Barwinkowy wianek/Wianek

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGA DRUGA
AGON


I. WIANEK
1
PRZYGOTOWANIE WESELNE

Dnia 16 października 1887 r. na samą Pokrowę trzy barwinkowe wianki włożono do trzech pokoi, w których miały oczekiwać gości z Panną Młodą i jej Oblubieńcem na czele, aby tam zacząć wstępny tan weselny. Było to potwierdzenie starego współżycia trzech warstw, trzech ludów, trzech plemion. W pokoju laskowym miały rozpocząć się tańce właścicieli dworu i ich warstwy krewnych, przyjaciół, najbliższych znajomych. Następny był w sadzie zbudowany pokój a raczej drewniany pawilon z daszkiem kaplicznym, który miał zmieścić tancerzy huculskich. Nieco dalej i niżej był pawilon żydowski o formach drewnianej bożnicy, w którym miało się odbyć przyjęcie żydowskie i żydowskie tańce uczestników wesela.
O ósmej rano wyjechali z Jabłonowa główni goście. Babka rodu, pani Zuzanna z Jabłonowskich, ks. biskup Isakowicz, którego zadaniem było udzielenie sakramentu małżeństwa młodej parze, Panna Młoda w ślubnym stroju, która późną nocą przybyła na spotkanie Babki wraz z druhnami, Pan Młody, który dołączył się tegoż ranka wraz z drużbami, rabin kosowski i delegat biskupa greckounickiego. Orszak ten posuwał się niezmiernie powoli w stylu kraju huculskiego, a do niego dołączył się, tam gdzie Waratyn wpływa do Czeremoszu, orszak z Bukowiny prowadzony przez czwórkę kasztanów pana Tytusa; aż do połączenia dwóch rzek orszak bukowiński gnał w zawrotnym tempie. I dopiero na terytorium Krzyworówni przyjął powolny i stateczny huculski rytm. Kasztany wyrywały się aż zapieniły ostre munsztuki, bo woźnica w osobie pana Tytusa zdołał nadać im tempo niezbędne dla tej uroczystości. Z daleka już w pełnym biegu zobaczono młodzież huculską w jaskrawych strojach, która w biegu rzuciła się do otwierania bram. Trembity przybrały od razu pląs taneczny, weselny.
Wokół olbrzymiego gazonu bzu u stóp samego kolumnowego dworu aż pod galerię okrążającą dom od południa, huculskie, żydowskie i cygańskie muzyki wybiły się na czoło powitania. Przed nimi znacznie wysunięty stał starosta weselny Foka Maksymiuk z rodu Szumejowego, witając gości pół śpiewem, pół mową rytmiczną. Obok niego stał stareńki muzykant hołowski prawnuk watażków i wygrywał melodię starowieczną z samych zaśpiewów złożoną. Był to słynny Suchońkij, którego nigdy na żadnym weselu nie brakło. Nosił on dawny do kolan sięgający kożuch szary i bez ozdób, raczej biedny lecz przeznaczony wyłącznie dla uroczystości. Na dany znak pociągnął na skrzypcach motyw złożony z samych zaśpiewów, przeznaczonych do zaczynania pieśni. Suchońkij powtarzał w milczeniu jeden stary motyw za drugim, a po każdym ustawione w szeregu aż do budynku kuchennego rzesze muzykantów zarówno żydowskich, huculskich jak i Cyganów szczyciły się jak gdyby coraz to wystawniejszym motywem. Do tych motywów Foka pół deklamował, pół wyśpiewywał zduszając zagięcia melodii od muzyki w kierunku uroczystej przemowy, wygłaszał słowa powitania. A po każdym wierszu Suchońkij rozwijał którąś ze swych prastarych melodii. Po końcu każdej muzyki powtarzały swoje dźwięki bądź to za porządkiem, bądź wszystkie naraz. Cymbały przeważały. Dźwięczały refrenem podobnie jak fala Czeremoszu uderzając o brzeg zagina się zmarszczkami i fałdami tonów na miękkich piaskach. Poważnie lecz dobrotliwym głosem Foka przemawiał.
Niektóre refreny powtarzały się w długim szeregu aż po budynek kuchenny. Foka dał znak i niezliczone starożytne ciężkie pistolety zaczęły grzmieć jakby armatki. Dym ciągnął się długimi szeregami od budynku kuchennego, przenikając między drzewami aż po sad, zgodnie ze słabymi powiewami ustającego wiatru. Foka podniósł rękę. Strzelanie ustało, lecz coraz dalej ku wschodowi dym sięgał smugami, kółkami.

2
WESELE

[Przybycie gości weselnych zwiększyło ruch. Wszyscy oczekiwali, że niezwłocznie cały doborowy orszak uda się do cerkwi na ślub, jako że kościoła łacińskiego w Krzyworówni nie było. Biskup Isakowicz wstawał już i rozglądał się za Panną Młodą, lecz ta pod rękę ze starostą weselnym, który już czekał, udała się do pawilonu huculskiego i rozpoczęła tam tany. Pan Szpilbaum przygrywał i zaraz pięćdziesięciu młodzieńców puściło się w hołubce. Panna Młoda przeszła teraz do pokoju laskowego. Tam siadł do fortepianu pan Lewandowski i zagrał starą melodię do słów „Jeszcze jeden mazur dzisiaj“. Mazura tańczyła panna Zonia szczególnie ochoczo. Tancerzem jej był syn księdza unickiego, praktykant adwokacki, Kiryło Trylowski. Taniec trwał tak długo, że aż ksiądz biskup zaczął się niepokoić. Więc Foka wprawił w ruch państwa młodych i drużbów i sam ruszył na czele orszaku w kierunku cerkwi. Trzy damy przodujące godom, pani Elżbieta, pani Józefina i pani Otylia okrążyły księdza biskupa i tak w trójkę postawiły pierwsze kroki na dywanach. Do cerkwi państwo młodzi i cały orszak udali się pieszo. Po ceremonii kościelnej miał miejsce teatr weselny, dramatyzowane zagadki. Następnie goście udali się do swych pawilonów na pańskie, żydowskie i huculskie wesele].

3
KUKUŁCZE JAJKO

Aleko stroił cymbały. Czasem odrzucał nagłym ruchem głowy długie czarne włosy. Spoglądał wtedy na widzów wzrokiem — któż mógł odgadnąć — ironicznym, figlarnym, kokieteryjnym czy rozmarzonym. Znów nabożnie skupiał uwagę na cymbałach. Wyciągał z nich tony, wycieniowywał je. Słuchał każdego tonu. A każdy ton cymbałów to dziwo. Dość już prawie samego strojenia. Nieuchwytnie jak świetlik-robaczek rozświeca się i chowa. Szybuje długo jak komar. Potem nucenie brzęczące spada w głębie wód. Wędruje głębiami, coraz szersze, coraz bardziej uroczyste. I w tym rozszerzeniu bez granic gaśnie smętnie: pogrzeb żeglarza na pełnym morzu, na morskich pustkowiach bez śladu lądu.
Potem Aleko wiązał tony. Chwytał roje świetlików płochych i złote pszczoły. Oswajał, rozśpiewywał, pozwalał im lecieć na wolę. A wciąż pod nimi rozkołysywał głębie wód. Pod władzą miał fale.
O ty muzyko cygańska! Bez miejsca, bez czasu wędrujesz ziemią. Starsza od wszelkiej pieśni. Prastare granie wód wstąpiło kiedyś w tę pieśń. Wędruje jak niegdyś przed człowiekiem wędrowały sobie fale i prądy wód. Pieśń cygańska wrodzona tak człowiekowi, zrodzona z nim jak organ śpiewu ptaka albo żaby.
Płynęły tak toniami myśli i uczucia słuchaczy.
Wtem stało się coś niemal strasznego. Banalne i dzikie dźwięki harmonii wdarły się od strony budynku kuchennego. Spłoszyły wszystkie roje robaczków świetlistych, zasypały głębie, przedarły aksamitne ciemności trzeźwym, brutalnym światłem latarni naftowej. W jednej chwili wyścieliły bezpieczny pomost dla marszu. A choć w pierwszej chwili oburzenie już gotowe było wybuchnąć, jak gdyby protest przeciw świętokradztwu, jednak coraz bardziej rozrastała się zuchwalczo po żołniersku harmonia. Już wszyscy byli gotowi maszerować dokądś po jakieś łatwe i zrozumiałe zwycięstwo. Coraz hałaśliwiej się panoszyła. Zapomniano o Alece, który z niemą pogardą patrzył na barbarzyńców.
Grał na harmonii człowiek niemłody, w wieku niewyraźnym, ubrany po pańsku z szarapacka, o bujnych, żółto-siwych włosach, przedzielonych pretensjonalnie, i jasnoniebieskich, zamglonych oczach. Zamiast krawatu miał nową jedwabną jaskrawą chustkę huculską zawiązaną w gruby węzeł. Grał w marszu przechylając się z lekka do taktu. Czasem nieznacznie się zatoczył. Za nim maszerowała gromadka młodych ludzi podchmielonych dostatecznie, śpiewając: tara-ra bum-dija, ta banda pięknie gra.
Gdy doszli przed ganek umilkli nagle. Tylko pan Michalski — gdyż on to był — rozkraczywszy nogi, stanął przed gankiem, a czując, że sława jego faworyzuje go i wszyscy oczekują nowych wyczynów, zaczął wygrywać cały repertuar głośnych i hałaśliwych szyderstw muzycznych.
Choć był on mistrzem, nie będziemy tu się rozpisywać o muzyce harmonii. Sam jeszcze nie wiedział co będzie grać, do jakiej melodii przejdzie, a wciąż rozciągał harmonię i biorąc akordy budził kredyt muzykalny. Utrzymywał słuchaczy w rytmie, nie pozwalał, aby powstała pustka, choć nic nie dawał. Ludziom, co pozwalają się tak porywać muzyce harmonii, dopiero potem wydaje się, że powinni się byli wstydzić. Od razu zaś trudno im było uświadomić sobie, że wstydzą się porywów demagogii rytmu i tego, że dali mu się porwać. W owych czasach te momenty były mało znane. Sztuka jest jednak zaczątkiem dobrego i złego. Zatem kto wie? Może owa harmonia na dziedzińcu w Krzyworówni zwiastowała — na razie w dość niewinny sposób — zbliżanie się czasów, gdy głośne, a puste rytmy depcą muzykę, a maszerujące za nimi tłumy niedalekie są od tego by zdeptać człowieka.
Byłaby jednak w końcu znudziła harmonia, gdyby nie sam Michalski. On wciąż stroił miny i szydził grając. Przerwał w końcu i zaraz wdrapał się po schodach ku pannie młodej. Szedł na czworakach dla pewności i z powodu subiektywnego przeceniania stromości schodów. Zewsząd tłoczyli się ludzie, by usłyszeć jego błazeństwa i dowcipy.
Tymczasem Fudor spokojnie a powolutku półgłosem uświadamiał panów z dołów, którzy go znali z polowań:
— Dawnymi laty inaczej tu bywało. Dawniej niedźwiedzie pokazywały tu sztuki przed gankiem. Cyganie męczyli takie sobie znijaczone, choć wcale tęgie kudłacze. Niedźwiedzie z początku trochę ryczały, buntowały się. Potem i one już błaznowały. O tak! Dziś nie to co dawniej! Nasz dziedzic, litościwy zanadto dla zwierzyny, nie znosi takich sztuk. — A tego ot nikt nie zmusza, sam z siebie robi durnia. I wszystkim przyjemnie.
Nadmienić wypada, że pan Michalski zupełnie nie był podobny do niedźwiedzia: szczupły, wychudły, zawiędły, tylko twarz miał niezwykle czerwoną, a włosy bujne. Uderzała w nim nieokreśloność wieku. Rzec można, miał od 35 do 70 lat.
Naprzód ze wzruszeniem tremolował wiersz ułożony przez poetę zza Horodenki, na cześć panny młodej. Do naszych czasów przetrwały resztki tych rymów.

Wielebna pani, tu nie Horodenka,
Nie Gwoździec, ani Kołomyja, Kosów,
To góry! ledwo me pióro wystęka
Ich piękno! Piękno takich jak ty osób.
Stęka i skrzypi, poskrzypa a szkrabie
Jako z koszturem dziad na jednej łabie,
I przed twym pięknem pada, że nie lada
Tak z łez kałużę jak z inkaustu składa.
Pięknem twym wciąż dysze,
Podłość gna jak myszy.
Przymiotów ogrom!
Niecnoty pogrom!
Wrogi niech pękną,
Zwycięża piękno!
A bez oręża

Cnota zwycięża!
Ten ślub, winszunek ten, przyjm ten parol,
Ułożył Sztefan a wyśpiewał Karol.

Takich poetów i recytatorów nie przyjmowano wówczas jak dzisiaj głuchym milczeniem, ani próżnymi oklaskami. Kto wie, ilu pomocników już stało i traktowało pana Michalskiego. A on nikogo nie obraził. Czy wódka, czy piwo, czy porzeczniak, czy nawet miód, wypijał wszystko. I to nie tak powoli, by ktoś musiał czekać! A nie był ani trochę więcej podniecony niż przedtem.
Słuchaczom nie znającym go osobiście nie tak łatwo było zgadnąć kim był Michalski. Toteż usiadłszy wygodnie sam to opowiedział. Ale z roztargnienia przysiadł jakąś wspaniałą szarfę z sukni damskiej. Ledwie ją odratowano.
— Znacie, panouje — powiadał — naszych rzemieślników majsterski ród, mieszczan jak ich zwą. Bez nich cały ten kraj, co tu gadać, to byłyby syrojidy, pohane, prawdziwe. Bo niby kto? bo niby co? Panowie tu coś zrobili? To chyba tylko na pańszczyźnie mądre. Albo żeby za ogonami końskimi uganiać. Nie do nawuki. Nasz ród majsterski wszystko tu zrobił: to kuśnierze, to krawcy, to kapelusznicy, to — za przeproszeniem — szewcy, to kaflarze. To garncarze — jakże piękny stan, delikatny, samego Pana Boga naśladuje: co z głowy pomyślał, to z gliny ulepił. A wszystko to, wszystko — czyści, honorowi Polacy. To znaczy, między nami są i Rusini. A jak Rusin to co? To nie Polak? Z nas żaden nie potrzebował sadzić się, mówić po polsku. Jak jakiś perekińczyk, aby się pokazać i chwalić. Na co nam mówić po polsku? Albośmy i tak nie Polacy? Mówili po dawnemu, po swojemu. I wszystko szlachta. To znaczy są i mieszczanie. A bo co? jak mieszczanin to już nie szlachcic? A czemu Polacy? I czemu szlachta? Bo roboty, bo honoru, sumienia, wszystkim od nas się uczyć i basta. A mądrzy! Boże mój! Nawet w handlu, od Żydów nawet mądrzejsi. Ale gdzie któremu by się chciało babrać się handlem. Praca i honor! nie jak u Panów i Żydów. A dlatego to żaden groszem nie śmierdział.
Wy może myślicie, że to przez wódkę jak ja? Niech Pan Bóg broni! Ze mną to dzieje osobliwe. Mnie felozofia uderzyła do głowy.
— Bo właśnie ja ekstrakt jestem!
Ekstrakt z całego majsterstwa!
Bo właśnie najmądrzejszy człek to tak jak cesarz. Z dala od wszystkiego, łokcie i gacie ma dziurawe. I jemu wolno. Nie potrzebuje się pucować jak furman. Ale zadla tego ja piję i to za swoje! A łaskę robię, gdy daję sobie fundować. Jednak głównie piję z innej przyczyny.
Teraz wyspowiadam wam tę moją główną tajemnicę: ja jestem jajko kukułcze na całym tym świecie!! W bajkach to zawsze jest tak, że kukułka to diabeł, to pasożyt, a te ptaszki karmiciele to nieszczęśni biedacy. Ale weźcie raz od strony tego jajka. Co ono bidne ma robić? Rodzice przybrani, ile karmią, to zawsze za mało. I jeszcze się męczą, a może się i złoszczą na to biedactwo. Latać nie nauczą, gdzie tam. Ani latać, ani śpiewać, ani polować. Komu to uczyć i kogo. A ten ptak — rachujcie sobie — olbrzym, wciąż rośnie! a coraz głodniejszy! Szlachcic! Aż wyleci, aż go się przestraszą i uciekną. I tak nie dokarmiony, latać się nie nauczy, furkocze po świecie. Ale jak się odezwie gdzieś na połoninie, to sama wiosna się odzywa — kuku — kuku.
Michalski zakukał tak głośno, aż echo odpowiedziało od sadów, a za echem śmiech głośny zahuczał.
— Tak i ja meży ludźmy. Bez honorności mówię to: gdziem przyszedł, tom był za mądry, za dobry, za wielki. I za głośny dlatego. Com zrobił to najlepiej! I dla kogo? Kto na tym się poznał? Na co moje wynalazki, na co mądrość? Ahy! aż zobaczyłem, że tu najlepiej pić.
Ale to łatwo powiedzieć, a zrobić trudniej. Szlachecka głowa to nie taka spękana jak byle chłopa ani połatajka pańska. Co to parę kieliszków i już gotów. Dla mnie flaszka — psu mucha. Trzeba dużo! I stąd też szlachcic doszedł — wybaczcie to słowo — do szewstwa. Ahy! I każdy szlachcic to jajko kukułcze nieszczęsne. Ale nie wie o tym. Pracuje, jest najlepszy, jest gatunkowy a nie dokarmiany. Dola jego nie dojrzeje. I nikt nie wie o tym. A ja wiem. I nad tym płaczę. I piję temu U-u-u-u!
Michalski tak rozpłakał się nad losem kukułczego jajka jak bóbr. A choć zapewne nikt z uczestników wesela nie słyszał bobra płaczącego, każdy zapamiętał szloch i ryk Michalskiego tym smutniejszy, że połowa obecnych śmiała się coraz głośniej.
— Wy myślicie, że co? że nie żyje kukułcze jajko? H-u-u-u. Oj żyje właśnie, a wciąż chce jeść, by raz choć machnąć skrzydłami. Bo szlachcic jest, bo mu wszystkiego mało! H-u-u-u. Nima co jeść na tym świecie całym dla szlachty zacnej.
— Ależ patrzajcie, Michalski, ileż tu jedzenia — opamiętywano go. Michalski nagle oprzytomniał. — Nie o takie chodzi. Trzeba mnie rozumieć. — Pocałował pannę młodą w rękę. Skłonił się z rozmachem. I odchodząc rzekł jeszcze: „Wy to sobie dobrze rozważcie panctwo!“
Wziąwszy harmonię pod pachę wśród powszechnego śmiechu i radości podreptał powoli w kierunku kuchni.

[Wesele kończy się turniejem opowieści (agon). Zaczyna opowiadać stary Maksym; kto opowiada o Jekelym i o Samaelu, nie wiadomo. Opowieści układają się w pewien ciąg: zmaganie na ziemi, a następnie wizja jakby już pozaziemska: zwycięstwo miłości bliźniego nad piekłem (Kudil), miłosierdzia i pokory nad Szatanem (Samael), zwycięstwo Dobra i Nadziei — rachmańska kraina].



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.