nie wiadomo skąd wszczęły się raptem głuche wieści o wykryciu jakiegoś spisku wojskowego, co miał knuć zgubę rewolucji, o niechybnych samego wodza układach z feldmarszałkiem, o zdradzie haniebnej, którą gotowali najprzedniejsi, a których nazwiska podawano sobie półszeptem.
Wódz naczelny tymczasem, w obozie na Pradze, gorączkową rozwinął czynność. Lustrował pułki, wertował raporty, podpisywał nominacje, ślęczał nad mapami, odbywał z Łubieńskim i Lewińskim narady, chwili nie spoczął. Aż sztab wodza naczelnego zdumiał się, aż adjutanci luzakami nie mogli nastarczyć. Ordynans za ordynansem — pędzał ich do Zamościa, do Modlina, za Kuflew, pod Kock, nad Wieprz, do Jankowskiego, do Ramorina, do Skarżyńskiego, do Milberga, z dywizji do dywizji, od pułku do pułku. Adjutanci rwali, co koń wyskoczy, parli na przełaj, ocierając się o kule placówek i pojazdów rosyjskich, wracali zziajani, potem i kurzem okryci, wracali lotem ptaka i wracali witani marsem brwi, grymasem zniecierpliwienia.
Najwyrozumialszy z naczelników, wódz, miłowany przez swych satelitów, troszczący się o nich zawsze, łaskawy a wytworny w każdem odezwaniu, przeistoczył się nagle w mrukliwego, porywczego generała-służbistę, w opryskliwego żołdaka burczymuchę, w bezwzględnego gwałtownika.
Co osobliwsze, że sam Skrzynecki czuł, rozumiał swego zachowania niewłaściwość, rozumiał, iż wszyscy otaczający go czynili więcej, niż mogli, że kurjer do Zamościa w godzinę nie będzie z powrotem, że Jankowski stoi pod Wielkim-Dębem, a nie obok na kwaterze, że Turno odpowiedział mu na to, o co sam go zapytywał, a przecież nie był w stanie władać sobą, panować nad nurtującemi myślami, nad zewem, który mu łomotał pod czaszką: „działaj, — dokonaj“.
I postanowienie czynu żarło Skrzyneckiego paliło.
Tylko czyn świetny, znakomity czyn, wiekopomny, zdolen go jest ocalić, zdolen wyrwać sieciom nań zastawionym, kłam zadać oszczerstwom. Bez tego czynu po raz drugi już podoła rządowym chmyzom. Sponiewierają go, wyprą się, oddadzą na pastwę motłochu Honoratki. Bez tego czynu nie utrzyma dłużej wojska!
Chwili, chwili niema do stracenia. Musi runąć, jak piorun, na nieprzyjaciela, żeby bodaj przyszło samemu poledz. Z bagnetem w ręku pójdzie! Wydrze pięściami zwycięstwo albo Thermopile zgotuje ojczyźnie. Wymawiają mu, że dotąd liczył siły Dybicza, że wahał się decydującą rozegrać bitwę, więc będą mieli, czego chcieli. Na jedną kartę rzuci wszystko. Cha, bo i podobno ta jedna karta może wyrokować o łagodności punktów rozejmu!... Przefrymarczyli, przepolitykowali igańskie zwycięstwo, spodziewali się tureckiej odsieczy, angielskiej floty, francuskich legjonów! A teraz w nim szukają winy, że się nie dał w pień wyciąć, że przeciwnika chciał zmordować, przedłużyć wojnę, odwlec godzinę porachunku! Będą mieli, czego chcieli. Ruszy natychmiast, ruszy, całe wojsko porwie, dziesięć pozycji zaszachuje. Ruszy!
Dokąd?
I Skrzynecki chylił się nad mapami, kędy czarne ćwieki znaczyły rosyjskie stanowiska.
Tu, pod Pułtuskiem, zaległ feldmarszałek — tu, od Siedlec, czai się Kreutz z Gerstenzweigem, Rosem osłania Brześć. A do Lublina ciągnie Rüdiger. Sierpem idą ku Wiśle. A dalej, hen, posiłki, rezerwy, których ani zliczyć, ani ogarnąć. Tu, za Niemnem, Gielgud z Chłapowskim i Dembińskim, odgrodzeni, oderwani...
Dokąd iść? A iść trzeba, bez mitręgi iść.
I łamał się w sobie Skrzynecki i z szefem sztabu wiódł rozprawy i plany układał i coraz to innej chwytał się kalkulacji i po czterykroć już dopytywał się o Łubę.
Łuba powinien był już być na Pradze z nowinami o tem, co się w głównej kwaterze feldmarszałka dzieje.
Łuba, bowiem najprzemyślniejszym był z polskich szpiegów, bo niby to Dybiczowi służył, niby to znosił mu wiadomości z polskiego obozu, ale juści takie, aby pozór utrzymać i tem bardziej, co należało, naczelnemu wodzowi wypatrzeć.
Łuba, już trzy dni, jak się do Pułtuska wybrał i nie wracał.
Skrzyneckiego niepokój zdjął. O przypadek na forpocztach osobliwie było nietrudno. Pierwszy lepszy, co gwałtowniejszy, placówka mógł, nie czekając wyjaśnień, kulą potraktować nieocenionego człeka.
Troska Skrzyneckiego o Łubę poszła rykoszetem. Dwa plutony ułanów rozpędzono do wedet i rekonensansowych pikiet z zapytaniami, czyli gdzie nie widziano Łuby, alias niewielkiego człeka z zadartym nosem, kozią bródką, jednokonną podróżującego biedką.
Pod wieczór Skrzynecki nakazał wymarsz do Wiązowny.
Generał Turno z drugą dywizją jazdy wyciągnął w niespełna dwie godziny za nim tuż jęła dźwigać się pierwsza dywizja piechoty Rybińskiego.
Praga zagrzmiała głuchem dudnieniem tarabanów, zawodzeniem trąbek, szczękiem, łopotem kopyt końskich.
Skrzynecki lżej odetchnął.
Nie miał jeszcze planu, nie zdecydował się jeszcze na posunięcie, lecz już rozpoczął grę, bo i tak, czy tu, czy ówdzie wypadnie maszerować, Wiązowna jest punktem wyjścia najprzedniejszym, gdyby nawet samego Dybicza należało w pułtuskiem legowisku szachować okrężnym ruchem.
Lecz to niejakie uspokojenie wodza nie trwało długo. Około północy, jakby silniejszy paroksyzm gorączki nań naszedł, może pod wpływem pisemek warszawskich, których mu cały zwój przywieziono, dość, że jak stał, wskoczył do powozu, na Lewińskiego, podszefa sztabu, skinął, aby z nim siadł i kazał do Wiązowny się wieść. Stało się to tak prędko, że eskorta musiała szarżować, by dogonić generała. Za przykładem Skrzyneckiego, rad nie rad, poszedł Łubieński, sztab, polowa kancelarja, tabor cały głównej kwatery.
A pojazd generała pruł tymczasem mrowie maszerującej piechoty, wymijał bataliony, pułki, brygady i pędził w obłokach pyłu, witany chrapliwemi komendami, chrzęstem karabinów i tępymi okrzykami salutujących oddziałów.
W pobliżu Wawra, pojazd Skrzyneckiego zdołał dobyć się z fali piechoty. Konie wpadły w równego kłusa. Eskorta miarowym zabrzmiała tupotem.
Las, który teraz już z obu stron drogę bramował, jął echami wtórować, a chwiać czarnymi grzebieniami sosen, a żywicznym oddechem muskać jadących.
Wódz naczelny poprawił się nerwowo na siedzeniu.
— Żeby jeno Łubę wyprawili za mną, gdy się zjawi.
— Niechybnie, generale.
— Gotowi zmitrężyć.
— Nie sądzę.
— Lepiej się zabezpieczyć i, na wszelki przypadek, ordynansa.
Lewiński zakrzyknął na woźnicę, aby stanął i podporucznika z eskorty wysłał na Pragę.
Pojazd znów się potoczył.
— Ta ostrożność nie zawadzi — rzekł Skrzynecki. — A, do kaduka! Łuba djablo nam potrzebny.
— Myślę, że nad ranem przyjdzie wiadomość z rekonesansów dywizji generała Jankowskiego...
— Dużo się dowiemy...
— Ramorino także języka dostanie...
— Języka! I cóż nam z języka przyjdzie! Domysły! Błędne wywody. Podczas gdy Łuba daje treść niezawodną, daje grunt!
— Lecz może nietylko nam!
— Cóż znowu! Skądże!
— Bo przecież nie byle czem musi okupywać sobie wolny przystęp do rosyjskich pozycji.
— Tak, ale nadewszystko nam służy. Powiada to, o czem i bez niego wiedzą.
— Gdyby nawet, generale, utwierdzał ich w tem, czego się domyślają, co zgadują, może nam więcej szkody niż pożytku przyczynić.
— Więc pułkownik Łuby nie znasz! Patrjotą jest i zagorzalcem nawet! Dziesięć kroć razy się przekonałem. Nie dla pieniędzy donosi nam...
— Szpieg!
— A, zapewne. Możesz pułkownik, cale słusznie dowieść, że, choćby dla ojczyzny podjęte, szpiegostwo honoru nie przynosi, ale na wojnie i tacy są potrzebni, niezbędni.
— Prawda, generale, lecz...
— A nie, już mi pułkownik nie powiadaj o Łubie. Wcale cię nie namawiam na szacunek dlań, na estymę. Ale wiary mu odmawiać nie masz prawa. Toć i Napoleon bez takich robaków nie mógł się obyć! Cnoty w Łubie nie widzę, tylko tę, jak mówię, zajadłość. Łasica nie z poszczucia na kunę napada, lecz z własnego charakteru. Łuba! Wiesz, pułkownik, jaki jest Łuby prawdziwy niedostatek? — że nie ma takiego drugiego. Plan, plan! Byle maruder nieprzyjacielski, wzięty na spytki, który na oczy nie oglądał Dybicza, i dopiero zabawa w ciuciubabkę! Wiesz, kto do wygranej nad Wielkim-Dębem się przyczynił!? No, nie mówmy! Przekonasz się, jeżeli nieborak żyw, niedługo zmienisz zdanie.
Tu naczelny wódz urwał i ani słowa do samej Wiązowny się nie ozwał. Lewiński nie ważył się przerwać milczenia Skrzyneckiego, czy drzemki, do której monotonny ruch powozu i podszefa sztabu zresztą mocno usposabiał.
Dopiero, kiedy na polanach przydrożnych ukazały się biwaki obozującej kawalerji, a w oddali też niespokojne światełka, mrugające w ciemnych kadłubkach przyziemnych domostw, Lewiński pochylił się do Skrzyneckiego:
— Wodzu-generale, jesteśmy na miejscu!
— A — dobrze!
— Wypadnie zatrzymać się w karczmie, choć bodaj że w pobliżu jest dwór...
— Nie trzeba — główna kwatera w Wiązownie — odparł cierpko generał.
Lewiński nieco zdziwił się temu oświadczeniu, ile że wódz naczelny miał wstręt do niewygód, ale bez słowa, skoro tylko pojazd zatrzymał się przed karczmą, ruszył naprzód ład czynić, oficerów kawalerji, którzy izbę zalegali, płoszyć a wydawać rozkazy ku ogarnięciu przystojnemu dla generała bodaj jednej komnatki.
Karczmarz jął się uwijać a krzątać. Lewiński sumitował się zań wodzowi:
— Niefortunnie tu będzie. Możeby lepiej na plebanię?
— Tu zostanę.
— Według rozkazu. Izdebka będzie wnet gotowa. Jeżeliby więc pan generał, zanim bagaże nadejdą, chciał spocząć...
— Dziękuję. Najpierw kto tu trzyma załogę? Jankowski raportował, że zostawił część korpusu?
Lewiński wybiegł do eskorty i ordynansów rozesłał.
W kilka chwil stanął przed Skrzyneckim podpułkownik Butrym i zameldował się:
— Szef sztabu korpusu generała Jankowskiego...
Wódz skrzywił się niechętnie.
— Podpułkownik tutaj, nie przy korpusie...
— Wyprawiałem ostatnią brygadę, a że spodziewaliśmy się rozkazów...
— Rozkazów! Więc Jankowski w Dębem?
— Kwateruje w Duchnowie, z tej strony Mieni. Generał Milberg ku Mińskowi wysunięty. Szwadron strzelców konnych byłej gwardji starł się dzisiaj za Kałuszynem z oddziałem kozaków. Wzięliśmy dziesięciu niewolnika. Rüdiger jest już w Lublinie. Kreutz aż za Łuków wysyła rozjazdy.
— Proszę — hm! — Pułkowniku, należy to natychmiast na mapach oznaczyć.
Lewiński skinął na oficera służbowego, aby mu pomógł w dobyciu map z blaszanych puszek.
— A jakże generał Jankowski?
— Zdrowszy, dosiada konia.
— Bardzo dobrze. Więc zatrzymasz się podpułkownik tutaj. Jutro zobaczymy! Wyślij resztę wojska, by nas za wiele nie było...
— Pozostała tylko baterja konna pułkownika Bema...
— Pana pułkownika Bema?
— Czeka, wodzu-generale, na rozkazy.
Skrzynecki uśmiechnął się sarkastycznie.
— No, no, jakiż to zeń służbista!
— Czy mam wezwać?
— Niech czeka! — rzucił przez zęby Skrzynecki i jął przechadzać się gorączkowo po komnacie.
Butrym a za nim Lewiński i adjutant służbowy wysunęli się na palcach do izby gościnnej.
Skrzynecki nawet nie zauważył ich oddalenia, bo oto nazwisko Bema poruszyło w generale ledwie co uciszoną burzę, potokami goryczy zalało mu serce.
Bem! Znów jeden z tych obłudników, faryzeuszów, których na to podniósł, wywyższył, aby mu złem za dobro płacili! dobył go z kapitaństwa, pozwolił się wykazać, zasłużyć, mianował dowódzcą baterji, na pułkownika go wypromował! Cha, i doczekał się wdzięczności! Oficerek ni z pierza ni z mięsa, bakałarz ogniów wywyższenie swoje wziął za prawo do intryg, do knowań przeciwko własnemu wodzowi! Śmiech powiedzieć, ważył się kandydaturę swą wysuwać, iść z nim, ze Skrzyneckim, w paragon. I gdzie nie dotarł! do Krukowieckiego, do prezesa rządu! Jemu, Skrzyneckiemu, czołobitnościami wojskowemi świeci, gorliwca symuluje a za plecami kąsa, szczuje, knowa. I dziwić się tu Prądzyńskiemu, kiedy taki nowicjusz, kapitan w istocie, waży się nadstawiać! A przecież łudził się, że właśnie tacy, jak Bem, ci, którzy za jego przyzwoleniem, pod jego rozkazami na pułkowników wyszli, będą mu najwierniejsi, że na takich dopiero wolno mu polegać. Ale się imć pan Bem przeliczył. Jeszcze mu daleko do generalskiego kołnierza, jeszcze mu zasię do prowadzenia gry z wodzem naczelnym! Tegoby jeszcze trzeba było, żeby mu przyszło z ciurami politykować! Weźmie nauczkę. Przykład musi być!
W tem miejscu Skrzynecki rozwarł gwałtownie drzwi i rzucił przez próg ordynansowi.
— Wołać pułkownika Bema.
Po chwili, we drzwiach ukazała się nikła postać dowódzcy baterji konnej.
— Mam honor powitać wodza generała!
Skrzynecki skinął niedbale w odpowiedzi na ukłon i zaczął oschle.
— Stan baterji?
— Według rozkazu, w gotowości do wymarszu.
— Więc doprowadzona do porządku, bo raport inspekcyjny bardzo licho dla pułkownika wypadł.
— Zawiadomiono mnie w ostatniej chwili... po rannym apelu.
— Nieład, brak doświadczenia. Winieneś pułkownik nie zapominać, iż dnia ani godziny nie jesteśmy pewni! Czas, abyś pułkownik zbył się kapitańskich nawyknień. Co dawniej uchodziło, co było w kapitanie cnotą, to jest niezbędnym pułkownika obowiązkiem!
Bemowi plamy czerwone wystąpiły na czoło. Skrzynecki mierzył krokami komnatkę.
— Nie zawadziłoby do służby garnizonowej zajrzeć.
— Już w trzynastym roku dowodziłem baterją.
— I niechybnie znakomicie. Bo jak porucznik, w zastępstwie kapitana, kompanję w boju siako tako sprawi, to już osobliwości dokazuje. Lecz za co porucznik może wziąć krzyż, za to samo kapitanowi napomnienie się dostaje! — Proszę nie przerywać. Nie ujmuję pułkownikowi zdolności ani odwagi! Masz je i za nie wziąłeś dwa awanse. Więc chyba sowita spotkała cię nagroda.
— Nie uskarżam się, panie generale.
— Jeno patrzysz lepszych promocji! — Tak! — Sztab odebrał instancję prezesa rządu o krzyż oficerski dla ciebie...
— Nie zabiegałem oń...
— Prezentowałeś się księciu.
— Stawiłem się wezwany w sprawie listów, znalezionych przez mego wachmistrza, listów, które nadewszystko doręczyłem kapitanowi Działyńskiemu, jako adjutantowi.
— A o których nadewszystko dowiedział się pan Krukowiecki.
— Nie odemnie, generale!
— Być może.
— I tak jest! — podjął Bem drżącym od wzburzenia głosem. — A instancję o krzyż raczy wódz-generał odrzucić, bo nagrodzonym dość, więc przyjąć nie mogę.
Skrzynecki ochłonął.
— W każdym razie źle pułkownikowi usłużono. Sam pilnie czuwam, aby niczyja zasługa nie była zapoznana. Wogóle mam pułkownikowi za złe, że dajesz się do jakichś stronnictw i partyj ciągnąć. A przyznaj, że zgoła niewłaściwem było twoje uniesienie podczas aresztowania pana Krukowieckiego...
Bem, którego oczy znów błyskawicami łyskać zaczęły, zmięszał się raptem.
— Ciężko było widzieć posiwiałego w służbie generała...
— A mnie stokroć ciężej na krok podobny się zdobyć. Zniósłbyś pułkownik, gdyby ci twój podwładny oficer od rozkazów się uchylał? Gdyby ci bruździł, wymawiał posłuszeństwo?! Powiedz!
Bem wpił oczy w ziemię. Skrzynecki miał słuszność. Wszak za jedno to obcesowe wystąpienie wówczas, w pałacu pod Blachą, wart był Krukowiecki sądu.
Skrzynecki, uczuwszy swą przewagę nad Bemem, złagodniał.
— Tak, pułkowniku, nie należy brać rzeczy. Dwie strony są, a nie jedna. A przedewszystkiem unikać wypada intrygantów, krętaczów, bo cię wplączą w sieci, uwikłają i zmarnują. Położenie nasze jest samo przez się bardzo ciężkie. Ocalić je może tylko jedność, tylko ufność do dowódzcy.
Skrzynecki długo jeszcze i barwnie rozwodził się w podobnym sensie. Bem milczał. Chwilami, gdy generał napomykał o niezgodzie, o współzawodnictwie, które, miast walczyć w szrankach prawdziwego dobra ojczyzny, pogrąża ją dla zawiści osobistej, zdejmowała go ochota wypomnieć Skrzyneckiemu bodaj jednego Umińskiego. Lecz nie śmiał, nie mocen był mierzyć się z wymownością wodza. Skrzynecki bowiem wpadł w zapał krasnomówczy. Snuł dźwięczne okresy, unosił się ich wspaniałością, roił, śnił, widział siebie samego takim, jakim może pragnął być.
Aż gdy ustał, gdy wzrok rozlśniony utkwił w pułkowniku, tego ostatniego ledwie że wyrzuty zdjęły. Bo jakże lekce sobie ważył intencje Skrzyneckiego, jakże go nie doceniał, jakże nie ogarniał przeciwności, niweczących najlepsze zamysły wodza.
Skrzynecki snać czuł się pokrzepionym własnemi słowy, bo ozwał się już pogodnie.
— Nie pułkowniku, mimo te wszystkie chmury i chmurki, ufam, że niedługo brygadjerstwo sobie zdobędziesz! i bez intencji i bez obiecanek, co w oczy rade cię kaptować, a za oczy buty ci szyją w sztabie. Zostaniesz w Wiązownie. Z Rybińskiego dywizją będziesz, więc i ze mną. Lada dzień wypadnie nam rozpocząć... Czekamy na wiadomość... Stanowczą wydamy bitwę...
Skrzynecki pochylił się nad stołem i jął wodzić ręką po mapie.
— Tak, stanowcza rozprawa musi być; — Hę — cóż, pułkownikowi nie zdaje się? Słucham, proszę...
— Rozprawy stanowczej radbym unikać, generale.
Wódz się nadąsał.
— A! — Nie ogarniasz stanowisk nieprzyjacielskich! Spójrz, przekonaj się, bitwa rozstrzygająca sama przez się idzie ku nam.
— O ile stać będziemy bezczynnie.
— Nie rozumiem, co pułkownik nazywasz bezczynnością! — uniósł się Skrzynecki.
— Stan, w którym trwamy od kilku tygodni!
— Widzę, że pułkownik przejąłeś się racjami warszawskich patrjotów. Jakiemuś sejmikowiczowi, kanceliście może troić się w głowie, że jeden pułk nasz starczy na dywizję, że możemy istotnie przedsiębrać nadzwyczajne poruszenia! Ale pułkownik doprawdy głębsze winieneś mieć pojęcie o istotnych przyczynach tej naszej, jak powiadasz, bezczynności!
— I dlatego generale, mogę tylko prosić o zwolnienie mnie z obowiązku wypowiadania mego niefortunnego poglądu.
Wódz strzepnął desperacko rękoma.
— I otóż zwykła racja! Sądzę inaczej, inaczej rzecz biorę, więc urażam się i milczę.
— Obawiam się jedynie nadużyć cierpliwości generała.
— Przeciwnie, mów, niech się dowiem...
— Dybicz najoczywiściej ściąga wszystkie siły ku Wiśle na otoczenie nas.
— Nie masz wątpliwości.
— Jeżeli dotąd nie przeprawił się na lewy brzeg, to podobno dlatego, że Chłapowski, a za nim Gielgud z Dembińskim zagrozili mu na tyłach, że nadchodzące rezerwy mają już niezawodnie do czynienia z płomieniem powstania litewskiego, które, w obliczu wojsk polskich, rozgorzało z podwójną siłą.
— Bardzo słuszny wywód, a w nim argument, że bezczynność nasza przecież coś dokazała.
— Według mnie, należałoby dalej działać na rozdrobnienie sił Dybicza i ruszyć na Wołyń.
— Na Wołyń! Skazać znów kilka tysięcy ludzi na los korpusu Dwernickiego.
— Zależy od tego, jak nowa wyprawa zostanie...
— Pułkowniku, nie wiesz o tem, że Rüdiger sięga Lublina.
— Lecz ma za sobą Zamość a w nim pięć tysięcy załogi z generałem Chrzanowskim.
— Kreutz jest pod Siedlcami.
— Ramorino stoi przy ujściu Wieprza. Uderzywszy więc na Rüdigera z frontu i wysunąwszy ku niemu Chrzanowskiego, można Rüdigera nietylko rozbić, lecz i drogę otworzyć ku Wołyniowi.
— Zostanie jeszcze Kajzarow.
— Za słaby na zgotowanie oporu.
— Warszawa tymczasem wydaną byłaby na łaskę i niełaskę feldmarszałka.
— Niezupełnie. Generał Ambroży Skarzyński jest nad Bugiem, przy Modlinie. Główne siły mogłyby stanąć w odwodzie, w gotowości do marszu pod Warszawę, korpus generała Umińskiego wystarczyłby na Rüdigera...
— Tak jest.
— A cóż powiesz o magazynach rosyjskich na pruskiej granicy, o przygotowaniach do przeprawy przez Wisłę pod Toruniem?
— Pod Toruniem? — skonfundował się nieco Bem.
— Tak, z czego wynika, że Dybicz czyha na sposobność, aby Warszawę atakować, a wówczas...
— Wówczas stracimy miasto tylko. W dziewiątym roku...
— Żyjemy w trzydziestym pierwszym! i kogo byś pułkownik myślał skazać na podjęcie tej nowej imprezy wołyńskiej?
— Gdyby, generale, nie było chętnego, pierwszybym...
Skrzynecki rozśmiał się dobrotliwie.
— Cha-cha! Dziękuję pułkownikowi za gotowość. Pójdziesz z pierwszą dywizją. A co zresztą, zobaczymy. Chwalę pułkownikowi owo szukanie posunięcia. Zawsze świadczy ono o bystrości. Kto wie, myśl warta zastanowienia. Będę miał na uwadze, proszę być przekonanym.
Bem wyszedł od Skrzyneckiego pod wrażeniem, że, bądź co bądź, zjednał sobie przychylność wodza dla swego planu. I w tym celu zabrał się natychmiast do wertowania map i wykreślania kombinacji marszu ku Wołyniowi.
Tymczasem wódz naczelny kładł się na spoczynek z uczuciem, że nowego i zgoła niebezpiecznego intryganta zmusił do odsłonięcia kart i że nadewszystko Bemowi nie można powierzać żadnej samodzielnej misji. Pozatem cały projekt pułkownika zakrawał dlań na awanturniczą zachciankę nieopatrznego oficerka.
Następnego dnia, a raczej w kilka godzin zaledwie po przybyciu Skrzyneckiego do Wiązowny, zjechał sztab główny, kancelarje, generał Łubieński, tabor, bryki pełne tobołów, manatków, kredensów, służby a nawet i dam znaczna gromadka. Lecz, co najważniejsze, razem z tą ciżbą przybył nareszcie Łuba.
Wódz naczelny, na wiadomość o Łubie, nawet nie zmarszczył się za przerwanie mu wczasów. A jeżeli skwapliwość, z jaką Skrzynecki napierał się oglądać szpiega, wywołała sarkastyczne szepty między sztabowcami, to dlatego bodaj, aby zupełnego doczekać się triumfu.
Łuba bowiem, na pierwsze pytanie generała, zgiął się w pałąk, zmrużył podpuchnięte oczka i odparł rezolutnie.
— Dobrze słychać, wodzu miłościwy! — Dybicz umarł.
Skrzynecki zerwał się z za stoła.
— Co asan! Skąd! Jak?!...
— Cholera go sparła, a podobno lepiej niż cholera. Nad ranem, temu trzy dni, zachorzał, a według południa już go nie było. I cale nie za rychło, miłościwy generale!
— Trzy dni temu!
— Akurat miała być parada wielka, jako w rocznicę jakiejś srogiej bitwy tureckiej. Chciałem wyrwać się, ale nie mogłem. Żywego ducha nie puszczali z obozu. Hrabia Toll dowodzi, a generał Orłow, który z Petersburga zjechał, przeglądy czyni.
Skrzynecki tak był przejęty odebraną nowiną, iż rozwarł drzwi do izby, kędy cały sztab z generałem Łubieńskim wyglądał końca audjencji Łuby, i ozwał się uroczyście:
— Mości panowie, feldmarszałek Dybicz umarł!
Sztab zachrzęściał ze zdumienia. Łubieński a za nim pułkownik Lewiński przysunęli się do wodza.
— Czy aby pewna wiadomość? — Rozbity podjazd Kreutza słowa nie pisnął o feldmarszałku.
Wódz ruchem ręki zaprosił Łubieńskiego i Lewińskiego do swej komnatki i wskazał im na skuloną figurkę zwiastuna.
— Oto właśnie imć Łuba.
Szef sztabu głównego zmierzył go surowo.
— Jesteś pewnym, że to nie bałamuctwo?
— Rany Chrystusa, jaśnie wielmożny generale, jak własnych oczu. Półtora dnia sprawiali mu nabożeństwa, aż wczoraj dwa szwadrony kirasjerów z harmatami wywiozły trumnę do Łomży!
— Na cholerę podobno.
— Za to, miłościwy wodzu, nie ręczę, czyli ona go struła czyli nie ona.
Skrzynecki spojrzał znacząco na Łubieńskiego. Pułkownik Lewiński jeszcze nie ufał nowinie a krzyżowemu pytaniami próbował zaskoczyć Łubę. Lecz, nim koncept swój wyczerpał, nadjechał ordynans Milberga z wiadomością o pojmaniu kurjera głównej kwatery rosyjskiej, wyprawionego do Rüdigera. Papiery, odebrane kurjerowi, nietylko potwierdzały śmierć feldmarszałka, ale równocześnie świadczyły, że wszystko, co mówił Łuba o rozkazach Tolla ku zwabieniu wojsk polskich na bitwę pod Winnicą, o sypaniu wałów na wzgórzach pułtuskich pod baterje, o wyczekiwaniu na posiłki, prowadzone przez Murawiewia, było najrzetelniejszą prawdą.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.