Barwinkowy wianek/Rarytas

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III. RARYTAS
Profesorowi Sznejrsonowi
poświęcam w przyjaźni

Przed weselem wypełniła się karczma jaworowska. Przeróżne wehikuły i konie mieściły się jeden obok drugiego, nie tylko na brukowanym zajeździe, lecz także na podwórzu, w stajniach, w wozowniach i szopach. Drewniane galeryjki, biegnące wokół domu, obszerne gościnne izby, a nawet mniejsze prywatne, roiły się od ludzi. Rozdział klas gości nie utrzymywał się zbyt dokładnie. Prawie połowę stanowili przeróżni weselni woźnice i muzykanci żydowscy. Jedną z izb dużych zajęła właśnie muzyka kołomyjska wraz z pasażerami pojazdów bałagulskich. Tu już próbowano tańczyć. W rezultacie goście, unikający zbytniego rozgardiaszu, usunęli się do ogródka za domem, gdzie w cieniu wielkich buków stały ławeczki i stoliki.
Mimo przepełnienia, obsługiwano znakomicie, jak zawsze. Stary Wildhorn milcząc stał przy klatce szynkwasowej i prawie bez słów kierował przedsiębiorstwem. Rodzina jego uwijała się po pokojach, po izbach i ogródkach. Goście doborowi otrzymywali na żądanie różne przysmaki: marynaty z głowacic czeremoszowych, pstrągi z Rybnicy, wodę burkucką z malinowymi konfiturami, ciemny miód w plastrach i kawę ze śmietanką. Woźnice pili piwo, zakąsywali świeżą bryndzą. Do wszystkich wciąż sypały się białe bułki, niewyczerpane bułki, bułki. W całym domu pachniało bułkami, a na powietrzu pachniało otawą.
Nastrój był beztroski, wesele już tu się zaczynało. Oprócz samych gospodarzy karczmy każdy tu był gościem. Ten i ów był trochę zajęty — trochę tak jak bywają zajęte dzieci zabawą. Ten dosypywał koniom obroku, ów sposobił się do dalszej drogi, a że czasu było dość, więc jeszcze czekano na dokończenie gawędy i wyglądano nowych gości, którzy wciąż przybywali ze strony Kosowa.
Było południe. Wiatr nie ustawał. Jednak w ciepłym zakącie, pod samą górą mało dawał się we znaki. Szumiał sobie tylko w koronach tęgich wysokich buków i jaworów. Co jakiś czas dosypywał liści jasnych, tęczowych liści jesiennych.
Na ciepłym, osłoniętym ze wszystkich stron podwórzu, na wysokim brzegu potoku zwanego Rybnica, siedział na ławce na swojej baranicy znany nam stary bałaguła Bjumen. Znalazł się między samymi „panami“. Znali go wszyscy. Co chwila ktoś na nowo wchodzący witał go i zagadnął. A może znów jaki żart dobry palnie, jakąś powiastkę wytrzaśnie.
— Co to za rarytas ten nasz Bjumen — powiedział głośno któryś z młodych studentów, siedzących przy piwie. Powiedział tak, aby Bjumen słyszał.
Bjumen figlarnie śmiał się nad bombą piwa.
— Rarytas? Teraz takimi rarytasami wszystkie gościńce zasypane i wszystkie chałaty wypchane. Ale wiecie państwo, ha, ha, ha — Bjumen raz zaczepiony od razu wchodził w swój ton — ja znam taką historię prawdziwą, nie bajkę, jak biedny Żydek był naprawdę rarytasem. Kto mi da piwa, to mu opowiem.
— Piwa, piwa, piwa! — rozległy się zewsząd zbyt głośne wołania.
— Nie tak dużo — mitygował Bjumen — to nie trzeba. Tylko jedną bombę. Tak, fajn!
— Niech żyje Bjumen! Opowiadaj!
I Bjumen opowiadał:
— To było dawno — ale to prawda. I to jest opowiadanie, nad którym niejedna mądra głowa się kiwała. To było wtedy, jak — co tu mówić, kiedy państwo sami chrześcijanie, a ja znów ten rarytas — ha-ha-ha! I bałaguła robi się mądrzejszy od panów, no. To było wtedy, gdy żył wielki Rabin w Ostrej — jest takie miasteczko gdzieś pod Krakowem — nu, może dwieście lat temu. O tym Rabinie samym to ja niegodny opowiedzieć. Proszę spytać sobie o to kogoś lepszego, staruszka Bercunia — a prawda, już nie żyje — no, to samego pana Rabina, albo ot tu pana Wildhorna. Ale tak na osobności, bo to nie jest gadanie dla karczmy i do piwa. I ten wielki człowiek ma akuratnie tyle wspólnego z tą całą historią, co sam Pan Bóg. Nakręcił ją sobie od niechcenia i z ukrycia, jak zegarmistrz zegar. Ha — ha! I Boże mój, co mu tam to wszystko szkodziło.
Rzecz w tym, że w tej Ostrej był sobie jeden mały, cichy Żydek. Krawiec zwany Pinkas. Pinkas wierzył w Rabina, Pinkas radził go się ciągle, wypytywał dokładnie o różne przepisy na każdy szabas, aby szabas był ważny. Nieraz nudził nawet Rabina. Ale to z bogobojności, więc wielki Rabin był cierpliwy. Odpowiadał Pinkasowi: tak — nie, nie — tak. Głowy od książki nie podnosił.
Pinkas chodził ze swej uliczki codziennie na zamek do dworu pańskiego i z powrotem. Chodził szyć do jaśnie pana grafa. W sobotę chodził aż do końca uliczki — na spacer. A nie powiedziałem jeszcze, że w Ostrej był też taki dziedzic, jaśnie pan graf, jak powiadają. Pinkas był właśnie krawcem jaśnie pana grafa. Pan graf był dobry pan i zadowolony z Pinkasa. Chwalił go i pożyczał go nawet innym panom. Potem już przestał pożyczać, chciał go mieć tylko dla siebie.
Pinkasowi powodziło się — co Żydowi ma się powodzić? — Miał żonę, miał sporo dziatek, a myślał wciąż tylko o swojej robocie, wciąż sztuderował: z czego, jak i co ma zrobić. Gdy mu się udał garnitur — kontusz czy bekiesza, czy jak się to nazywało wtedy — był taki wesoły, jakby nie wiem jakie szczęście go spotkało. Szedł sobie do domu śpiewający. I prawie tańczyć zaczynał, ale tymczasem już był w swojej chatce, w sztibełe, między bachorkami.
Pinkas także był zadowolony ze swego grafa. Co znaczy „zadowolony“? To mało. Miał go tylko dla siebie, nie martwił się, że pan pójdzie sobie do innego krawca. A co najważniejsze: ten jego graf własny to był istny model krawiecki. Złoto nie model! Wysoki, prosty, figura śliczna, przepisowa dla krawca. Pinkas cmokał po cichu, kiedy brał miarę i przymierzał ubrania na swoim grafie.
I kiedy tak przymierzał, pan graf — taki marzyciel trochę — pytał czasem grzecznie: Mój Pinkasie, a może by tak — niemiecki krój? A może by — hiszpańskie bufy? A może by?
Pinkas odpowiadał krótko: Tak — nie, nie — tak. — Głowy od kroju nie podnosił.
Graf rozumiał: majster, to majster.
I można powiedzieć, że byli to przyjacioły, choć jeden pan, a drugi kapcan. Jeden szył pilnie, jak potrzeba — dzień i noc. Drugi chodził, jeździł, tańczył, także pilnie, trzeba czy nie trzeba, dzień i noc. A zawsze wystrojony! Co znaczy wystrojony? Świecił się od elegancji, paradował po Krakowie, chwalił się strojami także po obcych krajach, aż sława poszła o tym po świecie: „Taki strojny jak graf z Ostrej“.
A skąd to wszystko? Trzeba tu powiedzieć jedną ważną rzecz: Pinkas nie tylko był pilny. Miał on takie szczególne, takie bystre oko dla składek. Gdzie jaka fałda, składka, choćby zmarszczka malutka zrobiła się na sukni, natychmiast ją wyśledził i już wiedział jak ją naprawić. Toteż suknie jego były jak ulane.
A ten graf, jak to panowie, wszędzie miał krewnych. Nawet cesarz, który, jak tam w książce stoi, mieszkał sobie wtedy gdzieś aż w Hiszpanii, był jego krewny.
I co się dzieje. Pisze raz pan cesarz do jaśnie pana grafa. Posyła przez umyślnego posłańca:
„Kochany Kuzynie, Bóg z tobą! Mam do ciebie wielką prośbę. Chodzą tu wieści, że ty masz u siebie Żyda, prawdziwego Żyda! Nie wiem czy to prawda i coś mi się nie zdaje, ale zapewniają tu, że tak sam mówiłeś jednemu z moich panów. Jeśli to zatem prawda, przywieź go ze sobą, a będę ci bardzo wdzięczny. Dla mnie, dla wszystkich moich poddanych to bardzo ważne, to będzie wielki rarytas. U nas od dawna już nie ma Żyda na lekarstwo, a jest nam właśnie potrzebny. Zatem i na twego Żyda spadnie niejedna łaska pańska, otrzyma niejeden podarek. Bóg z tobą!“ — tak pisał pan cesarz aż z Hiszpanii.


∗             ∗

Turkot nowych pojazdów i poruszenie w całej karczmie przerwały opowiadanie Bjumena. Przyjechali goście od dawna oczekiwani. Do ogrodu wsypało się dużo młodych panów, przeważnie bracia, kuzyni pana młodego i ich przyjaciele. Pośród nich rej wodził brat pana Euzebiusza, praktykant sędziowski, tak zwany Karolcio. Inni patrzyli nań, czekali co powie, łowili wprost jego słowa, po trosze rozpieszczali go.
Pan Karolcio był to młodzian o ciemnych oczach, ostrych rysach, śmiałym wyrazie twarzy. Zawsze z poważną miną, niby zrzędząc, szydził lub sypał dowcipami bez przerwy. Tak sobie już życie urządził i wówczas i później jeszcze bardziej, że dowcip, humor i anegdota towarzyszyły mu wszędzie bez przerwy. Zmuszał innych do takiej postawy, zmieniał swych towarzyszy w orszak szyderców i dowcipnisiów. Nawet u przełożonych wyrobił sobie przywilej odpowiadania anegdotami i załatwiania spraw dowcipami. Z kolei jego kompanowie i znajomi, czekając na żarty, utrzymywali go w tym, prawie zmuszali do dowcipu. Z Bjumenem witali się, jak starzy znajomi. Jeszcze za czasów szkolnych pan Karolcio jeździł nieraz z Bjumenem do Kosowa i wysłuchiwał jego opowiadań.
Przybysze otrzymywali natychmiast dymiącą, wonną kawę, konfitury malinowe. I znów białe bułki, dużo białych bułek. Gdy rozglądnęli się po ogródku, gdy rozpowiedzieli to i owo z drogi, zmiarkowali, że obecni czekają na dalszy ciąg opowiadania Bjumena.
— A co tam opowiada dziś Bjumenko? — zapytał pan Karolcio.
— Ha-ha-ha — dudnił Bjumen — nie mam szczęścia, panie Karolciu — albo to może już trzeba mówić panie adiunkcie? Za darmo wypiłem to piwo, bo pan to lepiej zna ode mnie. Już mi pan nieraz nowe kawałki opowiadał o tym rarytasie. Wie pan co? Niech pan zakończy. Bo o tych panach różnych, jak go przyjmowali, to pan naprawdę powie lepiej. Właśnie dojechałem do tego, jak cesarz napisał do pana grafa list, aby mu przywiózł Żyda.
— Proszę opowiadać, Karolciu, wiwat pan Karolcio! Niech żyje pan adiunkt! — wołali goście od stolików.
Te okrzyki ściągnęły nowych słuchaczy, ogródek napełniał się coraz bardziej. Pan Karolcio, nie kończąc kawy, dał się wciągnąć i opowiadał:
— Moim zdaniem, w tej historii, którą po raz pierwszy przed laty usłyszałem od Bjumenka — ale później rozpytywałem o nią różnych znawców tej „literatury“, bo jest taka — zastanawiające jest nie tyle, że Żyd raz był rarytasem. Chodzi tu raczej o coś zupełnie innego, o to, że istnieją jednostki niemiłe, ba, dokuczliwe, nieznośne, wprost złe, których sama obecność zmusza innych do tylu opanowań, do ciągłego łykania goryczy, do trawienia przykrości, że ci, którzy to znoszą, stają się niemal święci. Tak właśnie wyobrażał sobie ów cesarz i całe jego rycerstwo — Żyda. Roiło się im, że Żyd — to musi być jakaś istota straszna, jakiś potwór. Potrzebowali go dla umartwiania.
Bo posłuchajmy, co dalej mówi historia. Więc gdzie jesteśmy? Aha! Cesarz napisał do grafa. Ten „graf“ to był sobie po prostu polski szlachcic. Bo po co Polakowi być grafem? i tak — równy panującym. Chyba, że dostał później tytuł od cesarza: może za to, że przywiózł mu Żyda. Więc przylepił sobie odtąd nędzny strzęp, jako ozdobę, do swoich strojów. Księgi nazywają go grafem... Gdy przeczytał list cesarski, był zadowolony. Był prawie szczęśliwy:
Zatem już nawet cesarz chrześcijański, zatem i całe jego rycerstwo wie o Pinkasie. Ha! Zapewne daleko rozeszła się sława jego wspaniałych strojów. Teraz będzie miał sposobność pokazać się przed światem.
Wzywa pośpiesznie i o porze niezwykłej Pinkasa do dworu.
— Mój Pinkasie — powiada — posłuchaj, jedziemy pojutrze razem do Hiszpanii. Zaprasza mnie pan cesarz i bardzo mnie prosi, bym przywiózł ciebie. Przeglądnij raz jeszcze moje stroje, sam przygotuj się do drogi. A teraz bywaj zdrów!
Pinkas osłupiał. Bladł i czerwienił się na przemian. Chciał coś mówić, ale szlachcic skinął mu głową i odszedł. Nogi uginały się pod Pinkasem. Niewiele myśląc, niesiony strachem jak na fali, pędzi do rabina.
— I jak to dalej, Bjumenku?
— Jak to? Teraz mówi „On“. I tak dalej opowiadają księgi stare.
— Aha: „On“, to jest wielki Rabin, wiedział już wszystko. Nie oderwał głowy od książki, uśmiechnął się. Rzekł: jedź!
Pinkas wpadł w rozpacz: jakżeż jechać? między obcych, między samych niewiernych? I jeść cały czas nieczyste razem z nieczystymi? I do Hiszpanii? Któż nie wie, co znaczy Hiszpania? Jak tam dręczono, wyniszczano Żydów — mam małe dzieci...
„On“ przerwał Pinkasowi: Weź ze sobą śmiertelną koszulę! — Dał znak ręką, zanurzył się w książkę. Pinkas odszedł ledwie żywy.
W końcu opowiedział wszystko żonie, pożegnał się z rodziną. Płakali razem całą noc, pewni, że już się nigdy nie zobaczą.
Szlachcic wyruszył ze świetnym orszakiem. Tuż za karocą pańską jechał furgon, zapakowany z pomocą Pinkasa, starannie okryty płachtami, wiózł same stroje, wszystko roboty samego Pinkasa. I gdzieś tam na samym końcu orszaku, na trajkocącej furce, razem z ciurami, jechał Żydek, krawczyna Pinkas. Codziennie kazał go wzywać szlachcic, aby sprawdził, czy nie ma, broń Boże, jakiejś składeczki, jakiejś zmarszczki lub rysy na jego sukniach, czy nie należy czego poprawić. O nic więcej się nie troszczył.
Trzeba by to opisać, a trudno nam nawet wyobrazić sobie, jak było na duszy Pinkasowi. Czym była dlań ta podróż przez obce kraje, przez góry, a nawet, strach powiedzieć — przez wody, przez tonie morskie. Nigdy przecież w życiu nie wyjechał poza Ostrą, nigdzie nie był poza uliczką żydowską i dworem jaśnie pana, a tylko raz na tydzień w sobotę dochodził do końca uliczki.
Po wielu tygodniach jazdy uciążliwej, po przeprawie przez morze, przybyli do Hiszpanii.
Brzegi przepełnione były ludźmi, zewsząd powiewały chorągwie. Panowała zupełna cisza. Na brzegu czekał na tronie sam cesarz w atłasach i złocie, w otoczeniu duchowieństwa, rycerzy i dam. Szlachcic odziany w najlepsze szaty, podszedł do cesarza w ukłonach. Tuż za nim dreptał Pinkas. Nikt nie witał szlachcica, nikt nie zwracał nań uwagi. A cesarz zaniepokojony, wśród milczenia powszechnego, zapytał tylko głucho: „A gdzież jest Żyd?“ Odwrócił się szlachcic i wskazał na Pinkasa.
— O, to jest właśnie mój krawiec, Pinkas, Żyd.
— Ach, to jest Żyd? — Cesarz prędko wstał z tronu i podszedł do Pinkasa.
Patrzał nań, patrzał długo. Wreszcie odwrócił wzrok, cały przemieniony, szczęśliwy. Przywitał się wtedy łaskawie ze szlachcicem.
— Rozumiesz teraz, kuzynie? Oddałeś nam nieocenioną przysługę dla zbawienia naszych dusz. Wiadomo ci chyba, że Żydzi są największymi wrogami nas chrześcijan. A wiara święta nakazuje nam kochać nieprzyjacioły nasze. Lecz skąd ich wziąć? Teraz popatrzyłem nań, teraz pokochałem go, czuję, że będę zbawiony. A ty, kochany nasz Żydzie — powiedz, powiedz, czego chcesz za to?
Zgnębiony Pinkas nie wiedział, co się doń mówi. Z początku tkwił, jak słup w ziemi, potem kiwał się i kłaniał się bez przerwy. A raczej szastał to lewą, to prawą nogą. Tymczasem cesarz osobiście zawiesił mu na szyi sznur pereł, rozkazał odmierzyć dużo miar dukatów. Przyprowadzili dlań wielbłądy i konie osiodłane rzędami drogocennymi, prócz tego kazał mu przynieść postawy sukna, złotogłowiu i Bóg wie jeszcze co za wspaniałości.
Za cesarzem stali w pogotowiu w szeregach dostojnicy kościelni i świeccy. Naprzód przystąpił do Pinkasa arcybiskup Hiszpanii, po czym arcybiskupi poszczególnych prowincji, po czym magnaci hiszpańscy, po czym ministrowie i dostojnicy dworu cesarskiego i rządcy krajów cesarskich, przystępowali za porządkiem, podług sławności rodu i podług dostojeństwa. Każdy z kolei spoglądał długo na zmęczonego Pinkasa. I każdy tajał powoli. Jak śnieg w górach taje na wiosnę. Tajał, jakby od słońca, od ciepła, które promieniowało z miłości powszechnej. I od swego własnego prądu miłości, który wysyłał przez oczy. Każdy odchodził podniesiony, uszczęśliwiony. Potem każdy darzył Pinkasa czym mógł. Zasypano go darami. Już sporządzono specjalne ogrodzenie, by w nim zgromadzić wszystkie podarki i skarby, które Pinkas otrzymał w tak krótkim czasie. Mimo powszechnej miłości, postawiono przy nim uzbrojone warty.
Lecz biedny Pinkas także tajał na oczach. Upadał ze zmęczenia. Słaniał się, słaniał coraz bardziej, wreszcie zemdlał. Wówczas nastąpił popłoch ogólny. Przywołano lekarzy, przygotowano nosze, zaniesiono go na łoże do pałacu cesarskiego. Zrozumiano wreszcie, że Żyd po prostu zmęczony podróżą i tak wyczerpany, że ledwie żyje. Ponura trwoga zaciążyła nad rzeszą. A już zdawało się, że szczęście tak bliskie!... Cóż będzie — gdy umrze Żyd?
Atoli Pinkas pod troskliwą opieką lekarzy, a także pod dozorem cesarzowej i dam dworskich, które czuwały nad nim dzień i noc, przychodził z wolna do siebie. Gdy wreszcie zupełnie wyzdrowiał, radość opanowała całe miasto. Później rozszerzała się, jak łuna, na całą Hiszpanię. Zaprzestano pracy, świętowano nieustannie. Coś jakby zaraza radości ogarnęło wszystkie stany i przeleciało przez cały kraj. Pielgrzymki z całego kraju stłoczyły się do przybrzeżnego miasta: by zobaczyć Żyda, by pokochać Żyda, by być pewnym zbawienia.
Gdy wyzdrowiał zupełnie Pinkas, odziano go bogato i pokazywano odtąd na trybunie cesarskiej tuż obok tronu. Jednak oszczędzano jego zdrowie. Szlachta, mieszczanie, rzemieślnicy, żołnierze, tłumy chłopów i biedaków, także Cyganie i włóczędzy, defilowali przed Żydem. Ludziska wpatrywali się weń z miłością, umacniali się w poczuciu zbawienia. Odchodzili rozrzewnieni, rozpromienieni. Dla przechowania podarków, które nieustannie płynęły doń z całej Hiszpanii, podarowano mu jeden z największych pałaców w mieście.
W tym czasie nasz szlachcic oglądnął sobie dokładnie stroje co pierwszych i przedniejszych magnatów, księży i bogaczy hiszpańskich. Uśmiechnął się pod wąsem. Wszystkie one razem, owszem, nowiutkie, wystawne, nawet przeładowane aksamitami, złotem, bogactwem. Ale nadęte jakieś i nie umyły się nawet do prac Pinkasa co do kroju, smaku, gładkości, co do pomysłów i fantazji. Tymczasem tu nikt nie domyślał się nawet, co wart Pinkas. I po co było się fatygować! Żyda zachciało im się! Cóż za naród bez smaku! bez dowcipu!
Tymczasem wieść o tym wszystkim dotarła do sąsiednich krajów. Dotarła w końcu i do Rzymu. Papież wysłuchał dokładnie relacji. Zaniepokoił się widocznie. Pośpieszył osobiście do Hiszpanii. Otoczony najświetniejszym orszakiem, wśród bicia dzwonów i strzałów armatnich przystąpił do Pinkasa. W ręku miał czarowny ametyst, przed którym wszyscy chylili głowy. Patrzył czarnymi, ostrymi oczami tak przenikliwie, aż Pinkasa zakłuło coś poniżej wątroby.
— I to ma być Żyd?! — zapytał głosem suchym, ostrym.
Twardy dźwięk tych słów nagle przypomniał Pinkasowi dzieci, żonę i matkę, jakby je zobaczył tu przed sobą.
Jednak w końcu i Papież rozchmurzył się. Przystąpił do Pinkasa i podarował mu ametyst. Wtedy głowy wszystkich pochyliły się przed Pinkasem.
Dotąd siedział Pinkas wciąż zasmucony, zagryziony, duchem nieobecny. Wówczas rozweselił się także Pinkas. I uśmiechnął się, nie wiadomo dlaczego: czy mu śmiesznie było z tych honorów? Czy też rad był, że ów potężny, groźny Papież — der Pojbst — jak go nazywają stare żydowskie księgi — także udobruchał się i że już może koniec tym udręczeniom. Po raz pierwszy uśmiechnął się Pinkas i po raz ostatni. Bo wtedy znów nagle zachmurzył się Papież. Namyślał się i ważył coś długo. Zawołał w końcu:
— Stójcie chrześcijanie! To nie jest żaden Żyd! To zwyczajny drapichrust, to pewnie oszust, a raczej cymbał zuchwały, który zakpił sobie z was i z waszego zbawienia. Wasze zbawienie zagrożone! To nie sztuka pokochać takiego, jak ten. Gdybyście zobaczyli Żyda prawdziwego, prawdziwego wroga, wtedy zrozumielibyście, co to znaczy kochać nieprzyjacioły. A ty nieboraku, za to żeś śmiał narażać zbawienie tylu dusz chrześcijańskich, zginiesz niezwłocznie na stosie.
Zakotłowały tłumy jękiem grozy. Ujęto Pinkasa, związano go. On, pomny słów „Jego“ (to jest rabina z Ostrej) zawsze — także pod nowymi strojami — nosił śmiertelną koszulę. Teraz zrozumiał po co. Wówczas odezwał się po raz pierwszy. Zaklinał się, że on Żyd najprawdziwszy, że przecież to można sprawdzić. Ale w Hiszpanii nikt Żydów nie znał, nikt nie pamiętał Żydów. Sprawdzić nie było komu. Odprowadzono Pinkasa do wieży, czekały go męki, a potem stos.
Cesarz łagodzić chciał, nawet kręcił się zakłopotany, jakby nie był panem u siebie, ale nie wiedział co robić. Ostatecznie nikt się za nim nie ujął. Skoro niepewne czy Żyd — to...
Jeden tylko nasz szlachcic ciskał się: jeśli jego człowiekowi, jego własnemu krawcowi coś się stanie, to Ostra z całym kluczem przejdzie na kalwinizm! Potem dalej jeszcze groził, że jego krewni podniosą alarm na sejmie Rzeczypospolitej, iż jego, szlachcica polskiego, zwabiono podstępnie.
Gdy to wszystko nie pomagało, rozjątrzył się ostatecznie i zapowiedział, że ze swym pocztem odbije krawca, a nie on będzie wtedy winien przelania krwi chrześcijańskiej — z powodu Żyda. Może był pewny poparcia cesarza, swego kuzyna.
Tymczasem tłumy ludzi, co biedniejszych, zaczęły się zbierać, szemrać, w końcu nawet wzburzyły się nie na żarty:
— Żyda, Żyda nam oddajcie! chcemy Żyda! chcemy zbawienia!!! —
Jak uderzenie wałów morskich, głosy te docierały do dostojników. Może pod wpływem tego wszystkiego, panowie podzielili się na dwa obozy. Zatem i duchowni co wyżsi prosili Papieża o łaskę. Papież rozmyślił się, kazał przyprowadzić Pinkasa z wieży i tak mu powiedział:
— Człowiecze, daję ci ostatnią sposobność. Możesz udowodnić, że jesteś Żydem. Stąd o mil trzydzieści na zachód słońca jest góra bardzo wysoka, a na tej górze jeszcze jedna góra. Musisz wyjść na pierwszą górę, a potem wdrapać się na drugą, ale na sam szczyt, to sobie zapamiętaj! Jeżeli wrócisz stamtąd zdrów i opowiesz prawdę, coś tam widział, toś Żyd, to wszystko w porządku. Idź z Bogiem — jeśliś Żyd. — Tak mówił Papież.
Wkrótce potem, gdy Pinkas już wyruszył w drogę, przybiegli lekarze, którym powierzono jego zdrowie. Ostrzegali usilnie, że nie wytrzyma takiej uciążliwej wędrówki. Lekarzy wyśmiano: co innego, gdyby był Żydem. Teraz zagrożone nie ciało, lecz dusze chrześcijańskie. Wam nic do tego.


∗             ∗

Pan Karol przerwał i kazał sobie jeszcze dogrzać mocnej, świeżej kawy. Tymczasem przez przepełniony gośćmi ogródek przecisnął się doń starszy, czcigodny rzemieślnik, garncarz z Pistynia, zwany Januńcio. Ubrany był w odświętną ciemnoszarą czamarę szamerowaną, jakie nosiła szlachta zagrodowa. Bo choć nazwisko miał zwyczajne, wiejskie, po matce był szlachcicem. Uważał się za szlachcica.
Mimo poważny wiek, nasz majster sam jeszcze lepił swe czerepy, a co najważniejsze, w tajemnicy przed wszystkimi, osobliwym, jemu tylko znanym sposobem, barwił pomysłowe i fantastyczne ich wzory. Czytywał czasami gazety, stale czytał żywoty świętych, senniki, lecz także zbiory pieśni ludowych. Miał kilka grubych książek na własność. W codziennym życiu skąpy w słowa, stawał się rozmowny w niedzielę. Chętnie wtedy filozofował z wnukami. Podróż weselna widocznie była dlań świętem. A może wówczas nawet rozszerzył swe rodzinne uczucia.
Przez okulary, oprawione w stary tandetny drut, co ledwie trzymały się kupy, siwe, głęboko osadzone oczy Januńcia patrzyły uważnie i badawczo. Piękną, długą głowę zdobiło wypukłe, mało porysowane czoło. A szlachetności dodawał obliczu śmiały i ostro zarysowany, choć wcale niewąski nos. I wreszcie z nieoczekiwaną wśród tego spokoju fantazją, tęgi wąs rozmachnął się w górę. Gdy miał przemawiać Januńcio, na twarzy jego, na tle niepokalanej naiwności, ujawniało się coś, jakby bolesny wysiłek samodzielnego myślenia. Pana Karolcia znał od dziecka, lecz miał w zachowaniu godność.
— Proszęż-ja — mówił wolno i bardzo wyraźnie — i przepraszam w honorże pana sędziego (a był to zwyczaj galicyjski w rozmowie podwyższać rangi i tytuły). Pan sędzia nam to rozpowiada ślicznie, jak panowie-Hiszpanowie kłopotali się o zbawienie. A nas by jeszcze od strony krawca korciło wiedzieć. Co myślał sobie krawiec, ten za przeproszeniem — takie przezwisko trudne jakieś — zawstydził się Januńcio.
— Rarytas — podpowiedział pan Karolcio.
— Za przeproszeniem i proszę w honorże pana sędziego, rarytas — powtórzył z poddaniem Januńcio — panie sędzio, panie radco, kiedy mnie garnek się uda, to bardzo piękne imię fasuje u mnie i u moich dzieci, a kiedy nie daj Boże się nie uda, to my go wcale brzydko nie przezywamy. I proszę-ż w honorże, jaki ten świat! Taki majster ten Pinkas i za to — przezwisko. No tak, ale co on myślał, bo mnie się coś zdaje, ze on im się nie bardzo odwzajemniał za miłość; ani za prezenty nie był wdzięczny; ani nawet za wielką łaskę Jego Świątobliwości, że zamiast do ognia palącego, posłał go w chłodne góry. To zrozumieć trzeba! Co myślał?
Pan Karolcio zaśmiał się:
— Zaraz, ale czy on w ogóle coś myślał?
Januńcio odpowiedział jeszcze poważniej i z podnieceniem:
— Panie radco, panie nadradco, a któż inny ma myśleć?
Młodziutki student, różowy blondynek, przerwał mu:
— Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce pan Karolcio zostanie prezydentem apelacji krajowej.
Pan Karolcio rzucił mu twarde spojrzenie. Student zachichotał i schował głowę. Januńcio opanował się, odpowiedział bardzo powoli:
— Proszę-ż ja i przepraszam w honorże pana akademika. My garncarze nie jesteśmy panami akademikami, a panowie akademicy nie są garncarzami, a jeszcze mniej krawcami. Pan akademik jest uczony, wciąż uczy się, spieszy się, nie ma czasu myśleć. Garncarz już ma trochę więcej czasu, przy lepieniu garnków. Potem musi dąć w miech, skakać, barwić, uważać — myślenie przepadło. A krawiec? — zapadnie się na ławce, siedzi i siedzi jak sowa na pokucie. Krawiec to główna myśl. Któż inny ma myśleć, proszę-ż w honorże i przepraszam.
Pan Karolcio zadumał się ze smutkiem.
— Ha, cóż myślał Rarytas, cóż mógł myśleć Rarytas? — rozpamiętywał z przejęciem, aż wszyscy roześmiali się głośno.
— Pytanie słuszne, panie majstrze, ale to chyba jeden Bjumenko będzie wiedzieć, ja nie wiem.
— Pinkas, proszę majstra — odpowiadał Bjumen cierpliwie — tak w książkach stoi, wciąż myślał o swojej robocie. O igłach, o niciach, o kroju sukien. I o fałdach! Aby ich, broń Boże, nie było! W piątek myślał o szabasie, a potem znów to samo od początku. Więcej go nic nie obchodziło. A co myślał tam, za morzem, w Hiszpanii? Chyba coś myślał i pewnie do rzeczy, tachles, jak się to mówi. To znaczy: o rodzinie, o żonie, o dzieciach... A co jeszcze miał myśleć? Wy to najlepiej zrozumiecie, panie majster: przedtem był sobie krawiec, majster, a teraz co? Żyd, wróg, tylko wróg. A potem co? Już nawet nie Żyd, tylko co? To straszne. Ładne myślenie. To już najprędzej nic nie myślał, tylko bał się...
— Jak to? Cały czas bał się? Dzień i noc?
— A jakże. Mało tego, każdą godzinę, każdą minutkę. I to tak długo, aż się dobrze przestraszył. A co do tej, ot, wzajemności i wdzięczności, to właśnie tamtędy zakręcamy.
— No to właśnie, niech Bjumenko sam dokończy — prosił pan Karolcio, popijając świeżą kawę — bo ja swoje o „panach“ już absolwowałem.
Bjumen certował się. Podano mu w lot nową bombę piwa, nowe bułki.
Stary śmiał się znów i tak zakończył:
— Stary ja jestem wagabunda, ale przyznam się panom, kolka mnie przeszywa, kiedy sobie nieraz, sam w nocy, pomyślę, jak ten Pinkas poszedł tamtędy w góry, w to pustkowie. Tam to on już był Rarytas! Oho! rarytas istny, kompletny. Tam nie tylko Żyd rarytas, tam w ogóle człowiek rarytas. Nawet zbójców nie ma, nawet wilków nie ma. Jeszcze w dole to jakieś bidne smereki kiwały się nad nim. Wyżej za nim pójść — nie poszły. Wyżej — gołe skały aż do nieba i już. Drapie się on na te skały jeden dzień i drugi. Już ta śmiertelna koszula mokra — no już i wyschła, stężała jak rogoża. A on nie umiera. Im wyżej, tym straszniej, bo widać — powrotu nie ma. Szedł tak kilka dni — kto tam wie, jak długo. Aż doszedł do wierchu, myślał, że odpocznie. A co mi to za wierch, parę kamieni ostrych jak noże, ani siąść ani stać nie ma gdzie. A dalej i wyżej znów sterczy taka góra iglasta, pełna lodu, choć kraj tam, powiadają, gorący. Idzie dalej — ale gdzie tam idzie! drapie się, sam podrapany, posiniaczony, poraniony. Nogi sobie powykręcał, ręce odmroził — tak to. — Ale się raz dobrze przestraszył, to się już nie boi, to mu wszystko jedno. Powoli krok za krokiem lezie, jak mrówka po ścianie. I nawet dobrze mu tam. Co? Śmiejecie się państwo, że świeże powietrze? Nie to, tylko może, że od wariacji ludzkiej daleko, od całej ludzkiej doli... No i nikt nie wie, jak długo tam się drapał. A tam na górze, o dziwo, równo było i przestronnie. Rozgląda się dalej i widzi coś jakby ślad ludzkiej roboty: kamienie ułożone równo, starannie niby stół. Przychodzi bliżej, oczom ledwie wierzy. Tam tak pisało po hebrajsku: że oto tu grób starodawny arcykapłana Arona. I napisane na kamieniu słowo wielkie, święte. A jeszcze tam coś tak pisze, że wolno by je wymówić takiemu, co tu przyjdzie... Padł na kolana do modlitwy, wzniósł oczy do nieba. I wtedy zobaczył gdzieś tam daleko, wysoko, głęboko w powietrzu coś takiego, na co on jeden miał oko. Oto wielka, groźna, straszna fałda zagięła się i wisiała nad Hiszpanią całą i nad światem.
To-ci, bratku, fałda! W sam raz! Jaka czarna! Co znaczy czarna? Węgiel naprzeciw niej, to nie więcej jak ta biała bułka. Jeszcze mniej: węgiel to czysta maca wielkanocna. Jakaż czerwona! Co znaczy czerwona? Rozpalone żelazo to tylko różowe wnuczątko od tej czerwieni. Główna fałda! Od niej wszystkie fałdy.
Wtedy przeraził się, zapłakał, modlił się i jęczał, prosił, aby Pan Bóg oddalił tę fałdę. I niech z nim dzieje się, co chce i niechaj z jego rodziną dzieje się, co Bóg da, niech tylko ta fałda rozegnie się i rozprasuje. I — jak to się stało, nikt nie wie — ale piszą książki stare sprzed dwóch setek lat, Pan Bóg wejrzał na biednego krawca, na jego modlitwę. Czy też może „On“, sam rabin z Ostrej, w to się wdał? Rozeszła się fałda, wygładziła się, było jasno, wesoło, dobrze na świecie. A widno mu było stamtąd daleko — daleko na boży świat.
Krawiec spokojnie zeszedł sobie drugą stroną góry, dobrym szerokim płajem aż do doliny. Tak powoli doszedł do cesarza, do papieża i do swego własnego grafa. Graf ucieszył się swym krawcem, cesarz był łaskaw na rarytasa. Papież patrzył długo, bystro. Czekał, co powie Żyd. A gdy Pinkas powtórzył mu wszystko dokładnie, do cotu, zadumał się Papież. Powiada w końcu do Pinkasa:
— Mój Żydzie, tak, to wszystko prawda. Jesteś Żydem, wszystko w porządku. Możesz iść sobie do swego pałacu, żyć spokojnie. Nam to jedno tylko koniecznie powiedz: czego życzysz sobie? Wszystko ci będzie spełnione, abyś nie został bez wielkiej nagrody!
Pinkas swobodny był, jak nigdy dotąd. A tak wesoły, jakby mu się udał najlepszy garnitur dla jaśnie pana grafa. Miał ochotę zaśpiewać. Może i zatańczyłby sobie. Zamiast tego powiedział panom:
— Kochani panowie, Bóg z wami! Wy panie Papieżu i panie Cesarzu i mój własny jaśnie panie Grafie! Ja was naprawdę bardzo lubię! I teraz wszystko rozumiem. I właśnie dlatego mam do was taką prośbę od serca: przyjmijcie ode mnie te skarby, któreście mi nadawali i wy i inni panowie tutejsi, i ci poczciwi tutejsi ludzie: — te pałace, te wielbłądy, te konie, te brylanty i perły, i sukna, i aksamity, i wszystkie wspaniałości. I zróbcie z tym co sami chcecie. A mnie najprędzej, już zaraz, odstawcie do kraju mego, do samej Ostrej, do mego rabina! I pokój z wami — szolem alejchem!
Może panom tym wielkim było to nawet trochę przykro, ale słowo się rzekło. I znów pojechał Pinkas przez wody, przez góry, przez ziemie dalekie, tu do Polski, do naszego kraju. I już się nie bał Pinkas wcale. A choć zmęczony był, śpiewał sobie nieraz. A gdy przyjechali wreszcie do Ostrej, choć była już noc, wcale nie poszedł ani do rodziny, ani do dworu, tylko wprost pognał do „Niego“, do wielkiego Rabina.
„On“ nie spał wcale. „On“ wiedział wszystko. Oderwał oczy od książki, wzniósł je ku niebu. W izbie zrobiło się jasno jak w dzień. Powiada „On“ cicho:
— Czemużeś jeszcze nie czekał? Czy nie wiesz, że gdy ta fałda nad światem, Mesjasz jest wtedy najbliżej świata?
Potem dał znak ręką, znów patrzył do książki, w izbie pociemniało..
Pinkas poszedł sobie spać do swojej rodziny. Tak piszą książki stare i taka jest historia prawdziwa o rarytasie — moi panowie.

Bjumen nie śmiał się hucznie jak zwykle, zadumany milczał przez chwilę, wpatrzony w próżną szklanicę. Po czym wstał nagle, popatrzył na niebo:
— Haj! Południe minęło już, Bukowiec przed nami, trzeba nam powoli ruszać dalej. Idę zwoływać moje pasażery i kumpany. Dziękuję państwu za piwo. I jeszcze panu Karolciowi dziękuję, że mi pomógł w tym gadaniu, ha, ha, ha.
— Dziękujemy Bjumenku za rarytasa i daj wam Boże zdrowieczko.
Bjumen przerzucił swą ciężką baranicę przez ramię i zwrócił się wielkimi krokami ku wyjściu. Jasnowłosy student uchwycił sposobność dla dowcipu. Zawołał za Bjumenem:
— Wszystko ładnie, Bjumenie. Rarytas na rarytasie, ale baron Rotszyld i baron Hirsch nie tacy już biedni.
Bjumen odwrócił się, zaśmiał się głośno.
— Ej, paniczu. To są takie interesy, które by trzeba zrozumieć. Oni wcale nie Żydzi.
Student zaciął się na chwilkę, potem zmienił wiatr.
— Cóż wy opowiadacie? A któż odbudował szpital w Czerniowcach i cheder w Kołomyi? Żydzi są i to lepsi.
— Lepsi czy nie lepsi, a wcale nie Żydzi, tylko to sobie przyczepili dla honoru.
— Dla jakiego honoru? — nadął się student — przeciwnie, to ludzie wykształceni, eleganccy, a Żydów protegują, są względni i dobroczynni.
— Ja nic nie mówię — śmiał się Bjumen — dla ludzi oni dobrzy, a Panu Bogu co z nich przyjdzie? Ha, ha, ha...
Machnął ręką, wyszedł pośpiesznie.[1]





  1. Legenda ta opowiadana przez górskich chasydów jest pochodzenia dawniejszego niż chasydyzm. W swoim czasie prof. Sznejerson [sic] zwrócił mi uwagę, że należy ona do kręgu opowiadań zgrupowanych wokół wielkiego Rabina z Ostrej z XVII wieku i że znalazła swój wyraz w ówczesnym żydowskim piśmiennictwie. Czerpiąc z tych ksiąg prof. Sznejerson podał mi wiele szczegółów nie znanych naszym opowiadaczom.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.