Bem (Gąsiorowski, 1927)/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Gąsiorowski
Tytuł Bem
Podtytuł Powieść historyczna z XIX w.
Wydawca Dom Książki Polskiej
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

Profos Dziurbacki ledwie około północy dowlókł się na Zapiecek, do kamieniczki i na poddasze, kędy, u kumy Olesiowej, stancyjkę, a raczej norę pod dymnikiem trzymał.
Paralityczka, na widok swego komornika, a jedynego opiekuna, aż zadygotała na barłogu. Ale profos ledwie że ją pozdrowił a wybełkotał słów kilka w odpowiedzi na żale Olesiowej, jako szewczanki dowołać się nie może, jako ochędóstwa żadnego jej nie daje, a jako pół dnia bez kropli wody ją trzymała.
Paralityczkę strach ogarnął i ścigające ją od dziesiątków lat lęki przywiódł.
— Jegomość, a może „Szuwarów“ idzie!? Hę?
— Et tam, koszałki — miałby po co z tamtego świata!
— Bo jegomość skwaszon...
— Napij się, kumka, mleka. Jest pełen kubek!
Ręce paralityczki zatrzęsły się łapczywie.
— Daj jegomość, daj! Przymieram głodem. Wszystko mi zje, wszystko wypije... Um! A jak przyjdzie? Hę? Myślicie!? A król jegomość w Grodnie!
— A Sobieski pod Wiedniem.
Olesiowa mrugnęła z wysiłkiem zaropiałemi oczkami, klapnęła śpiczastą szczęką i zdziwiła się.
— Przecież mu Stanisław!
— Oo — właśnie, mosanie!
— Widziałam go, jakby jegomości, srebrzysty cały, głowa napudrzona, pazie niebieskie dokoła...
— Chcecie pytlowego!
— Um! Dajcie jegomość! Dajcie!...
Paralityczka chwyciła za pajdę chleba. Dziurbacki poprawił jej wezgłowia i, nie bacząc na szeplenienie kumy o „Szuwarowie“, który niechybnie na Zapiecek się wybiera, przystawił małą drabinkę do otworu w kącie ściany, wspiął się i wsunął weń na czworakach. Tu dopiero, podpełznąwszy nieco, zmacał zrębu komina, wyprostował się, skrzesał ognia i zapalił ogarek.
Ogarek zaskwierczał przeraźliwie i oświetlił żółtym, migotliwym płomykiem rezydencję profosa Dziurbackiego.
Rezydencja ta, na pierwszy rzut oka, wyglądała na wielką, nieogarniętego rodzaju rupieciarnię, tulącą się do belkowań i skośnych linij poddasza. Dopiero, po bliższem jej przyjrzeniu się, chaotyczna rupieciarnia przeistaczała się w szereg rozmaitego gatunku i charakteru lamusów. Więc, gdy w jednym kącie, pod powałą, zdało się, że krawiec wojskowy składał tu wszelkie gałgany, a zbywające części odzieży — w drugim, możnaby przysiądz, że płatnerz z puszkarzem trzymali podręczny arsenalik. Tu nagromadzone butle, słoje, pudła, zdaleka wiały wyziewami jakichś soli osobliwych a ziół — ówdzie piły, młoty i młotki, cęgi i naczynie majsterskie cztery naraz przywodziły kunszty; — ówdzie kupy żelastwa, stosy drewien, kołów i kołków, patyków, wyznać się w ich przeznaczeniu nie pozwalały. Jeden tylko szary pokład pyłu był tu wszędy ten sam.
Dziurbacki, ledwie okiem rzuciwszy po swojem dziedzictwie skierował się za mur komina, kędy, wciśnięte pod więźbą drewnianą dachu, widniało posłanie a przed niem, do komina przyparły, czerniał szeroki stół.
Tu profos postawił ogarek na stole. Odetkał otwór w dymniku. Ściągnął z siebie pas i mundur, otarł potem zroszone czoło i przysiadł na posłaniu.
Ciężko mu czegoś było na sercu, nijako.
Inaczej sobie powrót układał, inaczej spekulował. Wszak ci głowił się już dwa dni, czyli swój „magazyn ubiorczy“ przenieść do „ludwisarni“, czyli „skład porządków“ złączyć z rymarskim warsztatem, a jako najporęczniej będzie deskami kącik zagrodzić, aby Antoszce było prawie na nowej kwaterze. Miał już w myśli wyliczone, czego trza będzie takiej izdebce dokupić, a czego trza dziewczynie, aby opiekłymi huzarami z pod mentyka nie łyskała, bo co ujdzie w obozie, to w mieście nie uchodzi. A co pasuje cygańskiej znajdzie, to cale nie przystoi Staszkowej wnuczce... I cóż — i na jedno znalazł radę i na drugie znalazł — aż tu, niby go obuchem. Pułkownik do niego — „na poniewierkę jej nie dam“... a tamten śmignął mu bryką... Do Leszna majaczyła mu się. Tchu mu brakło, lecz nie ustawał, żeby wiedzieć akuratnie, bo nie ochapiał, bo go ciągnęło, bo smarkata mores powinna znać i dla dziadowego ozwania mieć sentyment. A ona, cielę, nie cielę, niby kurczę, wiezione na targ w kobiałce, ślepiami myrdnęła, łbem pokręciła i pędziła, gdzie konie poniosły. Na Lesznie, bryka hyc w bok i w uliczkę, około koszar artylerji, i ku Długiej — profos za nią — dopadł węgła, patrzy, ani bryki, ani Antoszki! Pasja go zdjęła. Poszedł w jedną ulicę, w drugą, na prawo, na lewo znów do miejsca, kędy był z oczu bryczkę stracił. Zaglądał na podwórza, myszkował po zajazdach, nigdzie śladu. Lecz z umęczenia się uspokoił. Już Staszek, nieboszczyk, ciemięgą był nielada, bo ani weź do pojęcia nie brał, że kto się na Kurpiach rodzi, temu z harmaty pudłować wolno, lecz tego prawo, choćby krzyka podejść z krucicy. Ciemięgą był, ale miał szczęście. Siedm razy się wylizał i dopiero ósma mu się dobrała pod serdeczne żebro. Takoż i ta śmierducha. Zawieźli ją gdzie do pańskiego dwora. Jej co! Myrdnęła po swojemu ślepiami i rozpiera się w cycowem krześle. Tak sobie myślał profos. Aliści, przy Miodowej tuż, patrzy, trajkocze pusta bryka. Ten sam srokacz z wysiapanym ogonem i taż sama kusa, spasiona kobyła cisawa, białonóżka. Dziurbacki do bryki i do pachołka.
— Stój sam! Poczkaj! A dokąd żeś to, bratku mosanie, zawiózł niby swego pana z tym tam?...
Pachołek, za całą odpowiedź, ciął konie przez łeb.
Bryka zawinęła w bok i, zanim Dziurbacki zdołał pomyśleć o wpadnięciu obces na pachołka, pomknęła, jak opętana, w ulice...
Teraz profosa już niespokojność prawdziwa zdjęła, teraz do reszty odbiegł go rezon.
— Bem! Bem juści, jak Bem! Szczery człek był, ale jemu cóż do Staszkowej wnuki. Młokosowi przyszło rozkazać tak i tak, a tu coś może tak a może nie tak! Smokiem żadnym nie jest, ni upiorem, aby odeń, jak od zapowietrzonego, lada parobas! Musi inaczej. Pułkownicka racja jedna, a profosowa druga. Każdy po swoje... Ucapi pułkownika i wyłoży, a no wyłoży, że mu potrzeba wiadomości, gdzie i u kogo i co? I śmierduchę odnajdzie, a jakże, i dopiero niech zna siaka, niech się rozumu uczy, że Kurpianka takoż ma się czem pieczętować. A jak nie zechce? A jak jej zapachniały pańskie fumy, dworskie ogryzki?!...
Dziurbacki, który był właśnie nad znalezieniem odpowiedzi na to pytanie się głowił — stęknął ze złością.
— To niech ją, mosanie! A niech przepada nicpotem, niewdzięcznica. Pewnie — Staszkowa krew. Słuchać nie chciał, na umór wziął i bełtał się po Italji, aż się dobełtał. Tfy! — Samotrzeć chodzi tyle lat po świecie, to i chodzić będzie i nic mu nie ubędzie. Et tam, co tam — tydzień łasiła się, niby pies do kija i tyle. I dobrze. Nie na to całe życie prawie w pojedynkę był, aby niańką czyli utrzynosem cygańskim zostać. A cygańskim, a ma się wiedzieć! Albo jeszcze gorzej! I jeszcze — może niewiadomo, ileby trzeba było wysupłać. Lepiej niech sobie w skrzyni siedzą, w zaciszu! Ho-ho, widziało się, obieżyświatowi! Tego jej się zachciewało! Niedoczekanie! Łaska boska!...
Tu Dziurbacki sięgnął za pazuchę i dobył szarego, mocno wyładowanego a rozpłaszczonego mieszka. Położył go na stole, sznurek rozsupłał i potrząsnął zlekka. Z mieszka wytoczyły się na prześcigi złote i srebrne monety z całym tuzinem wielkich, bombiastych, srebrnych guzów.
Profos zaśmiał się zcicha i jął przezierać z ukontentowaniem zawartość mieszka. A była ona znaczniejszą, niż sobie Dziurbacki kalkulował. Samych rubli złotych katarzyńskich, cieniutkich, iż w palcach się gięły, naliczył kopę. Aż nie do wiary, żeby z tylim majątkiem do bitwy stawać i, co trudniejsze do pojęcia, bimbać tem w sabeltaszy! Snadniej już było temu hulanowi w czapie z temi dwuzłotówkami!
— Niema co, silna była rozprawa. Nie spodział się. Po omacku prawie, bo już i ciemno było, myszkował a zgarniał przed maruderstwem. A myślałbyś, że drugie się przydarzyły Ponary, kiedy to przy lada zmarzlaku bywało tyle napoleondorów, co robactwa.
— Cie, dopiero Ostrołęka! Eh-he, gdyby wonczas ten sam rozum miał, kiedy w legji na bosaka dreptał! Pod Hochenlindą, czy jak tam, że piechurkowi austrjackiemu ciżmów ulżył, to póty mu chodziło po rozumie, aż je zzuł i precz wyrzucił. — Głupstwa mu czmerały, gdzie nie potrza, i tyle. Niby na tamtym świecie wiele komu z chudoby! I potem, gdy przejrzał, ile zmitrężył, zanim się nauczył, że co huzar w sabeltaszy trzyma, sztabowczyk w ładownicy, tego u linjowego biedactwa i szukać nie warto. Eh, gdyby wonczas ten rozum miał!
Profos westchnął i zapatrzył się smutnie. Naraz, z pomiędzy guzów srebrnych, wyjrzały ku niemu szklane, wytrzeszczone oczy...
Dziurbacki wzdrygnął się, nachmurzył i splunął siarczyście. Poczem, z pod desek posłania, wysunąwszy szeroką, w żelazne kucia ujętą, skrzynię, otwarł ją kluczykiem, który miał, pod koszulą, na szyi zawieszony i podniósł wieko.
Wnętrze skrzyni zagrało złoto-srebrnemi blaskami.
Żółta pomarszczona twarz profosa rozpogodziła się na widok tak znacznego dobytku.
— Ciułało się, aż się naciułało! Z mędel albo i lepiej nacji by tu znalazł. I cóż, holendry z napoleondorami i czerwonymi złotemi w zgodzie sobie leżą. Ryngraf francuskiego adjutanta spoczywa obok złotych przetyczek angielskiego kwatermistrza, cebulasty, sadzony zegarek, co się pod Smoleńskiem przy neapolitańskim gidzie po ziemi tułał, drzemie sobie we wzorzystej, emaljowanej tabakierce, co umie poloneza wygrać. Wszystkiemu tu dobrze i przytulnie...
Dziurbacki ujął za czworogranne, perłami upstrzone puzdereczko, poniósł je z lubością do światła i otworzył. Dwa sygnety łysnęły ku niemu kolorowymi kamieniami i przypomniały wielkiego kirasjera z rozpłatanym czerepem...
Profosowi, na to wspomnienie, okrutnie uciesznem się zdało, że taki chłop sążnisty, miast z manierką, z takim oto klejnotem po bataljach się wodził, więc skrzywił się jowialnie. Gdy naraz, tuż w pobliżu, rozległo się jakby przeciągłe, żałosne westchnienie...
Dziurbackiemu czupryna się zjeżyła. Puzderko wysunęło mu się z palców i upadło z brzękiem między kosztowności.
Profos obejrzał się niepewnie dokoła, zgarnął, leżące na stole, guzy i pieniądze, wrzucił do skrzyni, zatrzasnął ją z hałasem i wsunął pod posłanie. Zaczem ujął za mieszek, aby go między rupiecie wziąć, gdy z mieszka wyślizgnął się jakiś, papierami nawpół owinięty, przedmiot. Dziurbacki uwolnił go z papierów, spojrzał i wykrzyknął z podziwu.
Z misternie oprawnej miniatury wychyliła się ku niemu Antoszka.
Też same włosy, oczy, twarz żywcem taż sama, jeno kształtniejsza, pełniejsza i ramiona nie takie drobne, zbiedzone...
Profos aż okulary na nos założył i precz poglądał a głową chwiał a napatrzeć się nie mógł.
Po chwili, kiedy z pierwszego wrażenia ochłonął, spostrzegł na odwrotnej stronie miniatury koronę, a pod koroną nadpis.
Dziurbacki skupił uwagę, bo w czytaniu nie był mocnym. Rozróżnił literę ka, potem be po dwóch brzuszkach poznał, doszedł i pozostałych, lecz gdy skleić je chciał, wychodził mu cudak, brzmiący raz Kdescer, raz Kbdesery, to znów poprostu Bgdecery.
Więc po daremnych wysiłkach dojścia do zdrowego sensu liter na miniaturze, zaniechał sylabizowania i do porzuconych papierów sięgnął. Tu atoli na uczoność starego żołnierza sroższa czyhała zagadka.
Papiery owe bowiem wyglądały na pakiet z wojskowemi depeszami, pakiet zapieczętowany uroczyście i zygzakami upstrzony.
Dziurbacki zafrasował się, czyli mu go otworzyć należy, gdy pieczęć, nadłamana przy peregrynacji w mieszku, sama się rozwarła. Profos dobył skwapliwie zawartość pakietu i na dobre się zakłopotał. Bo przy naciukanym literami świstku znalazł znów pakiet i jeszcze staranniej, choć inaczej, zapieczętowany. Profos zerknął po nadpisie, po świstku, lecz się niczego nie mógł dorozumieć. Gotów był przysiądz, że widział w którymś kraju podobnie pisane i kręcone litery, ale to i wszystko, czego dociekł. Lecz stąd zawziętość w nim się ozwała. Nie namyślając się, szarpnął za pieczęć nowego pakietu. Wypadły zeń trzy mniejsze, a każdy z nich innym herbem znaczony, inaczej wypisany.
Dziurbacki poniósł do oczu najznaczniejszy z trzech pakietów i stropił się. Widniał na nim orzeł, niby żywcem odbity z czapy grenadjera litewskiego pułku. A ponad orłem stało pismem kunsztownem, jak drukowane wyrazistem — „Do wodza naczelnego Jaśnie Wielmożnego generała Skrzyneckiego“.
Bem, po nocy na poły strawionej na grze u Honoratki, a na poły na bezsennem łamaniu się z myślami, ledwie nad ranem zdrzemnął się nieco, ale i to na krótko, bo już o siódmej zbudził go ordynans kapitana Orlikowskiego z raportem odręcznym i wykazem żołdu do podpisu.
Pułkownik, choć mu tak wczesna posyłka dokuczyła, lecz i rad był z niej. Rozkazów ze sztabu nie było żadnych, w baterji panował ład siaki taki, choć kilkunastu żołnierzów do Warszawy się wymknęło — mógł więc Bem wypoczywać dalej spokojnie.
Na ten koniec otwarł pułkownik okno w swej sypialce, zsunął szczelnie zazdrostki i ułożył się na posłaniu.
Aliści, ledwie powieki mocniej zemknął, znów do drzwi zakołatało.
Pułkownik dźwignął się, narzucił płaszcz na ramiona i otwarł z trzaskiem drzwi.
Na progu ukazał się Sikorski.
— Daruj miłościwy pułkowniku, wybacz, tuszyłem sobie powinne służby, lecz dalipan nie o tak wczesnej porze...
— Istotnie, jak pan widzi, nie do odwiedzin jestem...
— Niechże się jeno pułkownik nie sumittuje przedemną! — Tego by jeszcze do konfuzji mi trzeba było! Tak właśnie mi przypada, serdecznie, poprostu... Bardzo miła kwatera... Proszę się nie trudzić, ot tu sobie usiądę!.. O, widzę, plany wojskowe, kalkulacje na stole...
Bem, który ani ukryć umiał niechęci, skinął lekceważąco.
— Zwykły rozrachunek szańców i lunet warszawskich.
Sikorski musnął swych rudych, na szpikulce namotanych wąsów.
— A więc tak się przedstawiają! Arcy-ciekawe. Nigdy pojęcia nie miałem, że się to tak prezentuje! Zgaduję, że tu, z tej strony, wypada Marymont?
— Nie, z przeciwnej — tu.
— Aa! Widzi pułkownik a człek, jak pałasz przypasze, imaginuje sobie, że mu do generała gwiazdki nie dostaje...
— Za pozwoleniem — przerwał cierpko Bem — supponuję, że pana do mnie jakowaś ważna sprawa przywiodła...
— Tak jest, obowiązek nawet powiadomienia cię o losach pupilki...
— Nadtoś pan uprzejmy.
— Pani Marchocka dała mi znać, więc bez mitręgi udaję się do pułkownika — uciekła.
Bem poruszył się niecierpliwie.
— Jakto uciekła?
— Dziś w nocy. Odwiozłem ją wczoraj. Pani Marchocka jaknajlepiej przyjęła dziewczynę. Zatroszczyła się, aby ją oporządzić, ogarnąć, nakarmiła, napoiła, ułożyła do snu, budzi się skoro świt, bo ma porucznika strzelców konnych rannego śmiertelnie na opiece — dziewczyny nie ma... Okno na ogród otwarte... owe przebranie wojskowe porzucone, natomiast niema spódniczek pani Marchockiej, niema sepecika, różanem drzewem wykładanego...
Bem skonfundował się.
— Pozwól waszmość, doprawdy nie miła dla mnie historja... Uciekła i nadomiar okradła swoją dobrodziejkę.
— Ano, żeby nie wiem jak kołować, na tem wypadnie utknąć! Pani Marchocka rozesłała wnet sługi na wsze strony — gdzie, jak kamień w wodę...
— I maleństwo takie, dzieciak.
— Od pieluch uczony złego, pułkowniku, od pieluch!
— Lecz w takim razie czuję się tu winnym niebaczności. Straty, poniesione przez panią Marchocką, na mnie spaść muszą.
— A nie, nie pułkowniku. Zgrzeszyłeś złotem sercem, każdy rzetelny człek równieby zgrzeszył.
Pułkownik obstawał przy swojem, na ratusz chciał iść, aby szukano małej złodziejki, lecz Sikorski uspokoił go, ułagodził, przekonał, że na tak błahą sprawę szkoda było gniewu i słów nawet.
— Tedy będę musiał chyba sam przed panią Marchocką się wysumitować.
Sikorski aż przyklasnął z zadowolenia.
— Otóż, otóż, kochany panie Józefie, rozwiązanie. Pani Anna nie będzie się posiadała z radości mieć u siebie takiego bohatyra. Nie przecz, pułkowniku, rzetelnie mówię, bohatyra. Ofiaruję się na przewodnika. Czekam na cię o piątej, w cukierni Lessla.
Sikorski podniósł się.
— Będę niezawodnie, bo doprawdy przykro mi...
— Ot tam, niema o czem, niema o czem! A ja znów gapię się na ten plan sztuczny! Osiwiałbym, zanim bym się w tych kreseczkach i punkcikach wyznał!...
— A rzecz jest łatwiejsza do pojęcia, niż napozór się prezentuje.
— Byle nie dla mnie, kochany panie Józefie. Uważasz, do pisanego wrodzony wstręt żywię! Śmiej się zdrów, lecz takim się urodziłem. Z kopę taczek samotrzeć na szańce zaciągnąłem, ale co, jak, żebyś mnie zabił. Więc niby tu wszystko stoi wyłuszczone, gdzie jaki rów a gdzie wał?
— Najdokładniej i ze wskazaniem, ile i jakich armat trzeba, gdzie ma być pozycja jazdy, gdzie piechoty!
— No-no! — dziwił się dobrodusznie Sikorski. — I sądzisz pułkownik, że, że do tego może przyjść...
— Kto wie! Osobiście jestem zdania, że nie powinniśmy dopuścić do oblężenia miasta, że nie powinniśmy nawet tracić czasu na jego obronę!
— Patrz pułkownik... a tego, tego bym się nie spodział.
— Długo o tem mówić! Więc o piątej!
— Sługa pański.
Po odejściu Sikorskiego, Bem, wybity ze snu do reszty, zabrał się do odziewania. Ale jakby tego ranka fatalność zawzięła się na jego mieszkanko. Ledwie wodą się orzeźwił, zapukano doń z listem od hrabiny Ilińskiej, zapytującej o syna. Odprawił pułkownik służącego hrabiny, nadszedł właściciel kamieniczki, imć pan Brukalski, pół godziny się nad ojczyzną i jej obrońcami rozwodził, aż na przymówieniu się o czynsz zakończył. Po zbyciu się Brukalskiego, pułkownik raptem mundur zdołał na rękawy wciągnąć, gdy znów zakołatano.
Tym razem był to Krępowicki.
Bem na widok osławionego demagoga, z którym nie jedno miał na pieńku, bąknął niechętnie.
— A, cale się nie spodziewałem.
Krępowicki atoli, nie zrażony tonem przywitania, wystroił swą ziemnistą twarz uśmiechem.
— Uniżony pana pułkownika! Honorowa sprawa niewoli. Honorowa, panie pułkowniku...
— Do mnie?
— Tak, w poselstwie od Adasia. Od Gurowskiego. Szlachetna cudzych win niepamięć. Dług honorowy jest atoli świętym godności rycerskiej obowiązkiem.
— Racz pan wyraźniej...
Małe oczka Krępowickiego rozśmiały się szyderczo pod niskiem, zarosłem na poły czołem.
— Złotko niosę panu pułkownikowi, jako szczęsnemu fortuny dziecięciu. Nigdy go nie zawiele! Proszę, oto parolu solenne dotrzymanie...
Bem zęby zacisnął. Krępowicki świdrował go swem bezczelnem spojrzeniem, słaniał się w ukłonach a drwił oczywiście.
— Służę, dwa ruloniki, bite dukacikami. Jakby w faraona grał. Z pod serca sercem dobyte — ale parol, nieskazitelności łechcący, pieściwie ocalon. Więc z rączki do rączki — zechciej odebrać, panie pułkowniku...
— Proszę zostawić na stole.
— Akkomoduję się posłusznie do górnego nicości kruszcu traktowania... Jednakże śmiem przymówić się o policzenie, bo możeby, do pełności honoru, demokratycznego brakło obrzezańca.
— Nie trzeba liczenia.
— Upoważnia mnie pan pułkownik do pokwitowania solennego?
— Tak, imć Gurowskiego! — Żegnam pana.
— Mam wielki zaszczyt...
Bem trzasnął ze złością drzwiami za Krępowickim.
Zanim pułkownik zdołał ochłonąć ze wzburzenia, którem go napełniły odwiedziny kamrata Gurowskiego, u drzwi wchodowych rozległ się ponownie lekki, nieśmiały chrobot, zapowiadający nowego gościa. Bem tym razem nie myślał otwierać. Zadość miał wizyt. Południe szło. Chciał jeszcze do sztabu dywizji zdążyć i posilić się po drodze i na spotkanie się z Sikorskim nie opóźnić i przed zachodem, na Pradze, w baterji, być.
Nie turbując się o chrobotanie u drzwi, uporządkował uniform, szpadę zasadził i ujął za furażerkę. Lecz tu, wspomniawszy na swą pustą sakiewkę, nie bez odrazy sięgnął po jeden z przyniesionych przez Krępowickiego rulonów i rozwinął go na dłoni. Z rulonu wysunął się na czele dobrze mu znany, jego własny kulfon, który mu wczoraj tyle wygranej przyczynił, a który rzucił wraz z innymi Honoratce za wino...
Bem uważnie obejrzał papier, owijający dukaty. Był to papier ten sam, z „Kurjera Polskiego“, którym uraczył go Sikorski. I między dukatami znajdował się i holenderski Filialskiego i „Król Staś“ majora Boskiego z nadpiłowanym brzeżkiem. Były to bezwątpienia jego własne, przezeń zawinięte ruloniki. Z tą różnicą, że nie dostawało do całej sumki... ośmiu...
Pułkownik musiał zażyć całego wysiłku woli, aby się nie poddać gorzkim myślom, które nań wraz z tem wykryciem spadły, aby otrząsnąć się, wydrzeć rozterce, co mu jad chciała sączyć znów do mózgu, aby ruszyć ku wyjściu.
Mroczna sień powitała Bema przeciągiem szurgnięciem. Pułkownik, nie zważając, przekręcił klucz we drzwiach swego mieszkania i ku schodom zmierzał, gdy tuż, w odblaskach, bijącego z góry światła, zaskrzyła się blacha czapy artyleryjskiej.
— Co tu? Kto?
— Dziurbacki.
— Mów, widzisz, że nie mam czasu.
Profos czegoś się zachłysnął.
— Chciałem, mosanie...
— Zezwolenia na trzy dni! Bierz, ile ci serce dyktuje. Zbyteczne ceregiele. Nikt się acanu dziwować nie będzie... Zapowiem raz jeszcze! — Inni twoich lat dawno na weteraństwie siedzą. Bywaj mi jegomość, bywaj!
Dziurbacki nie ruszał się z miejsca. Bem zniecierpliwił się.
— Więc czegóż jeszcze!? Żołd będzie jutro.
— Kiedy ja, aby według tej smarkuli. Bo tak, proszę pułkownika, mnie nic do niej, a przecież nijak. Wola pułkownicka była dać ją na opiekę, żeby się toto w kordegardzie nie zmarnowało. Juści, co pułkownik rozkaże, tego profosowi nie odkazać. Więc ja, aby się przepytać, gdzie opieki zażywa, aby ją użryć małowiele... bo zawsze w konnej artylerji się wysforowała...
Pułkownik teraz dopiero wątek prośby Dziurbackiego pojął.
— Idzie ci o znajdę. Szukaj wiatru w polu!
Bem w kilku słowach rozpowiedział Dziurbackiemu o ucieczce cyganichy od pani Marchockiej.
Profos atoli odparł z przekonaniem.
— To, nie może być, proszę pułkownika.
— Jakto, nie może być — słyszysz waćpan, co ci mówię. Nie tylko, że umknęła, ale i okradła dobrodziejkę...
— Ja też według tego. Że poszła w świat, nie dziwno mi. Staszek takoż pacholikiem „ucikł“, bo do bębnienia smarkulowi było pilno, ale co żeby cudzego tknął... tylego obyczaju między Kurpiami ani dudu, proszę pułkownika.
— I mnie samemu nie wyglądała na to. Trusia, niby trzech zliczyć nie umiała. Tak, tak, mój Dziurbasiu, nie udało nam się z dobrem sercem, nie udało...
Bem przy tych słowach, uważając sprawę za skończoną, jął schodzić na dół, po schodach. Profos ruszył tuż za pułkownikiem.
Przy wyjściu z sieni na ulicę, Bem dodał na pożegnanie sentencjonalnie:
— Za twoje myto, jeszcze cię obito. Takie czasy nastały, mój Dziurbasiu, takie czasy...
I, nie czekając na odpowiedź profosa, skręcił w bok, ku królowi Zygmuntowi, układając sobie, że najpierw do Jaworskiego, na Stare Miasto, dla posilenia się wstąpić należy.
Aliści, gdy po chwili miał się pułkownik wziąć w lewo placu Zamkowego, dojrzał, idącego za sobą krok w krok, profosa.
— A waćpan czego jeszcze?
— Więc jakże będzie, proszę pułkownika?
Bem, choć zwyczajny dziwactw starego i jego uprzykrzoności, obruszył się.
— Cóż ma być. Z pod ziemi ci tego ananasu nie dobędę, choć rad bym na ratuszu dać nauczkę szelmie!
— Trzebaby szukać, mosanie!
— Więc jej sobie szukaj! — oburknął się Bem. Mnie nic do tego. Zadość mam tej sprawy!
Dziurbacki na tę ostrą konkluzję, poprawił z flegmą.
— Musi, proszę pułkownika, się znaleść.
— Niechże się acanowi znajduje — a teraz zostawaj z Bogiem.
— Uważam, aby najpierw pan pułkownik te papiery zobaczył... Niby według tej...
Bem już miał zekpać profosa, lecz, spojrzawszy na jego suche, zwiędłe oblicze, na postać chylącą się ku ziemi — wziął odeń z przymusem zwitek, rozpostarł i poniósł ociężale do oczu.
— Zawziąłeś się, mój Dziurbasiu, aby mi dokuczyć! Papiery... pisma... czy...
Bem urwał nagle i baczniej wpatrzył się w pierwszy papier.
— Co to? Skąd?
— Według małej.
— Ależ, ależ niepodobna! Czekaj, chodź ze mną tu, obok, do gospody! — Chodź!
Bem skręcił żwawo ku Święto-Jańskiej, na Stare Miasto i tu, w ustronnej izdebce, w garkuchni imć pana Jaworskiego się usadowiwszy, nad kubkiem piwa grzanego, zabrał się do ponownego wertowania papierów a właściwie jednego zawiłego listu, który był dołączony do trzech innych zapieczętowanych.
Pułkownik odczytał raz i drugi list, po kilkakroć obejrzał adresy na listach i jeszcze zebrać myśli nie mógł, jeszcze ogarnąć przedmiotu.
List ten bowiem, pisany do jakiegoś Cher Stanislas, krom polecenia, aby listy, adresowane do pani Bażanow i „mademoiselle“ de Sałacka, były doręczone Lesslowi a list do generała Skrzyneckiego wymyślnie, między jego papiery wsunięty, zawierał bardzo drobiazgową instrukcję działania. W instrukcji tej była mowa, że, na wszelki wypadek, należy przygotowywać dalej zniechęcenie przeciwko Skrzyneckiemu, bo choć jest nadzieja, iż uda się go pozyskać, ale na nadziei poprzestawać nie wolno; że wogóle wpływanie na powiększanie zamętu wewnętrznego jest nieodzownie potrzebne; że generał Rożniecki odebrał solenne zapewnienie, iż wielu dygnitarzów z upragnieniem powitałoby zawieszenie kroków wojennych, iż należy skłaniać ich do coraz szerszego wypowiadania się, że raport ostatni był niedokładnym i spóźnionym, bo, dzięki niemu, Chłapowski zdołał wymknąć się na Litwę; że komplety pisemek, bodaj ulotnych, należy z dnia na dzień zbierać i wysyłać; że większa zapomoga jest udzieloną i w wiadomy sposób będzie wypłaconą...
Bem urwał nagle czytanie i zagadnął Dziurbackiego, skąd miał te papiery.
Profos, który, przy sąsiednim stole, raczył się najspokojniej piwem, otarł zmaczanych wąsów i odrzekł, zezując ku oknu.
— Ano u małej — w gałganach. Dobrze mówię; w gałganach, co je nosiła, były zaszyte. Nie ochapiało mi się zrazu aż dopiero dziś, patrząc tłumoczka, znalazłem... i, że okulary mi się zawieruszyły, do Zarzyckiego, by mi poczytał...
— Tam do licha, a to zgoła niepotrzebne!
— I ja sobie tak kalkulowałem, ale po niewczasie! Bo odrazu mi się widziało, że trzeba do pana pułkownika z raportem i po małą na spytki. Dziecko jest, zwyczajne jak dziecko, niewinne, ale coś wiedzieć musi.
— I bodaj wiele bardzo!
Profos mlasnął z zadowoleniem.
— Owóż dlaczego chodziło mi, że jej trzeba szukać.
— Zapewne, zapewne! Więc najpierw ani słowa nikomu o papierach, Zarzyckiemu odemnie przykaż, by nie pisnął o tem. Sprawa niezmiernie ważna. Kto wie, kto wie, co z niej może wyniknąć!
— Gdybym wiedział, proszę pułkownika, dokąd wczoraj małą zawieziono?...
Bem wsunął papiery za mundur i, nie odpowiadając profosowi, podniósł się i zapłaciwszy za piwo, do wyjścia się zbierał.
— Gdybym wiedział! — naprzykrzał się śmielej Dziurbacki.
Bem potrząsnął głową w zamyśleniu.
— Mnie pozostaw. Nic tu nie poradzisz. Nie twoja rzecz i nie moja nawet. Bywaj!
Profos, nie tracąc rezonu, chciał jeszcze o swoje przystawać, lecz nie zdołał, bo pułkownik odprawił go stanowczem skinieniem. Dziurbacki się zaperzył, ale Bem, nie turbując się oń więcej, ruszył żwawo z garkuchni, wskoczył do stojącej w pobliżu dorożki i kazał się wieść do pałacu pod Blachą.
Pułkownika chłonęła jedna jedyna myśl, by do wodza naczelnego coprędzej dotrzeć, by zbyć się coprędzej tych strasznych dokumentów, co go paliły, trwożyły. Skrzynecki ma władzę, ma moc i zresztą taki jego, pułkownicki, obowiązek. Nic mu do nikogo więcej. Raportuje, doręcza papiery i koniec.
Bemowi mignęła się wykrzywiona twarz Krępowickiego.
Pułkownika dreszcz przejął. Dokumenty przypomniały mu paszkwil, który mu Gurowski podsuwał w „Honoratce“...
Paszkwil?
O tych pisaniach nikt, nikt zgoła wiedzieć nie powinien! Grom, grom nieubłagany musi z nich uderzyć i dosięgnąć winnych i grom tak miażdżący, tak okrutny, aby zniszczył, stopił wszelki ślad swego poczęcia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Gąsiorowski.