Bem (Gąsiorowski, 1927)/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII.

Gdy się to działo, Ogród Saski już huczał od wrzawy uroczystej i zniecierpliwionej ochoty, już ostatniego znaku czekał, aby fanfarami zagrzmieć, polonezami rozkołysać i, po rzewnej modlitwie, do stołów, do biesiady, do płomiennych wezwań tłumy powieść i rzucić je potem szałowi wesela, zapamiętania, tanom i radości na chwałę, wzmocnionej fetą, ojczyzny.
I ciżba różnobarwna, pstra, gorąca, falowała, kłębiła się na ścieżkach i trawnikach i zdumiewała.
Rozmaite bo, od momentu wyzwolenia, oglądał lud warszawski parady, przeglądy, gody solenne panów z narodem, szlachty z mieszczuchami, wojska ze wszystkimi stanami. Lud warszawski już się nieraz i nabeczał na polowych mszach i na całego mrowia polskiego rezurekcjach i nahasał z hułanami, czwartakami, strzelcami, piechurami. A co ostatnio, po uczcie w Ogrodzie Krasińskich, zgoła mniemał, że chyba tęższego a piękniejszego dnia nie dożyje.
Tymczasem przemyślność a zasobność pierwszego pułku gwardji narodowej, w którym mnóstwo bogatych sługowało posesorów i kupców, już w tydzień po uczcie w Ogrodzie Krasińskich, wyprawiała fetę, która wszystkie poprzednie miała zaćmić.
Prawda, że nie tylko podcienia rozłożystych drzew Saskiego Ogrodu i jego znaczny obszar dodały wspaniałości fecie, ale i niebo samo zdawało się sprzyjać zamysłowi pierwszego pułku gwardji narodowej. Nigdzie chmurki pod stropem błękitów, rozpiętym ponad konarami stuletnich drzew. W powietrzu cisza, kołysana delikatnym wiewem ciepłych zefirów, a ogrodowe krze, zarośla, klomby i trawniki, jakby umyślnie wymalowane, zestrojone. Tu jeszcze fjoletami bzów zdobne, ówdzie już głogami grające. Tu steczki okwitem kasztanowym wymoszczone a ówdzie akacje z jaśminami już tchną ku sobie upajającymi oddechy. Tu wychuchana, wydmuchana arystokracja cieplarnianych sadzonek nieśmiałymi kolory znaczy linje grządek i leszek a ówdzie hołota wszelaka, lecz hołota zadzierżysta, chwacka, dorodna wypełnia trawniki, mętne, pstre kwiatuszki nastawia dumnie wietrzykowi do czesania. I czesze wietrzyk macierduszkę ku szczawiowym listkom, rumianki w ramiona krwawnikowi podaje, plącze kiście wąsate, głaszcze trawki i ziółka.
Aleć, przyznać trzeba było, że sprawność gospodarzów fety z oprawą natury szła również w paragon.
Więc najpierw brama, od Dziedzińca Saskiego, była istnem arcydziełem. Nie wiadomo było, co więcej admirować, czy esów girlandowych zawiłość, czyli chorągwi i chorągiewek sztuczne a wdzięczne splątanie, czyli malowanie godeł, herbów i transparentów.
Za bramą, bokami wielkiej alei, po dwa długie śnieżnobiałe pasma stołów i stołów mięsiwem, dzbanami, pieczywem, szklanicami, butlami suto, gęsto nastawionych. I pasma te biegły hen, na przestrzał, aż kędy przez okienko wolnego przestworu, z drugiego skraju ogrodu, rąbek błękitu do alei zaglądał.
Te wstęgi stołów, od strony podcieni drzew, zdobiły pasy skrzące się, łyskające bronią, grające zdala barwami, przetykane pstrymi pękami trębaczów i doboszów.
Żółte, niebieskie, czerwone, białe, amarantowe wyłogi szły naprzemiany, białe kity rwały czarne, czarne łamały czerwone, po czapach piechurskich następowały ułanki, po ułankach krakuski, po nich strzeleckie szkopki i znów ułanki i jeszcze żandarmskie kaski i inżenierskie hełmy i znów piechury.
I ten żywopłot trwał z bronią u nogi karny, milczący, niby obojętny, niby nie czujący, że poza nim, bokami, faluje równie zwarta, niemniej liczna wstęga loczków, trefionych główek, falbanek, spódniczek, kapelusików, chust i zapasek, — że ta druga wstęga piecze ślepkami pierwszą, że, gdyby nie straże gwardyjskie, co jej jeszcze przystępu bronią, runęłaby na wyłogi, na czapy, na pałasze, na bagnety i chrupałaby je z miłowania, z porywczości, z zapamiętania serdecznego.
Z lewej, od strony Saskiego Dziedzińca — znów pasma stołów ale suciej zastawionych, piękniej przybranych. A, dokoła suknem wysłanych ław, ciżba bezładna, gwarząca, wymieniająca ukłony, powitania, uśmiechy, półsłówka. I ciżba wytworna strojna w generalskie kapelusze, złote i srebrne buljony, sztabowe akselbanty, adamaszkowe kontusze, batorówki z trzęsieniami, rogatywki, popielate, rozłożyste cylindry, pasterki, jedwabie, muśliny, fulary, madrasy, narodowe kokardy, ciżba skrząca się, szeleszcząca, wyświeżona, uroczysta.
W bok od ciżby, naprzeciwko środka stołu, ołtarz, na armatach spoczywający, w zdobyte przybrany sztandary, bronią wszelaką najeżony, chorągwiami łopoczący. A na szczycie ołtarza orzeł symbol, orzeł relikwia, orzeł-testament nad testamentami mocarza, którego sławy wojsko polskie było dziecięciem, za którego przyczyną dźwignęło się, krwią spłynęło i krwią odkupiło kongresowe swobody.
Tego to orła Napoleon dał pułkownikowi Szycowi, przy pożegnaniu wiernych do ostatków polskich zastępów, tego to orła pułkownik strzegł, jak skarbu najdrogocenniejszego, przez lat szesnaście, ten orzeł przez szesnaście lat był tajemniczą arką przymierza, był talizmanem zaklętym, był legendowym szczerbcem, który podotąd nie dał się wykryć, który, dla zmylenia śladów sobowtórem się osłonił, aby powrotu piastowych dziedziców snadniej doczekać.
I w obliczu tego orła jaskrawiej, wyraziściej grały na piersiach weteranów krzyże honorowej legji, dumniej podnosiły się szronem przyprószone głowy napoleończyków, wielkiej armji oficerów.
Z ołtarza biły nadpisy, przywodzące grochowskie olchy, zagajniki Stoczka, wawerskie pola, ostrołęckie łęgi — a między starszyzną oficerską wspomnienia rwały hen w dal, do Tczewa, Gdańska, Raszyna, Berezyny, do Tudeli, do przeszłości. I gdyby nie cywilnych dostojników o sprawach najbliższych rozhowor, gdyby nie młodzi adjutanckiej ku wachlarzom, niewieścim falbankom ostróg brząkanie — zdałoby się, żeć tu dawni wojacy przyszli gwarzyć społem o tem, co minęło i dawno i na wieki.
Dalej, dokoła tych stołów dygnitarskich, a w podłuż głównej alei, siedm polanek, siedm zielonych kobierców, zręcznie wybranych, a w pośrodku każdego z nich wojskowa kapela łunami mosiądzu świecąca, w krąg ustawiona, ku pałeczce naczelnika swego zapatrzona. Krom tych siedmiu, ósma u głównego wejścia i ta w gwardji narodowej uniformach, ta, która na teatrze grywa wieczór w wieczór — a po dniu w mundurach występuje. W tej kapeli, już krom trąb, piszczałek i bębnów, są i zgoła misterne instrumenty, niby na zadokumentowanie, że i w skrzypicach i basetlowych pudłach duch poczciwy mieszkiwa.
Cały zaś obszar ogrodu w piękny ład ujęty, a granatowo-amarantowymi mundurami gwardzistów symetrycznie obstawiony. Gwardziści tu gospodarzą, oni strzegą, by tłumy ludu przystojny zachowały przedział, by trwały w skupieniu. Oni honory czynią przybywającym dostojnikom, oglądają przy wejściu karty, decydują, kogo należy wedle zasługi, czyli godności pocześniejszem uhonorować miejscem, kogo wypada do stołów oficerskich doprowadzić, a kogo między gawiedź wtłoczyć. Gwardzistom przewodzi imć pan Ostrowski Władysław w wielkim mundurze z dwoma adjutantami, przewodzi, a czai się u wejścia, aby conajznakomitszych personatów samemu witać, samemu honorować.
Tymczasem, w miarę trwającego wciąż zjazdu kolas, w miarę napływania ludu, wzrasta jego niecierpliwość, wzrasta gorączka serdeczna.
Już po dwakroć motłoch, zalegający Saski Dziedziniec, okrzykami zaalarmował Ogród, już po dwakroć główna aleja zabrzmiała komendami przedwczesnemi. Aż raptem podjazd opustoszał. Od wejścia nie widać już ani dam nadchodzących, ani poselskich kokard, ani senatorskich postaci.
Wtem, u bramy, żwawiej zakręcili się adjutanci. Kapela gwardji narodowej podźwignęła instrumenty, motłoch zahuczał okrzykami i pierwsze tony mazurka Dąbrowskiego zerwały się, pomknęły między drzewa, aleje i klomby i z siedmiu, rozrzuconych po polanach, orkiestr wtór zamaszysty dobyły.
Ogród zagrzmiał wiwatami i zwrócił się ku wejściu, od strony którego nadchodził wódz siły zbrojnej z prezesem Rządu narodowego, ministrami i świtą adjutantów.
Ogród mruknął okrzykami. Z początku niepewnymi, przytłumionymi, wahającymi — aż, jakby dopiero dostojnością oblicza i dzielnością postawy Skrzyneckiego ujęty, rozczmychał się i zagrzmiał pełną piersią.
— Niech żyje! Wiwat Skrzynecki! Hura! — Wiwat!
A dopieroż kiedy wódz dosięgnął głównej alei, kiedy między skrzącemi się w słońcu ostrzami bagnetów i pałaszy stanął, kiedy, z całą swą paradową fantazją ją witać szeregi, odzywać się do zuchów, z całymi pułkami rozmawiać — Ogród Saski zatrząsł się od serdecznego szału.
I tłum i wojsko zgromadzone taki zapał, taka ogarnęła tęgość, że ledwie nie złamali szyków, ledwie kunsztownego nie zepsowali ładu.
Cha, bo też każde spojrzenie wodza naczelnego, każde drgnienie szlachetnej, wyrazistej, ogorzałej jego twarzy, każde skinienie ręki, każdy dźwięk jego głosu mieścił naprzemiany tyle wspaniałości i dobitności, tyle rycerskiej dumy i myśli ofiarnej, tyle bohaterskiego uniesienia i męczeńskiego smętku, że nawet zimni, nawet obojętni, nawet złośliwi, nawet szemrzący na wodza, rozgorzeli.
I Skrzynecki szedł, niby czarownik nad czarowniki, niby kapłan nad kapłany, co, zakląwszy krnąbrnością grożącą mu rzeszę, znów szczytu sięgnął, znów moc odzyskał. I Skrzynecki coraz śmielej wyprzedzał ministrów, coraz mniej troszczył się, czyli nie nadto sforuje się przed Czartoryskiego. Ale i książę snać uczuł Skrzyneckiego wracającą gwiazdę, bo, miast dotrzymywać mu kroku, czegoś zagadał się z idącym obok niego Plichtą.
Zapał tymczasem coraz śmielszy kształt przybierał. Żołnierze naprześcigi darli się z szeregów, wyrzucali czapami, hukali, potrząsali bronią aż jęli wołać zapamiętale:
— Prowadź wodzu! — Na bitwę chcemy! — W pole! — Na wojnę! — Na Dybicza! — Wiwat! — Pod twoim przewodem!
Skrzyneckiemu twarz zapłonęła.
— Dobrze chłopcy! — Pójdziemy! Za nasze prawo! — Pora teraz! I ja z wami, na bagnety po swoje, po kochane!...
Batalion piątego pułku strzelców, przed którym stał był Skrzynecki, złamał szyk i rzucił się doń rozmiłowany, szczęsny, radosny. A wódz z oczyma lśniącemi oganiał się nieusłuchańcom, „dzieciom warszawskim“ a fukał, niby pleban burczymucha, który dziatwie wioskowej niby się opędza, niby ją odpycha a tuli, niby tarmosi za uszy a gładzi, a hołubi.
Entuzjazm głównej alei ogrodowej tymczasem nie pozostał bez wpływu na ciżbę strojną, przed oficerskimi zgromadzoną stołami. Bo i ta ciżba, choć przybycie orszaku władzy najwyższej przyjęła z flegmą i otrzaskaniem, choć tu i ówdzie kłójącą powitała go przesłanką, sarkastycznem ust wygięciem, przecież, na widok czynionych Skrzyneckiemu owacyj, zmieniła raptem zachowanie. Tak, że gdy wódz naczelny dosięgnął ciżby, już jeno pogodne napotkał oblicza, jeno wynurzenia przyjaźni, hołdy, życzenia i komplementy.
Aż imć pan Ostrowski dał znak. Kapele umilkły. Przed ołtarzem amarantowy ornat kapelana się skłonił. Modły trwały krótko, tyle aby po Bożemu zacząć i pieśnią wspólną się zmocnić. Zaczem tarabany z piszczałkami zadudniły pobudkę na siadanie do stołów. Wstęgi wojska rozpadły się, broń w kozły złożyły i dalejże do jadła.
Kapele polonezami spłynęły — lecz na krótko, bo teraz na stoły oficerskie przyszła kolej prowadzenia fety. Więc ledwie rozprawiono się z pierwszem daniem — dźwignął się wódz naczelny i kielich na cześć walecznych wniósł, sekundowany przez fanfary i hukanie biesiadujących. Za naczelnym wodzem imć pan Ostrowski, kunsztownie wyłożywszy, za czyim to przewodem tyle męstwa okazali ojczyzny wojownicy a kto nie rozkazywać tylko umie, lecz i samemu przykładem świecić i samemu z karabinem stawać, zdrowie Skrzyneckiego wychylił. Za Ostrowskim poszli inni. I pito na księcia prezesa uczczenie, na Rządu wiecznotrwałą moc, na sejmu i senatu odrodzonego powagę, pito za wszystkich walecznych społem, za generałów zdrowie, za sztabu nowego naczelnika, za krzyża wojskowego kawalerów. Serca gorzały, promieniały oblicza, oczy lśniły, coraz gęściej rosa perliła się na powiekach. A kapele grały hymny i marsze, pobudki i fanfary — a biesiadujący żołnierze świadczyli oficerskim stołom wybuchami okrzyków.
Aż imć pan Ostrowski znów na adjutantów skinął. Kapele umilkły na chwilę i uderzyły w ucztujących polonezem Kościuszki. Skrzynecki porwał się i rękę generałowej Prądzyńskiej podał. Łubieński do małżonki naczelnego wodza się podsunął. Za Łubieńskim, generałowie, senatorzy, dostojnicy, sztabowcy, ku damom podskoczyli — pary ustawiły się i polonez ruszył ku głównej alei. Lecz zaledwie jej dosięgnął, już wpadł w swywolne tony zamaszystej polki. Żołnierze porwali się z miejsc, fala tłumu runęła ku mundurom, zmieszała się z nimi i zawirowała.
Skrzynecki puścił panią Prądzyńską. Generałowa poszła teraz w tany z prostym żołnierzem. Skrzynecki powiódł w chuścinę i perkaliki strojną mieszczkę.
— Wiwat wódz! — Wiwat naród!
Główna aleja a za nią trawniki i polany ogrodowe wypełniły się tańczącemi parami.
I Ogród Saski aż drżał w posadach od serdecznej ochoty, aż stuletnie dęby i lipy chwiały ze zdumieniem koronami, aż dachy Saskiego pałacu rumieniły się dwakroć mocniej i pewnie nie dla chylącego się ku zachodowi słońca. A kamienne twarze bogiń, bożków i muz, zdobiących ogród, ożywiały się.
Cha, bo, jak ogród ogrodem, takiego nie oglądał w swem łonie mrowia, takiej fety. Bywały tu rozmaite biesiady, bywały i tańce i za Fleminga i za Brühla i takie, które królewski majestat swoją obecnością ozdobił — lecz tylej ciżby, tylego zapamiętania, tylego braterstwa stanów i za majowych dni nie pomniał nikt z ogrodowej starszyzny.
Za majowych przysiąg i solennego z ludem przymierza, była znaczna stanów szczerość, ale było i onieśmielenie. Każdy rozumiał, że chocia niby równość się narodziła, lecz nierówność precz chodzi po świecie! A teraz gdzie! Damy w sajetach, fiokach, bransoletach, pantofelkach, napudrzone, wychuchane same wieszają się na ramionach pospolitaków ułanów, piechurów, strzelców, woluntarzów gwardyjskich, prostaków. Opiekłe mieszczki, dziewuchy, igłami pokłute palce cisną do akselbantów, srebrnych na kołnierzach haftów, bulionów, gwiazd orderowych, jedwabnych fontaziów, dostojeńskich surdutów, magnackich kontuszów.
Tu czwartak szczerzy czerwoną, bliznami nakreskowaną, gębę do marcepanowej buzi grafini a wiotką jej kibicią miecie, niby przysadzistą Zośką wachmistrzanką. Ówdzie, na schwał dziewka wywija wycacanym adjutancikiem, że jeno spódnice jej furkoczą. Tu krępa jejmość, co jeno na paradach ułanom się radowała, kula się a tańczy, a sapie z ukontentowania, niby niedźwiadek po raz pierwszy miodu smakujący. Tam chuda, wystrzelista, zbytkiem panieńskiego stanu udręczona, bladolica dziewoja, aż wypieków dostaje, bo tak dziarsko kusy strzelczyk melancholję z niej wytrząsa. Tu majsterek podstarzały, siwiznę przepomniał i przytupuje do kumki, tu dygnitarz sunie dworsko a gracją i fantazją wywołuje aplauzy tłumu — tu cywile wywijają, a żołnierzów chcą zakasować — ówdzie kawalerja z piechotą, pułk z pułkiem, szwadron ze szwadronem w zawody idą.
Tu zadzierżysty ułan pod boki się ujął i podśpiewuje na przekorę czwartakom:

Hułany panięta
Pojedli cielęta

A piechury rury
Noszą po nich skóry!

A tam znów czwartak sadzi ułanom:

Piechur śpi w wygodzie
Hułan podle szkapy,
Pan zajada mięso
A koniuch ochłapy.

Zmierzchało się. Ogniomistrzowie jęli czynić ostatnie przygotowania do mających zakończyć fetę rac, szmermeli i świetlanych pióropuszów. Generał Skrzynecki ze starszyzną obchodził znów ogród a snuł się między ciżbą.
Wódz siły zbrojnej był rozpromieniony, rozkołysany dowodami miłości, czci i zapału, którymi co kroku witała go ciżba.
Triumf, triumf prawdziwy święcił. On królował i on tylko jeden był przedmiotem owacji, hołdów, uwielbienia. Próbował się nadstawiać książę-prezes, Rząd, posłowie — daremnie. Wobec niego, Skrzyneckiego, zginęli, zczezli. Po kątach, na stronie kupią się, szepczą, polityczne knują racje. Nie dokażą bo naród, stolica cała rozumie się na tem, gdzie władzy prawdziwej szukać.
I Skrzynecki kluczył między tłumem, a pławił się w sławie.
Naraz, ciżba, którą mijał, miast rozsunąć się i zawiwatować, mocniej się zwarła.
Skrzynecki stropił się i zwrócił w inną stronę, by się nie naprzykrzać tłumowi, gdy jednocześnie jakiś głos wykrzyknął hardo:
— Niech żyje Krukowiecki!
Wódz nachmurzył się. Ciżba zakołysała się i, nie bacząc na Skrzyneckiego, zawtórowała gromko:
— Wiwat generał-gubemator!
— Precz z kunktatorstwem! — podjął znów pierwszy głos. — Dosyć parady! — Bitwy chcemy!...
Skrzynecki przyśpieszył kroku. Kapela, stojąca w pobliżu, zadudniła marsza.
Ciżba ryknęła ponuro — lecz wódz już skręcił w bok, między korne dlań hukania.
Gdy się to działo, — fala motłochu wszelakiego przed bramą ogrodową, od strony Saskiego Dziedzińca — rosła, wzmagała się, a zabiegała, aby choć coś z fety uszczknąć. Trzymający straż gwardziści z żandarmami, byli niewzruszeni. A ponieważ karty wstępu dla cywilów, szaraków jeno pierwszy pułk gwardji narodowej rozdawał — przeto, kto w pułku znajomka, familjanta nie miał albo do dygnitarskiej oficyny dotrzeć nie mógł, tego od bram ogrodowych odprawiano. Ten i ów z waszeciów paktował ze strażnikami, ten i ów sumitował się parantelą, napróżno. Ale byli i tacy, co jakoś dogadać się umieli z argusami fety i ginęli w zaczarowanej bramie — i tacy nawet, co, nie wchodząc w układy, pomykali naprzełaj i nikli w snujących się po ogrodzie tłumach, ku okrutnej zazdrości motłochu przed bramą.
Szczególnie na takowe sprawiedliwości pogwałcenie oburzała się zestrojona odświętnie jejmość, którą gwardziści, mimo prośby i zaklęcia, od bramy sromotnie odprawili.
— Patrzcie, dopieroj ci porządek! dla luda wszelkiego paradę publikowali, a teraz mi tu wstręty czynią! Widzicie ich, rządzicieli z morskiej piany.
— Niech wasani krwi sobie nie psowa po próżnicy! — upomniał jejmość pękaty gwardzista. — Rozkaz taki i tyla. Kto z wojskowego stanu czyli przepustkę ma, ten ma wchód!
— Moiściewy! Z wojskowego stanu! Jeszcześ wasan z koszulą w zębach żołnierzył, kiedy mój nieboszczyk ze złotym krzyżem chodził! Rycerze! Nauczyłbyś się wasan choć mundura nosić!...
Ciżba dokoła jejmości parsknęła śmiechem.
Gwardzista nasrożył się.
— Miarkuj się, wasani, bo na ratusz pójdziesz!
Jejmość aż zatoczyła się z pasji.
— Mnie, mnie, obywatelce, posesorce osiedziałej, ratuszem będziesz groził! Ty — ty kiełbaśniku, mędlikiszko rzeźnicka, zapomniałeś, komuś smalec nosił do pączków!
— Pani Madejowa! — bąknął skonfundowany gwardzista i zmierzył ku bramie.
Jejmość nie dała się atoli udobruchać rejteradą i mocniej jeszcze pofolgowała sobie, ku wielkiej uciesze gawiedzi, która zwarła się dokoła pani Madejowej i głośnem świadczeniem podniecała jej mowność.
— I ma ci z tego Polska się uczynić. Lada parobas szabelkę wiesza i spokojnym ludziom ogrodu broni! Naści wojaka! Ale niedoczekanie jego! Niech mnie siarczyste, a swego nie daruję!
— A tak i waspani nie puszczą! — podjudził z boku jakiś głos.
— Hę! No to jeszcze zobaczymy!
— Widzimy przecież! — Znów dwie dzierlatki się wemknęły!
— Dwie dzierlatki! A co tego, nie daruję, żebym miała do samego prezydenta, do generał-gubernatora...
— Et tam, żebyś wasani gładszą była, to i zaraz byś nalazła rację...
Jejmości oczy kołem stanęły na taką przymówkę, zdawało się, że runie na impertynenta, któremu z ciżby pogłowia jeno załamany nochal wyglądał.
Lecz tuż głosy zawtórzyły bezładnie:
— A bo nie! — Przecie! — Lepiej nie próbować! — Co młoda, to młoda! — Jejmościn czas minął! — Hu-hu i prezydenta oskoma nie zdejmie.
Pani Madejowa powiodła dokoła oczyma z bezsilnem wzburzeniem, jakby dla się odsieczy upatrując, i naraz rzuciła się na przełaj między tłum, ku aksamitnemu lampasowi artyleryjskiej furażerki.
Ciżba warknęła na rozpychanie się jejmości, bluznęła konceptami, lecz baba już furażerki dopadła.
— Mości Dziurbacki — ratuj mnie, panie Pietrze. Muszę do ogrodu, a nie puszczają!
Profos, gdyż on to był właśnie, zafrasował się, bo, choć pani Madejowej, która na Starem mieście grzeczną garkuchnię trzymała, rad był, po dawnej znajomości, wygodzie, nie widział jednak sposobu. Baba tymczasem przystawała doń coraz mocniej.
— Uczyń że mi, panie Pietrze! Gospodarstwa odbiegłam. Trzy dni się zbierałam! Sługowaliście razem z nieboszczykiem. A pomnisz jegomość, jak żeś mi to w Sandomierzu orzechy trząsł.
Dziurbacki tłumaczył się gęsto, jako nic tu poradzić nie może, pani Madejowa upierała się, przekładała, że gdyby się naparł, to jego, wachmistrza artylerji, nie odprawią. Aż profosa udręczyło to naprzykrzanie, bo ani humoru do spierania się ze strażnikami czegoś nie miał, ani, dla obrzękłej twarzy a bombiastej korpulencji pani Madejowej, w przypomnieniu mu orzechów sandomierskich determinacji nie znajdywał.
— Nie poradzę — trza mieć konotatkę, mosanie!
— Naszą piekarkę puścili...
— Ma stryjecznego w narodowej!
— Strączkowa się władowała! Dwie Jaworszczanki! Bez niczego. Lada szargulę, co się im namizdrzy honorują... Patrz-że jegomość!... Uczciwe ludzie, niby zwierzaków pędzą, a Kościołowskiej gacha, niby generała witają...
Dziurbacki, który był ku wejściu spojrzał, zatrząsł się. Do bramy ogrodowej sunął butnie ów woluntarski oficer, co mu Antoszkę zaprzepaścił.
Profos mruknął przez zęby. Pani Madejowa po swojemu ten odzew zrozumiała.
— Jakże nie! Cydzikabym nie znała! U generała Rożnieckiego był w totumfactwie. Aż teraz wąsy zapuścił i na oficera wyrósł... Oo! Nie mówiłam! Taką akuratną konotatkę ma, że mu się do ziemi kłaniają!
Dziurbacki obruszył się.
— Co zaś waspani! Gdzie, jaki Cydzik!
— Toć powiadam! O, jak się wita za pan brat! Patryjot wielki! Rudzielec!... I poszedł!
Dziurbacki za całą odpowiedź skinął na panią Madejową i wprost do bramy ruszył.
Ciżba, na widok pani Madejowej, sunącej z godnością za profosem, ryknęła z uciechy.
— Macie ją! — Znalazła sobie! — Gdzie djabeł nie poradzi! — jedna więcej basetla! — Puszczą ją! — Nie puszczą! — Wiwat!
Dziurbacki podczas, nie mitrężąc z gwardzistami, obces do dowódcy imci pana Ostrowskiego się opowiedział. Gwardziści, zaskoczeni butnym meldunkiem, onieśmieleni szewronami i marsem starego żołnierza, ustąpiliby odrazu, gdyby nie pełne godności oblicze pani Madejowej.
— Obywatel — dowódca jest przy oficerskich stołach...
— Przybywam z raportem od pułkownika artylerji konnej Bema!
Młody podporucznik gwardzista, któremu wielkie ostrogi nogi wciąż pętały, aż pokraśniał z powagi.
— Hm! Proszę!... Z raportem, wolna droga dla wachmistrza... Ale jejmość!...
Dziurbacki wyprostował się służbisto.
— Jejmość, proszę porucznika, takoż należy do raportu!
Podporucznik zachłysnął się, nie mogąc się połapać, czyli wachmistrz drwi sobie zeń, czyli też istotnie przepaściste kształty pani Madejowej mają z artylerją związek. Dziurbacki podczas wykręcił się na pięcie i zasunął w falę hulającego po ogrodzie tłumu tak, że, gdy pisk ciżby przed bramą podporucznikowi zagadkę wyjaśnił, profos z towarzyszką już zniknął mu z oczu.
Dziurbacki dla pewności nie prędzej przystanął, aż zdyszana, zasapana pani Madejowa za rękaw go ucapiła.
— Rety, panie Pietrze, bo mnie zatchnie! Uf! Chyba pod drzewem sobie siędę albo co! Okrutniem wasanowi wdzięczna. Siadajże podle mnie. Już mi, panie Pietrze, nie odmówisz i na flaczki jutro przy niedzieli pozwolisz.
Dziurbacki usadowił się przy pani Madejowej i poglądał w zamyśleniu na wirujące w pobliżu pary.
— Niema, jak wojskowi dawnego obyczaju. Okrutniem waćpanowi wdzięczna. Jakobym cię widziała jeszcze, gdyś mi w Sandomierzu orzechy trząsł. Siła od tego czasu się zmieniło. Żeby nie wdowieństwo, grzech bym miała wyrzekać. Gospoda idzie, jest z czego wyżyć i ciułać... Okrutniem panu Piotrowi wdzięczna...
Tu pani Madejowa nasunęła się do profosa.
— Wasan, panie Pietrze, już i w Sandomierzu bardzo był nieśmiały...
Dziurbacki, któremu łypnęły tuż przy twarzy białka szarych oczu pani Madejowej, musnął zawadjacko szczotkowatych włosów.
— Kalkulowałem sobie, że co się odwlecze, to nie uciecze.
— Chi-chi! Ale się zestarzeje.
— I jedno i drugie. Więc porówno, mosanie.
— Pan Piotr sumiennie mi przylepny, i nie od dziś...
— Pani Aniela zawsze była mi wedle skłonności...
— A czemu to wasan tyle czasu ani się pokazał?
— Bo mi na Zapiecku o woźnym trybunalskim powiadano.
— Pewnie kulawa szewcowa jęzorem mnie oszamerowała. Choćby dla nieboszczyka z fałdą do sakramentubym nie poszła. Wasan ciągle przy artylerji wachmistrzuje?
— Bo z harmatą snadniej, niźli z niewiastą.
— Jaki pan Piotr uszczypny!
— Z serca dla pani Anieli!
Pani Madejowa szturchnęła Dziurbackiego. Profos żwawiej jeszcze przymówił. Właścicielka gospody nie pozostała mu dłużną. Aż z przemawiania się tego babie skry z oczu iść zaczęły, a profos, jakby mu niedość było, precz sadził zagrzewnemi słowy, a lewem okiem przymrugiwał.
Późno w noc pani Madejowa wracała z Dziurbackim z fety w Saskim Ogrodzie. Wracała zziajana, ociekająca potem, ale rozmarzona do cna.
Opatrzność sama chyba tak pięknie ułożyła wszystko dla pani Madejowej. Pan Piotr z kretesem jej się udał. Ochapiało się jej coś, że musiał być chyba o wiele starszym od nieboszczyka sierżanta artylerji Księstwa Warszawskiego, ale były to faramuszki. Wywija, niby dwudziestolatek, jędrność taka zeń idzie, że jak w pół ją trzymał, to nizacz rzemień. I przytem galant. Z początku ciepła woda, ni sia, ni to, dopiero, gdy mu się przymiliła, tęgość weń weszła. I na fetę ją zawiódł i piwa dwa razy kupił i obwarzanków. I wyhasała się i ogniom napatrzyła i generałom. Jaworszczanki nosa drzeć nie będą ani byle czem tumanić! Profosa wielka ciekawość zbiera do owego Cydzika, Kościołowskiej gacha. Musi mieć jakieś porachunki swoje! A cóż wygodzi mu. I nie tem jeno mu wygodzi. Wachmistrz! Pół świata schodził. Nieboszczyk też bywał — lepiej niż za Smoleńskiem się podziewał... ale i zapodział się, bo nie wrócił. Lecz świeć Panie — po śmierci nawet czuwał nad nią, bo książę Zajączek wspomógł wdowę po swym dawnym ordynansie! Uch! taki dzień! Kaśka tam pewnie zbroiła coś. Weźmie w pysk. A co dzień to dzień. Prawda, tyli żołnierz nie za jednym fartuszkiem ganiał... Sama pomniła go w Sandomierzu, czasu austrjackiego oblężenia! Nie darmo tyle konceptów ma o marmuzelach, gładyszkach, ciepieluszkach przeróżnych... Ta skubła i tamta skubała! Że licho co zostało. Ale przecież i ona też zakonnicą nie była. Kaśka weźmie w pysk. — Ale nie ze złego, aby z humorów, co ją dręczyły po samotności. — Mrzygłodek trybunalski wyjadał się, wygrzewał przez dwa roki! Drapaka go nie minie. A co kulawej szewcowej nie daruje, żeby nie wiem... Niech jęzorem uczciwej wdowie sławy nie psowa. Na mszę dla pewności da u Pijarów. A flaczki zastawi w izdebce u siebie. Ma się żenić to zaraz, mitrężyć niema czego z sakramentem, na konkury czasu szkoda.
Nazajutrz atoli panią Madejową naszły refleksje, czyli wachmistrz istotnie przedstawia dla niej partję, czyli stateczne ma inklinacje i czyli nie należałoby z woźnym trybunalskim polityczniej uczynić. A że do tych refleksji pani Madejowej przyplątał się i ból w krzyżach i uczucie jakowegoś utrzęsienia po tanach, więc bez szczególniejszego zapału gotowała się do odwiedzin Dziurbackiego.
Aliści, kiedy na południe wachmistrz ukazał się na progu gospody — pani Madejowa niemal stęknęła z sentymentu, który ją pod sercem kolnął. Dziurbacki był zestrojony, wymuskany, wygolony, że łuna odeń biła. Krótkie, szczotkowate, strzyżone wąsy aż ociekały z czernidła, wyłogi aksamitne na piersiach, na wyłogach krzyż wojskowy, przy czarnoniebieskiej wstążeczce, mina gęsta a co pałasz i ostrogi, takiego pełne brzęku i szczęku, że panią Madejową ciarki przebiegać zaczęły.
Dopieroż kiedy wachmistrz się rozsiadł w izdebce a zagadał żwawo a przystojnie, wówczas dopiero pani Madejowa do reszty dla woźnego trybunalskiego straciła powolność. Bo gdzie, tamtemu, aby miskę pokazać a flaszę, to już wachluje do białego dna, jakby nie jadł trzy dni — a siwuchę chla, niby wodę, że trzeba mu półkwaterek wyrywać. A po najedzeniu się, zaprze się i przewraca gałami i ziewa. Wachmistrz zaś zgoła pańskie ma pomiarkowanie. Co dwa razy grzebnie łyżką, to zastanowi się i zaproszenia czeka. Do wódki przytem wcale nie skory. Przepił raz, przepił drugi — i koniec, nietrunkowy i tak, że pani Madejowa, która nawykła suciej gasić pragnienie — musi do izby gościnnej pozoru szukać i tam w skrytości miary swej dojść, aby wachmistrz za pijaczkę jej nie miał.
I panią Madejową zgoła miękkość nachodzi. Ciągnie głosem, przechyla się ku Dziurbackiemu i wymawia mu pieszczotliwie.
— Że też pan „Pietrz“ wcześniej nie pamiętał, że ten pan „Pietrzuś“ wonczas, kiedy to, w zeszłym roku, na Święto-Jańskiej się napotkali...
A potem prawi znów a wykłada, że garkuchnia, miesiąc w miesiąc, czystego sto złotych przynosi a w zapusty, kiedy to pani Madejowa swoje sławne pączki smarzy, to za jeden dzień i po czterysta złotych targuje — że płótna wszelkiego i odzienia ma całkie dwie skrzynie a pierścionków cztery i koralową broszę — że gdyby wypadło, to możnaby drugą izdebkę przynająć, bo właśnie sąsiadowi krawcowi żona umarła, więc ma jedną stancję za wiele, bo i żeni się ze zdunówną i przy rodzicach jej będzie mieszkał.
Gdy zaś pani Madejowa spojrzy w marsowe oblicze wachmistrza lub gdy ten szurgnie nogą a ostrogą zadzwoni, to wnet zamaszysta wdowa od tych planów i napomknień na przyszłość do miękkości wraca i szeleści krochmalonemi spódnicami i zagaduje czule.
— A może, panu Pietrzusiu, wódki pachnącej, a może kawy z mlekiem — a może czegoś „jenszego“?
I pani Madejowa ze słodkiem drżeniem serca postrzega, że wachmistrz już się czegoś frasuje, już niepokoi — ach, bo jużci patrzy weń, niby w źródlane przeźrocza, wskróś go sobie ogląda i raduje się — niezgorzej wdowia dola się układa.
Dziurbacki tymczasem cale innemi chodził drogami. Prawda, że i wdzięczenie się doń baby nie było mu obojętnem. Cóż, samotnikiem był, żywego ducha rodzonego nie miał, krom chyba tamtej smarkuli-niewdzięcznicy i Olesiowej-kumki, co mu do reszty i na ciele i na rozumie martwieje. I profosowi ochapiało się, że snadniejby może z kobietą i cale niezgorzej byłoby z Madejową. Niewiasta dorodna, zabiegliwa. Kto wie, — jeno żeby tak ślepiami nie łyskała i zębów nie szczerzyła! Ale w tej chwili profos nie o to się turbował, nie na strojenie koperczaków przybył w odwiedziny, nie dla zalecanek z Madejową do północka wczoraj zmarudził, lecz dla turbacji własnej, która mu codzień więcej doskwierała.
Dziurbacki szukał precz Antoszki cyganichy i szukał wbrew swemu pojęciu, które mu powiadało, że nicpotem-włóczęga nie warta jest nawet wspomnienia, że dobrodziejkę swoją pokrzywdziła, że szpiegowską krwią nasiąkła i że takie robactwo zawżdy do gniazda trafi, że grzech prawdziwy o niem myśleć. I gdy profos już za tem przekonaniem iść zamierzał, gdy wyżenął wszelkie o znajdzie wspomnienie, ta jawiła mu się raptem i poglądała ku niemu tak smutnie, tak łzawo, że Dziurbacki miejsca sobie znaleść nie mógł i wreszcie znów snuł się po ulicach, zaułkach, kątach zapadłych Warszawy, czyli gdzie na ślad cyganiątka nie wpadnie.
Z początku zdało się wachmistrzowi, że owe papiery, co je w mieszku cygańskim nalazł, a które pułkownikowi doręczył, naprowadzą go na trop, bo cały ratusz do poszukiwań zniewolą. Ale z odprawy, którą od Bema wziął, wynikła dlań wątpliwość, bo tyle dokazał, że mu pułkownik nawet mięszać się do rzeczy nie pozwolił, jakby nie o smarkulę szło! I ani weź powiedzieć nie chciał profosowi, dokąd Antoszkę zawiódł ów kompan pułkownika. Lecz Dziurbacki wziął na kieł. Dzień cały przewałęsał po mieście — aż kiedy to chmara pojazdów z parady na Pradze wracała, dostrzegł znaną mu dobrze bryczkę, oprzęgniętą w srokacza z wysiapanym ogonem i cisawą kobyłę białonóżkę. I tak zwinnie za nią pomknął, że dotarł aż do kamieniczki, przed którą bryka się zatrzymała i do której wszedł był ów woluntarski oficer. Profos nie posiadał się z ukontentowania, teraz bowiem należało zasadzić się, dociec, co zacz i wypatrzyć. Na ten koniec, dla chwycenia języka, do pobliskiej piwiarni zaszedł, tu w gawędę się wdał z gospodarzem. Aliści z miejsca cały gmach kalkulacji Dziurbackiego padł w gruzy. Gospodarz bowiem, na pierwsze słowo, odparł z przekonaniem:
— Niby ten pułkownik, co tam jego bryczka?! Godny obywatel. A jakże! W kamieniczce pana ministra Lelewela mieszka i z nim samym w znajomości, a jakże. Pułkownik Sikorski! Rzetelny obywatel! Generały u niego, personaty, państwo! Maślacza dwa razy u mnie po baryłce. Sprawiedliwy pan i „żołmirz“ duży! Siła, mówią, nawojował Kozaków. Ze trzy bitwy ponoś wygrał albo i lepiej. Dziewczyniny? U pana Sikorskiego? Skąd zaś! Dwóch pachołków aby z nim, bo resztę służby wolnością obdarował.
Dziurbacki stracił kontenans, lecz zmógł się i jeszcze na rozpytki dotarł do siodlarza, co w tej samej kamieniczce warsztat trzymał i do przekupki, co kramik tuż pod murem miała i do dworku sąsiedniego się zamówił, kędy była stancyjka z wiktem do najęcia. Lecz i tu i tam odebrał relacje tak gorące, tak pełne zachowania, że się siebie samego zawstydził i, stuliwszy uszy, powlókł się ku domowi.
I profosa znów wątpienie naszło, czyli nań uroku nie rzucono. Boć teraz oczywiście się przekonał, że nie żaden raptus podejrzany smarkulę zaprzepaścił, lecz przednich zasług partyzant, czyli, że przybłęda prawdziwie, niby żmija, miłosierną rękę ukąsiła i czmychnęła między padalce.
Wówczas to, zwabiony ćmą luda, która na fetę do Saskiego Ogrodu szła, dla myśli rozerwania, za nią podążył i tam wpadł na panią Madejową i na historję o Cydziku, gachu Kościołowskiej. Od tej nowiny profosowi aż serce poskoczyło z uciechy. Ozłociłby panią Madejową. Stąd taki weń impet wstąpił i taka dla wdowich zachcianek powolność. Jakoż baba siła plotek o Cydziku mu rozpowiedziała. Ale Dziurbacki zważał, że co innego kobiece pytlowanie, a co innego rzecz. Madejowa bożyła się, hm, lecz pewności brakło. Jakżeby taki Cydzik mógł personata i pana całą gębą udawać.
Lecz Madejowa ręczyła i deklarowała się całą prawdę mu dobyć i w jednym dniu. Dziurbacki więc skwapliwie zaproszenie wdowy przyjął. Jednak by jeszcze tężej do rozmotania sprawy się przyczynić, wybrał się w czas, rano, na Podwale, do pułkownika, ułożywszy sobie zgrabnie, jak mu należy zacząć, a jak napomknąć o wieściach, które o Sikorskim chodzą. Na Podwalu powiedziano wachmistrzowi, że pułkownik jeszcze na noc do obozu ruszył. Profos skonfundował się, bo w obozie do pułkownika zawsze był trudniejszy dostęp i bo taki odjazd nocny zapowiadał niechybnie wymarsz, do którego Dziurbacki nie miał tym razem ochoty. Ale, po namyśle, powędrował na Pragę i daremnie. Baterji już nie było, wyciągnęła o świcie do Wiązowny, pozostawiając kilkunastu koniuchów z ogniomistrzem, wózkami i porucznikiem Łabanowskim.
Profos dowiedział się od ogniomistrza, że porucznik czeka aby na wydanie amunicjów z arsenału i maruderów zbiera i że niechybnie w cztery dni takoż wyciągnie. Zresztą o więcej i pytać nie chciał, bo go strach obleciał, żeby porucznikowi w oczy nie wleść... Tymczasem, kiedy cale nieznacznie sunął ku bramie z dziedzińca koszarowego — z za węgła wysunął się porucznik i do wachmistrza.
Dziurbackiemu język się splątał z pomięszania, bo jakże tu od służby, od bitwy się wymigać, kiedy wachmistrzowską piastuje rangę, a własne nogi zdrowo go noszą? A przecież, jeżeli pójdzie, to niechybnie znajda przepadnie, przepadnie na zawsze.
Tą trwogą przejęty Dziurbacki jął co tchu się sumitować porucznikowi, na kontuzję narzekać, a łgać niby rekrut, smyk, nowozaciężnik, na uczynku przyłapany.
Lecz porucznik Łabanowski ani myślał profosa gwałtować.
— Nie turbuj się, wachmistrzu. Pułkownik sam zważał, że waspanowi bardziej do weterańskich wczasów niż do pochodu...
Dziurbackiego coś kolnęło, porucznik skinął mu przyjaźnie.
— Stary jesteś, zmęczony...
— Jeszcze mosanie...
— Tie-tie! Rozumiem i chwalę profosowi dobre zamysły. Ale baterja da sobie radę i bez wasana. Pułkownik nawet wspominał, żeby cię należało zreformować z pełnym żołdem i na spokojnym chlebie przy magazynach osadzić. Dziurbackim złość zatrzęsła na to oczywiste poczytywanie go za niedołęgę. Porucznik nie baczył. Jurną odpowiedź profosa za poczciwy zapał wziął.
— No, no, Dziurbasiu, czas aby twoi wnukowie się bijali. Twoja pora minęła.
— Nie minęła, proszę porucznika! A jak... jak pułkownik sobie nie życzy.
— Bajesz. Pułkownik z uwagi tylko. Przytem i tak zwolnić cię musiał, bo audytor dywizji wzywa cię na świadki i to w pilnej sprawie, bo na dziś jeszcze. — Pułkownik mówił, że wiesz o co chodzi...
Wachmistrz na tę wiadomość zmiękł i, już nie spierając się, wziął ordynans czuwania nad koszarami i zbierania maruderów, ile że Łabanowski spodziewał się wyciągnąć z amunicjami już pojutrze, i bez mitręgi, biedką żydowską, do Warszawy odjechał. Tu wpadł na Zapiecek, wdział paradny mundur i na Żoliborz, do kancelarji audytora poszedł.
Audytor dywizji, którym był kapitan Fiszer, pilnie jął badać Dziurbackiego, a dociekać szczegółowo, gdzie i jak papiery owe znalazł. Wachmistrz aż spełniał, bo mu najtrudniej właśnie było wybrnąć gładko z pierwszego łgarstwa, którego się dopuścił, że dziewczyna miała je w łachmanach zaszyte i że w mieszku nie same tylko były papiery. Ale myśl, iż, w razie gdyby przyznał, jako trafił na mieszek, bobrując w wozie markietana — nikt by się o los Antoszki nie turbował i nikt by jej nie szukał — dodała mu rezonu.
Audytor słuchał cierpliwie, a pisał tak siarczyście, że Dziurbackiemu serce rosło. Lecz, gdy profos już wszystko opowiedział, audytor zaczął go pytać, kiedy pułkownikowi dał papiery, o której porze, czy nie wie, dokąd pułkownik, po odprawieniu wachmistrza, się udał, co doń mówił — i wogóle o tyle dziwnych rzeczy zagadywać, że profos wytrzymać dłużej nie mógł.
— Bo to, proszę pana audytora, najważniejsze, żeby się smarkula znalazła...
Kapitan się uśmiechnął.
— Mniemasz, najważniejsze...
— A tak — bo żeby pan pułkownik nie bronił mi smarkuli, nie kazał jej raptem jechać...
— Z imć panem Sikorskim?
— Akuratnie — to jużbym ja od niej, co należy wydobył. Przytulne było stworzenie i łagodnego obejścia. Ani wiedziało, biedactwo, co jej tam w gałgany zaszyto.
Lecz pan pułkownik ani, ani, mosanie. Na poniewierkę jej nie dam, mówi. Tylemu stworzeniu trza kobiecej ręki nie kordegardy. Ledwiem co odrzekł — smarkuli już nie było.
Kapitan Fiszer poprawił się na fotelu.
— Więc pułkownik Bem, zgoła niespodziewanie, już słysząc o zamiarach waspana, żeś rad był się zaopiekować dzieckiem...
— Jako żywo, panie audytorze!
— Hm! A nie przypominasz sobie wachmistrz, czyli pułkownik nie zapytywał cię, co stało się z odzieniem dziewczyny?
— Juści, mosanie. — A cóżeś — powiada — smarkulę na huzary zestroił — a ja mu — bo dla opatrzenia musiałem szmaty na niej pochlastać i precz wyrzucić...
Audytor z tego znów całą litanję zapytań wysnuł. Profos przymówił się nieśmiało.
— Bo, nie chwalący się, gdybym wiedział, dokąd ów oficer zawiózł smerdę...
— Na Święto-Jerską, do dworku kapitanowej Marchockiej. Przecież pułkownik musiał wam mówić!
— Gdzie zaś!
— A więc tak dalece! — No, no, postrzegam, że ci, wachmistrzu, bardzo idzie o tę małą. Bądź spokojny, z pod ziemi jej dobędziemy. Bo to ważna sprawa, bardzo ważna. Jeno trzeba, byś się skupił. Każdy drobiazg niesłychane ma znaczenie. Od twego świadectwa zależy wszystko...
Dziurbacki od audytora wyszedł rozpromieniony. Teraz wątpliwości nie było, że sprawiedliwość upomni się o Antoszkę, no teraz jemu samemu żwawiej pójdzie, skoro wie, dokąd dziewczynina oddana. Ba, a jeżeli przez Madejową owego Cydzika wytropi — to już aby o swoje się upomnieć.
I dlatego profos tyla jeno na wynurzenia pani Madejowej zważał, a tyla jej się zalecał, aby babę w życzliwości dla się utrzymać i, co trzeba, przez nią dobyć. Aż, upatrzywszy moment sposobny, ukuł na poczekaniu historję o jakowemś ukrzywdzeniu, którego właśnie od rzekomego pułkownika, co gachem Kościołowskiej był, zaznał i którego dochodzić musi.
Pani Madejowa spojrzała na profosa z wymówką.
— Także to pan Pietrzuś lekce sobie bierze moją pamięć?
— Skąd zaś, mosanie!
— A tak, bo komum serce rada, temu czem chcieć wygodzę. Jakżebym zabaczyła! Tedy mam dla jegomości wszystko, co ci potrza.
— Toż mnie prawdziwie jejmość ujęła.
— Więc się jegomość ustąp krzynę, bo mi około pana Pietrza na skrzyni zręczniej...
Pani Madejowa przysiadła się do wachmistrza, krochmalonych spódnic poprawiła i zabębniła nogami po skrzyni.
— Kościołowską znam, choć się z nią nie zadaję i znam, kiedy w szynku, u Czarneckiego, za ladą sługowała. Tam ci zeszedł się z nią Kościołowski, Czarneckiego kamrat i namówił ją do siebie, do kawiarni, tej samej co dziś „Dziurki“. Kościołowski był żonaty i dzietny. Lecz nicpotem do rozumu mu się dobrała i na gospodynię wyszła. A gdy ślubna niewiasta na śmierć się zalamentowała Kościołowskiemu, tedy dziad, bo Kościołowski dziadem już był, ożenił się z ową Fruzią! I na własne nieszczęście. Jakże się bo sakramentem wzmocniła, tak starego za łeb, pasierbów na cztery wiatry i dalej się z gachami wodzić. A osobliwie z jednym Cydzikiem, co znów ponoś był żonaty i dzietny. Cydzikowa, która do męża, choć ladaco był, wielką miała pasję, za kolana Kościołowską brała, żeby nie bałamuciła jej chłopa — gdzie zaś! Sucha Jewa upatrzyła sobie coś do rudzielca, a rudzielec do szczapy z łbem natarmoszonym i Cydzik do Kościołowskiej się wkwaterował. Ale od kawiarni był zdala, swoje czynił, a co różnie ludzie mówią, przy Lubowidzkim się kręcił, z Makrotem był w komitywie. Wiadomo, kiedy się raz i drugi w „Dziurce“ cywile z wojskowymi potłukli i tak, że cały odwach z Saskiego Dziedzińca na rozejm się zleciał, Kościołowskiej włos z głowy nie spadł, choć za byle chryję odbierano konsens i choć Honoratka z przeciwka do samego Gendre’a trafiła, aby się pozbyć sąsiadki. Siła by wypominać! Dopiero kiedy rewolucja się uczyniła, a osobliwie, kiedy to lud był na różnych zawzięty, Cydzik raptem zginął. I będzie temu trzy miesiące, znów się pokazał, ale już niby calki dziedzic, szlachcic i patrjot ognisty. Prawdziwie, do stu ochotnika ze sobą przywiódł, własnym sumptem umundurowanie sprawił i do komitywy nie wiadomo z kim doszedł. Z Kościołowską zadaje się precz, ale chyłkiem, tak że go w kawiarni nie widać! Kościołowska takoż na ambit wzięła. Tydzień w tydzień chorągwiami stroi wejście do kawiarni, ofiary na zbrojenia składa, cztery izby na lazaret wypuściła, a co do księdza Puławskiego, który na Starem mieście okrutne ma posłuchanie, zgoła jak opętana biega.
Dziurbacki, na te wywody, zafrasował się szczerze. Wszystko razem tyle dlań warte było, co nic. Madejowa jeszcze rozpowiadała o bezeceństwach Kościołowskiej, napomykała, że służy u niej stryjeczna Kaśki, i że przez nią pani Madejowa się dowiedzieć może niejednego, bo do dziewczyny stroi koperczaki niejaki Dragoński, famulus oficerski, a teraz onego Cydzika zaufaniec, pijaczyna i pokraka. Lecz wachmistrz na to wszystko coraz bardziej kwaśniał, coraz mniej baczył. Aż Madejowa postrzegła.
— Waspanowi nie w smak moje opowiadanie?
— A no, bo nie widzę, kędy zwierza chwycić...
— Mówię panu Pietrzowi...
— Lada co, bez urazy.
— Bo nie wiem, coby trza! Skrzywdził jegomości, więc masz go na półmisku. Na ratusz iść i pedzieć tak i tak, to i to mi uczynił, świadków podać, skrypt, czyli jak, sprezentować... Tam ci go przycisną i do trebunału. Chcesz, to mogę woźnego... sprawiedliwie tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczny śnieg — ale dla pana Pietrza...
— Nie poradzi.
Baba jęła dociekać. Profos zbywał ją półsłówkami, ale tem panią Madejową tak rozciekawił, że wprost naparła się.
Dziurbacki wahał się, ociągał, wreszcie w otwarte, szczerze nań patrzące, oblicze pani Madejowej zerknął i bąknął piąte przez dziesiąte o zniknięciu dwoistej swej siostrzanki, nie wspomniawszy ani słowa o papierach i audytorze.
Właścicielka garkuchni aż się po bokach klasnęła.
— A to ci dopieroj oczajdusza, piekielnik! Żeby dziś dzieciaka...
— Pewności niema, mosanie!
— Jakto niema! Co mi pan Pietrzuś mówi! Wszystkiego się spodziej, żeby przed kuczkami, czy jak tam, myślałabym, że maleństwo żydom do krwie utoczenia na macę przedał.
— I tam, pani Madejowa!
— Uczciwie! Niechże sobie pan Pietrzuś pestkówki do mnie... wedle pępka, na zmocnienie od cholery, wyśmienita! Na Piekarskiej troje dzisiaj wymiotło! Tedy o czem to!? — Aha! — Jako żywo, do maców chrześcijańskiej trzeba im krwie, tedy dzieciaka zdybają i w beczkę, nabijaną gwoździami! — Na zdrowie waspańskie! Jam nie trunkowa, lecz z panem Pietrzem, eh, to bogdaj w piekło! — Na Cydzika patrzy!
Dziurbacki cmoknął wódki.
— Ludzkie wymysły!
— Niechże — ale niech sobie pan Pietrz zakonotuje, że juści on na miłosierdzie waszej siostrzanki nie wymamił.
— Mogła i sama się zawieruszyć.
— Ani myśli! Dałabym se tę rękę uciąć. A ileż miała?
— Nieco lepiej niż w trzynastym roku!
— Jezus Marja! I przystojnej urody!?
— Kwiatuszek, moja pani, a przylepny! Ślepiami mrugnie i co chcieć z jejmością uczyni.
Pani Madejowej oczy wilgocią zaszły.
— Już pan Pietrz nie rozpowiadaj, bo mnie żałość rozbierze do cna! A jak na nią?
— Antoszka!
— Akurat byłoby. We dwoje pewnie, że raźniej, bo jedno drugiemu folguje, kiedy trza. Lecz, gdzie dwoje osiędzie, tam do trzeciego im pilno. Sprawiedliwie, a nie zawsze, co się człeku majaczy. Nie wymawiający, mój nieboszczyk krzepki był a nie zdarzyło się... to jest i owszem...
Wtem miejscu pani Madejowa zachłysnęła się czegoś, lecz, nie tracąc rezonu, zakonkludowała.
— Cóż, byłoby z Antoszką żwawsze gospodarstwo.
— Byłoby! — mruknął Dziurbacki, któremu domysły Madejowej o niegodziwościach Cydzika kamieniem zaległy.
— Chodź by pod ziemią, a musimy ją znaleźć! Tak i... i... jeszcze powiem, że dopóki niebożątka nie wykryjemy, o ślubie naszym ani mowy!
— Prawdziwie! — przyznał wachmistrz.
— Tak, panie Pietrzuś! — dodała ciszej pani Madejowa. — Żebyś nie wiem jak, najpierw ją musimy. Inaczej spokoju bym nie miała. Juści nie żadnam dzierlatka, jeno niewiasta stateczna, tedy byle czego bronić nie mogę, ale co i tyla...
Obcasy pani Madejowej zakołatały niepewnie w skrzynię. Dziurbacki spojrzał z podełba na babę, lecz tuż przyłapały go błyszczące źrenice.
— Uh!... A pan Pietrz to zaraz jak wilk zgłodniały! Jużby się naprzykrzał?... Hę, co?...
— Niby ja!? — stęknął profos, do reszty zbity z pantałyku swywolnem poszturchiwaniem.
— A któż?! Król Salomon!? Pilno jegomości! Żeby całe miasto przyszło zbobrować, nie zmitrężę. Myślisz, że radam zwlekać! No, no, moja głowa. Nie bój się, siostrzanka nam podruchnuje. Będziem ją mieli, będziem! Tymczasem stancję obok się wyporządzi. Uch! Jak się toto patrzy! Przeciem nie podskok, co gdzie nie potrza, tam się stracha! Toć nawet pasuje! Niech że Pietrzuś oskomy próżnej sobie nie czyni, bom i ja nie żadna drzewiana...
Tu pani Madejowa kiwnęła się melancholijnie a usta jej przypięły się chciwie do twarzy Dziurbackiego.
— Dla Boga, mosanie! Toć układ...
Baba mlasnęła ze smakiem.
— Uch, jaki toto smok!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.