Barwinkowy wianek/Bukowiec

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Barwinkowy wianek
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1983
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV. BUKOWIEC
1
PRZEPRAWA

W owe czasy przejazd przez Bukowiec z Jaworowa do Krzyworówni przypominał po trosze przeprawę z wysepki do wysepki przez obfitującą w burze cieśninę morską. Czymś zawsze upragnionym była pogoda, poza tym trzeba było mieć w zapasie dużo czasu. Dość powiedzieć, że gdy dziś przez tę samą przełęcz wóz dwukonny bez trudu przewiezie dwanaście cetnarów, ówczesnymi drogami nie mógł przewieźć więcej niż trzy, najwyżej cztery cetnary. Przebywano przełęcz chętnie w towarzystwie i to większymi partiami.
Gdy ruszyły bałaguły a za nimi inne wozy górskie i dolskie, po kilkuset metrach nikt już prawie nie siedział na furze. Niektórzy sposobili się do popychania wozów, do wstrzymywania ich. Inni pilnowali umieszczonych, z tyłu wozów, śrubowych hamulców, opatrzonych kłodami przy kołach. Cała karawana, tak pokaźna na Jaworowie, im bardziej zanurzała się w Bukowiec, tym bardziej wydawała się znikoma. Znikła potem w lasach i jarach. Pochłonęła ją przestrzeń Bukowca. Także turkot wozów i głosy utonęły w wichrze. Zresztą i największe karawany wozów w czasie dorocznych jarmarków kosowskich, a także całe zespoły drwali i przewoźników drzewa, tak zwane cugi, albo pielgrzymki setek ludzi, wystrojonych odświętnie a jaskrawo, podążające na chram cerkiewny do Jaworowa lub Sokołówki, podobnie znikały w obszarze lasów, stoków, jarów.
Ujrzeli wreszcie grzbiet nad lasami. Bywalcy pokazywali to i owo, opowiadali i objaśniali nowakom:
— Ot, tam wysoko na połoninie tęgi buk. Najstarszy ze wszystkich. Ostatni z dawnych. Pod nim źródło obfite, zimne — słodkie. Tamtędy nam droga! Hej! żeby Bóg doprowadził!
Rozłożysty wał Bukowca sięgał pięciu wsi górskich. Czuwał nad nimi, chronił od wiatrów, gromadził wokół siebie chmury. Więził je, ściągał na się ulewy i burze. Chłonął deszcze, rozprowadzał wody ściekami i potokami, chował je po jarach, w lasach i mchach, a także w trawach bezkreśnych. Jaśniutką zielenią z dala świecił czasu spóźnionej górskiej wiosny. Latem drgał złotem dojrzałych traw — i długo jesienią. To znów tonął w mgłach, zapłakany deszczami. Zimą zaś lśnił bielą widzialny aż z dołów.
Na tysiąc metrów nad powierzchnię morza wznosiła się sama przełęcz, nie licząc grzbietów. W głównych liniach wał sfalowany był łagodnie. Ślady walk obu rzesz wodnych Czeremoszu i Rybnicy poukrywał starannie. Nie dozwalał hulać potokom i hukom. Trzymał je mocno w karbach sieciami mchów i gęstwiną smerekową poszywającą jary. Na połaciach słonecznych zboczy hodował jeszcze tęgie, kolumnowe bukowiny.
Dla przebycia przełęczy Bukowca ludzie od dawna wdzierali się w jary, psując je i nieustannie szczerbiąc na swój sposób. A szukając terenu równiejszego lub trwalszego, wykąsywali potężne bukowiny. Z czasem utorowała się droga kołowa, u dołu trudziła się jarami gliniastymi, po czym zawile krążyła, to pięła się w górę stopniami skalnymi, to staczała się jeszcze na dół, zanim dotarła do grzbietu. Z konieczności wciąż zmieniała się, wciąż szukała nowego traktu. Doskonaliła się bardzo powoli. Był to najdłuższy i najuciążliwszy przejazd górski dostępny dla wozów na całym obszarze ówczesnej Galicji.
Nieraz podróżni klęli Bukowiec, a gospodarze powiatu i dróżnicy lamentowali wprost, gdy nędznych, gliniastych a z trudem wśród jarów wykopanych części drogi w czasie ulew potoki używały sobie jako pobocznych łożysk, a wody dla igraszki, niemal wywracały mosty, porywały tamy i kaszyce. Biadali tak, niepomni, że ogałacając stoki z lasów lub zarośli, sami psuli wszystko i torowali drogę wodzie. I że dla zastąpienia starej obronności samego Bukowca i dla sprostania wodom, niezbędny byłby wysiłek nieporównanie większej miary. Toteż niespodzianek bywało niemało. Czasem któryś odcinek drogi, podmyty podczas nocy, na rano zawisł fantastycznie nad Rybnicą. Czasem droga popękała, rozwarły się głębokie szczeliny. Każdy krok był groźny. Kiedy indziej po ulewie „zasowa“ — półpłynna lawina błota — na wysokość chłopa, zjechała na drogę. Żaden koń, żaden człowiek nie przebrnąłby jej, żaden by z niej nie wybrnął. Pozostawało do wyboru: wracać, objeżdżać grzbietem lub zjechać zakosami do rzeczki. Te coroczne wyrwy i rany dawały się we znaki długo i dotkliwie. Przeprawa wymagała zawsze uwagi, skupienia. Tam gdzie był objazd stokiem trawiastym, droga tuliła się do stoku, była szczególnie miękka i wygodna — tak długo dopóki wozy nie rozbiły jej, a deszcz nie rozmył i nie spłukał zmierzwionej wozami murawy. Dopiero całkiem wysoko, na płaskim grzbiecie strudzone wehikuły używały sobie przestrzenności i łaski Bukowca.
Ta jedyna droga powiatowa, tak niedoskonała, a niejednokrotnie karkołomna, łączyła z dalekim światem i wiązała wokół siebie całą sieć traktów kraju huculskiego. Traktów swoistych: nieraz bardzo starych, dalekobieżnych płajów konnych albo leśnych kolein, tropaszy wyrębowych, używanych w zimie dla sań. Bądź też deptaków łąkowych: to wyżłobionych przez wieki dróżek rodowych, nazwanych według tego lub owego rodu — Szkryblakowy płaj, Kopylcewy przejazd, Forgilowy zakręt. Czy też prywatnych ścieżek do jednej tylko chaty wiodących: Iwanenkowy przechód, Wasyłynczyna ścieżka. A wreszcie labirynt chodów myśliwskich, niedźwiedzich i jelenich, nieraz znaczonych tylko skokami, dla skoczków tylko dostępnych. Lub nawet siatka śladów tajemnych dla pątników samotnych, śladów co wiodły — któż wie dokąd? Carynkami bezkreśnymi biegnąc, ścieżki przecinały Bukowiec we wszystkich kierunkach. Ciągle napotykały wygodne, czasem schodowe przełazy lub worinia. Przy konnym przejeździe trzeba było je rozłożyć a potem złożyć na powrót.
Chaty poukrywane starannie w zagięciach Bukowca z daleka dawały o sobie znać dymami. Gdzie dym, tam życie, tam ukryte łono chaty — piec, tam serce chaty — watra. Tam cały ród watrowy. O tym powiada stara przypowiastka: mama tłustula, córka krasula a wnuk kędzierzawy.
Idąc ścieżkami, kierując się podług dymów, wędrowiec zagubiony w rozległym gnieździe Bukowca, otulonym podobnymi do siebie, trawiastymi wierchami, odnalazłby niejedną starą grażdę gazdowską, zawartą jak zameczek obronny. Czasem zagrzebana w ziemi, jak kwoka tuląca pisklęta, ku ziemi pilnie głowę kłoni. Czasem jej dach sterczy jak grzebień czupurnego koguta. Czasem chata rozprzestrzeni płachty skrzydeł ciężkich jak głuszec bojowy. A życie jej podobne życiu drzewa samotnego, które ze światem tylko w pewnych porach roku widzialnie się wymienia. Stary pomnik słowiański, w którym odnajdziesz ślady przodków sprzed dwóch tysięcy lat znad Gopła czy z puszcz naddnieprowych. Albo echa braci dalekich z płaniny bałkańskiej czy znad Morza Lodowatego. Według wykopalisk świeżej daty, życie na Bukowcu, tym odległym od świata lecz wygodnym dla życia zakątku, miałoby być bardzo stare. Tak czy inaczej w chatach tych chowa się czy odradza stara słowiańskość.
Tam to na Bukowcu i wokół Bukowca — czy lat temu pięćdziesiąt, czy dziś jeszcze — usłyszałbyś starożytny słowiański język. Daleki podźwięk „Słowa“ Ihorowego. W tych ustroniach poszedł on sobie swoimi tropami, tak rozgałęzionymi jak tutejsze ścieżki. Czyż dlatego tak bogaty, że język to samotnych, co wciąż się gotują do godów — do spotkania z ludźmi? Mowa śpiewna jak lutnia wieszczego Bojana. Słodko swobodna jakby dla powitań serdecznych, dla błogosławieństw i życzeń na drogę lub dla zdrobnienia imion przyjacielskich. Jest w niej stary optativus, wyraz życzeń i marzeń: bych zawsze był z tobą, lubeńko! — Kobych cię jeszcze zobaczył, synku! — Abych był tak mocny jak Dobosz! — Jest i dualis widocznie ważny dla samotnika, dla którego druga osoba jest światem. Czy może dostępniejsze to dla umysłu dawnego człowieka przejście od jednostki do wielości? Dwi dołoni, dwi jebłoni. Słyszy się też starożytny pluralis osobowy, pociechę osamotnienia, w którym wszystkie postacie przychodzące do człowieka stają się osobami: nie tylko gazdowie, bratowie i synowie, lecz także orłowie, wichrowie, gromowie.
Lecz słowo to nie tylko piesze jest, jak się mówi, nie tylko po ziemi chadza ścieżkami ludzkimi. Przebija się modlitwą ku słoneczku, ku licu Bożemu. A gdy nie ma z kim mówić, spowiada chudobie lub drzewu tajemnicę serca... Daje także moc „przemówkom“: mądre słowo, stosowne słowo ze stosownym złożone, a użyte do tego, do czego przeznaczone. Samo żywe słowo, bez pomocy jakiejś nieczystej siły! „Przemówki“ bowiem, to pierwowieczne słowa Boże, zachowane w skrytkach chat i grażd. W kleciach mrocznych, w kątach hruby, na półkach stoją naczynia, kubki drewniane lub gliniane, coraz mocniejszą przemówką napełnione, „świadomi“ ludzie bowiem czerpią codziennie wodę co najmniej z dziewięciu źródeł, przemieniają ją słowami starych, długich zaklęć. Przemówka przenika wodę jak dusza ciało. O wodzie, którą przemieniło słowo, wolno powiedzieć, że to przemówka. Gdy poczęstować nią przyjaciela, sąsiada lub gościa wstępują w nich od pradziadów przekazane — słowa pierwowieczne. Przez cały dzień a także w nocy chronią człowieka od złych, nieżyczliwych spojrzeń, od zgrzytów jakichś, od podźwięków obcowania złego lub nieszczerego, od jego kwasów gryzących. Od dni mających jakąś fatalność w sobie, od chwil czyhających z jakąś pułapką na nieświadomych. Pierwowieczne słowa zastawami chronią od niewidzialnych dalekich prądów piekła. A mają w sobie także potęgę, by odesłać „obertyn“ temu kto je nasyła. Słowa te leczą tęsknotę, gdy się wkleszczy w człowieka. Kto nypiąc i wędrując całe życie po Wierchowinie i po Bukowinie nauczy się osiemdziesięciu głównych słów pierwowiecznych, latać będzie po światach, choćby urwał tylko po jednym słowie od wtajemniczonych, a strzegących swej mocy wielkich przemówników, jak to uczynił ów Kopel z Rożna pod Bukowcem.
A gdzieś tu jest zawsze w górach jeden taki, nikt nie wie który — tak powiadają — świadomy a sprawiedliwy, którym trzyma się świat.
Serdeczność i uprzejmość w kraju wokół Bukowca jest niewyczerpana. Z niej czerpie się świadomość, że słowa trzeba strzec, aby nie zmąciło świata.
Za chatami w miejscach szczególnie zacisznych, całkiem daleko od dróżek, niespodzianie napotkasz zaświatowe rajskie ustronia, ogrody lub sady. Gdzie bukowiny, gdzie leszczyny, tam mogą być i sady, a gdzie sady, tam kukurudza. Od strony dolin, od Jaworowa kukurudza już od lat uporczywie i walecznie odwojowywała stoki od leszczyn, a śliwy, czereśnie i jabłonie nieraz w zgodzie mieszały się z leszczyną.
A dalej, tonąc już w zawiei traw i łąk nie dojrzysz już dymów, nie natkniesz się na ludzi, nawet głosów nie usłyszysz. Napotkasz jeszcze tylko stogi. Nowe tęgie stogi o dachach jasnych jak kapelusze junackie i w pasie ściśnięte jak smukłe junaki. I stare stogi, co różne wyrażają dzieje: jeden wykrzywiony dziad, nadszarpnięty, czupryna skłaczona — poddał się doli. Inny głęboko w ziemię wkopany, zasrebrzony mchem, trzyma się prosto — ani drgnie. Kiedyś może nagle się rozsypie.
Daleko, zagonami zapędziły się w bukowiny carynki, ciepłe pastwiska i polanki śródleśne. I na nich także dzikie gatunki stykały się ze swojskimi. Nieraz jeszcze krowa natknęła się niespodzianie na niedźwiedzia. Jeśli umiała na podobieństwo konia wyścigowego przesadzać płoty i worinia, uchodziła często nie uszkodzona lub lżej ranna. Za to byki same z siebie uczyły się walczyć. Zapamiętale stawiały rogate czoła napastnikom. O tym niejedna przypowiastka do dziś się przechowała. Jeszcze dalej zapuszczały się pastuszki: przez cieniste jary, poprzez wieczne rosy, w mroki leśne. Hen, na granicę powiatu, za granice powiatu. Nad granice kraju? Może w jakąś obczyznę — wołoską lub węgierską? Tam, gdzie nikt już nie wie czyj las, czyj kraj, gdzie tylko wody kreślą miedze i granice. I gdzieś na obfitej uczcie afinowej z buziami i nosami zasmarowanymi do siności od smakołyków, nalatywały na dzieci niedźwiedzie. Któż zląkł się więcej? Któż to wie? Zmykały jedne i drugie co tchu, każde do swojej mamy. Ale zaraz potem oglądały się jedne i drugie. Żal im się zrobiło, że nie zadowoliły ciekawości, że nie pobawiły się tam z tymi dziećmi z innego świata, jak to bywało niegdyś dawniej. —
Nie tylko przy ścieżkach, także przy drodze kołowej były umyślnie dla podróżnych sporządzone jodłowe rynienki, ozdobione kolorowym krzyżykiem jordanowym, „ciurkała“, którymi woda ze źródełek ściekała ku drodze. Tych ciurkał i wodopojów nie urządził na pewno ani wydział powiatowy, ani żaden inny zarząd dróg, ani nawet sam dobrotliwy dziedzic z Krzyworówni. Jacyś nieznani ludzie, mający dużo czasu wystrugali te rynienki, wydłubali kłody smerekowe i utrwalili je starannie z prośbą rewaszową o „prostibih“: aby modlitwa strudzonych wędrowców i wdzięczne westchnienie zwierząt spływały na nich i na ich ród! Tam odpoczywano i popasano.

2
SĄSIEDZI

Podróż karawany woźniców i gości bałagulskich choć uciążliwa, wcale nie była nudna. Urozmaicali ją szczególnie miejscowi ludzie, którzy przyłączyli się przypadkowo. Na przemianę zabawiali przybyszów opowiadaniami i rozmowami, to gazda Semienennyk spod wierchów spod Czarnohory, to sławetny myśliwiec Jurysko Krasijczuk z „końca świata“, jak mówiono, czyli z pustelniczego, rodzinnego osiedla u źródeł potoku Wołowego między Kosmaczem a Żabiem. To przygrywali i śpiewali dwaj bracia Lulijczuki, robotnicy leśni z Bystreca pod Czarnohorą.
Niemłody Hucuł zwany Semienennyk niósł z Kosowa na plecach cetnar kukurydzy. Podtrzymywał go ręką, w drugiej zaś ręce miał dyndającą się na powrózku topkę soli. Na zaproszenie woźniców przyłączył się do karawany. Na miejscach bardziej równych lub z góry na dół kładł swój wór na jeden z wozów. Pod górę na stromsze stoki znów brał wór na plecy dla ulgi koniom.
Od wielu lat widywano tak Semienennyka dwa lub trzy razy do roku na drodze kosowskiej. Miał spory szmat drogi ze swej chaty puszczowej do Kosowa, tam i z powrotem, z jakie sto pięćdziesiąt kilometrów. Chudy, wysoki, bez kapelusza, z długimi jasnymi, już siwiejącymi włosami, spadającymi na plecy, z jaskrawymi besahami z przędzy, ilekroć schodził z gór, lekki i jakby lotny, niestrudzenie pochłaniał drogę swoimi przydługimi nogami. Z powrotem szedł już powolniej, zawsze z worem zboża na plecach i z topką soli na sznurku. Z powrotem wstępował po drodze do znajomych. Z Czarnohory przynosił wieści o burzach, o niedźwiedziach, o zwierzynie lub o paszy na połoninach. Albo zapytywany przez gazdów, informował wcale dokładnie o losach i powodzeniu niejednej krowy z Jaworowa, Sokołówki, i z Kosowa, które widział na połoninach. Zabierał z góry wieści o całym powiecie i o jego życiu. Przejmował się nim nadmiernie. Potem przez pół roku nieraz nie ruszał się z Czarnohory. Mieszkał sam bez rodziny. Latem ubierał się na niedzielę świątecznie i szedł w połoninę odwiedzić krowy swych znajomych i pobratymów.
Tym razem trafiła mu się okazja nie lada. Spotkanie z tyloma obcymi ludźmi, którzy jechali z daleka, hen spoza Kosowa i zza Kołomyi, z tych ciekawych obcych krajów, w których ani sam Semienennyk ani nikt z jego rodu nigdy nie był. Było oczywiste, że zatrzyma się na weselu. Przypadli sobie jakoś do gustu z Januńciem. Obaj trzymali się Bjumenka i jego fury. Trzymając rękę na worku umieszczonym na tej furze i wciąż pilnując wozu uważnie, Semienennyk opowiadał jak to latem niedźwiedzie codziennie kursują koło jego chaty, tak dokładnie jak bałaguły kołomyjskie do Kosowa.
Niektórzy spośród bałagułów i mieszczan oglądali się nieco lękliwie, jakby już tu na gościńcu na Bukowcu miały być niedźwiedzie, a Semienennyk tak opowiadał o niedźwiedziu-sąsiedzie:
— Gdy świta lub gdy zmierzcha się, wymknął się już niedźwiedź z gaury. Albo gdzieś z jaru, z legowiska — ku swoim miękkim płaikom. Wyciąga tużnie nozdrza, kosztuje wiatru. Gdy zachodni wiatr od puszcz powieje, opuszcza łeb, daje mu jechać po kudłach. Gdy wiatr od wschodu od połonin i pastwisk — przystaje ciągle: słucha i wącha. Dla nas to nie tak dużo, dla niego to znaki jego i telegrafy. Jakiś pył dymu doleci, albo ludzki okrzyk czy skrzyp od koliby — to przypadnie do ziemi i przylegnie. — A gdy zapach chudoby — to polubuje się i raźniej naprzód pomyka.
Umiejętnie idzie swym szlakiem. Chadza sobie delikatnie. Zaledwie zakołyszą się te duże afiny wśród mchów. I jagódka nawet nie spadnie, tak uważa. Jak gdyby na to, aby nie zadzwoniły, tak jakby to były dzwonki. Chyba rosę strąci z mchów, a śladów nie widać. A dalej już gdzie ludzkie ścieżki, albo łazy chudoby, tam idzie ukosem, skacze w poprzek. Dobrze trzeba przypatrzeć się, by w błocie spostrzec odbite jego pazury i łapy. Czasem chłyśnie rosy, czasem zdrapie korę z młodej smereczki: possie sobie lepkiej smoły. Po drodze godzinami przesiaduje w malinach. Cierpliwie zrywa i zaśnie tam nieraz. Najłatwiej wtedy nań nastąpić. Czasem właśnie z tej samej familii młodziak-burzannik, taki niewypraktykowany jeszcze, ale tęgi niedźwiadek zaśnie w maliniaku, na próchnie gdzieś w cieniu. A tu przyjdzie pastuszyna, taki sam mądrala, natknie mu postołem na brzuch — jak skoczą oba, jak jeden fusznie, a drugi krzyknie — I obaj prysną w przeciwne strony — Zabawa!
I koło mojej chaty ów stary chadza sobie bujnymi mchami. Tam dawniej była puszcza. I tam mój ojciec dostał od Pana łatkę pola. I pobudował się. A tam dawny staroniedźwiedzi płaik. I nie zaczepiamy się wcale. Krów moich on nie ciekawy, bo dobrze wie, że to tutejsze. Czasami on mruknie, czasami ja mruknę. I tak już zawsze. Ale posłuchajcie, lubi goście, co się dzieje.
Idę ja tej wiosny gdzieś przed Petrem z Kosowa, jak zawsze z worem zboża. Już przebrnąłem Gadżyn. A to potok u nas, nie byle jaki: z machem rwie ze szczytów. Hula, że i bez ciężaru porwie człowieka. Ale moje nogi długie, ciężar niesie mnie, prowadzi jak kierma. Już zmierzch był, zza wierchów burza — to zamruczy, to błyśnie groźnie. I duszno było.
Nie patrzę pod nogi, dumam wciąż o tym Fudorze z Krzyworówni. Przedtem kiedyś dawniej przed dwudziestu laty sprzeciwiał się panom i do dziedzica strzelał z zasadzki. Po kryminałach się nasiedział, haj, dziesiątkami lat. W końcu sam dziedzic z biedy go wyciągnął, tak honorowo zgodę zrobił i już niby dobrze. Ale komu Fudor zaprzysiągł zemstę choćby za głupstwo, to zawsze wykonał. Coś z trzydziestu ludzi na tamten świat posłał. A zawsze niby że tamci go zaczepili. A to że podepchali się, a to że chcieli go zabić, to znowu że razem się popili. Jakoś on to umie. I do mnie coś się przyczepił. Ludzie ostrzegają mnie nie na żarty, ale cóż, ja w Krzyworówni bywam raz albo dwa razy na rok. A Fudor na wierchu mieszka, do wsi mało schodzi. I myślałem, że już zapomniał zwadę — a on na nowo się odgraża. Myślę wciąż o tym, pod górę z worem sunę, ciężko jakoś. A tu nadarzył się pniak wśród mchu. Rad zrzucam mój wór, zwalam go na pień, a pniak ten jak skoczy, jak nie ryknie, ouwa! To był „on“! Dałem mu tęgo po łbie miechem. Odtąd zabrał się niedźwiedź. Popsuła się zgoda. Nie chadza mchami. Porzucił swój stary płaik. — A może to znak jakiś niedobry?
Semienennyk znów podtrzymywał wóz, poprawiał wór.
— A wam co, gazdo? Żal? żeście go spłoszyli? — spytał któryś z mieszczan, idących za wozem Bjumena. — To przecież dobrze pozbyć się takiego potwora.
— Nie tak to dobrze — bo u nas — policji nie ma. Zgodą sąsiedzi jakoś się trzymają. I niedźwiedź i ja także.
Buk wierchowy ukazywał się na chwilę, wciąż daleki, wciąż nieruchomy. Po czym chował się za chełmami. Karawana mozoliła się pod górę i na dół, każdy wóz osobno, gdzieś w gąszczy w swoim jarze, na swojej stromiznie, jak człowiek sam ze swą dolą. Tylko tu i ówdzie po dwa wozy trzymały się razem. Nie było jeszcze gdzie zebrać się w jeden szereg. Gdy który wóz wynurzył się z gąszczy, rozpadliny lub zza zakrętu, z daleka witali jedni drugich. Dokrzykiwali sobie przez wiatr: „A co, myròm? Daj Hòspody!“ — Czasem w trudniejszym miejscu czy woźnica czy gość, czy panicz czy chłop, czy stary czy malec, kto mógł, wszyscy zbiegali się, brali się raźnie do podpierania wozu. Wiatr zalewał wszystkie zakąty jak fala morska. Niósł i przybliżał im całą przestrzeń Bukowca. A ludzi rozdzielał łoskotem. —
Razem z Semienennykiem, Bjumenem i Januńciem szedł niestary, może czterdziestoletni gazda Jurysko Krasijczuk. Szedł tuż przed swoim zaprzęgiem. A był to ciężki wóz górski, zaopatrzony w podwójny hamulec, na urząd podkuty, o potężnych dębowych czołanach czyli zwonach u kół, o żelaznych osiach, o żelaznym u nasady dyszlu. Ciągnęła go para niskich karoszy huculskich, rzec by można koni atletycznych, o szczególnie szerokich piersiach, a przy tym grzywiastych, gęstoszerstnych. Zamiast chomątów uprząż stanowiły szczelnie przylegające skórzane szleje, niklowanymi spoidłami połączone ze szlejami założonymi na zady końskie, z podbrzuszami, podogoniami. Ładunek wozu był okryty szczelnie, starannie owinięty płachtami, ściągnięty linami. Prócz tego leżały na wozie łańcuchy i liny zapasowe, na koźle zaś gruby kożuch z rękawami i liżnyki włochate. U boków wozu kołatały się na sztorc założone pochodnie ze smołą. Wóz zawzięcie trzymał się ziemi, a bardziej ważko niż którykolwiek dudnił niby daleki grom. Każdy szczegół wskazywał, że to wehikuł dla bezdroży, dla podróży dalekich, przygotowany do ryzyka. Jurysko miał dwa takie wozy, ulokowane — każdy o pół dnia drogi konnej od domu — w dwu przeciwnych kierunkach od swego wierchowego osiedla pod Wersałemem: jeden w Kosmaczu, drugi w Żabiem. Miejsca postoju obu wozów były to najdalej w góry wysunięte posterunki jakiej takiej drogi kołowej, także oczywiście pełnej wertepów, a miejscami niebezpiecznej.
Bo należałoby jeszcze przypomnieć, że pierwszy wóz wprowadził do Żabiego — ku wielkiemu zdziwieniu nie tylko gawiedzi, wyrostków i dzieci, lecz przede wszystkim ludzi starych — dopiero trzydzieści lat przed czasem, który opisujemy — gazda Semen Kraszewski, rzekomo szlachcic, który przywędrował skądś z daleka. Każde osiedle miało swego pioniera, który nieraz dostępną mu techniką sam „wymądrował“ jakiś wóz czy nawet pług. Samo zjawienie się takiego dziwa jak koło było zdarzeniem alarmującym. Pozostało przedmiotem wspomnień i opowiadań dla trzech pokoleń.
Z Kosmacza jeździł Jurysko dość regularnie do Kołomyi, bardzo rzadko na Węgry, z Żabiego zaś — do Kosowa, do Kut i daleko na Bukowinę. Konie dostosowane do wozu i do jazd dalekich, nie lękały się stromizn, wertepów ani przepraw wodnych. Brały się raźnie do każdego ciężaru. Gdy ciągnęły pod górę, napinała się ich lśniąca skóra, zdawało się, że pęknie. Nie bały się niczego, a stara, gruba i mądra klacz w obronie stada przed najgroźniejszym z niedźwiedzi zdobyła sławę bohaterki Wersałemu. Jednej tylko istoty na świecie Juryskowe konie, szczególnie owa doświadczona klacz, bały się przeraźliwie, do dzikiego szaleństwa. Jak upiora piekieł bały się parowozu i pociągu. Drżały przy ich dalekim odgłosie. Niesamowicie tocząc gały oczne, podejrzliwie, węszyły zapach dymu węglowego. Był w tym niemal wstrząsający symbol bezkompromisowej nienawiści czy wykluczania się dwu epok — konia i maszyny. A w czasie wędrówek po trzech krajach jedynym w owych czasach miejscem na całej trasie, gdzie mogły napotkać ohydne dla nich widmo, był krótki przejazd przez gościniec z Peczeniżyna ku mostowi na Prucie. Tym gościńcem właśnie biegł tor kolejowy lokalki ze Słobody. Zazwyczaj przed pociągiem naprzód dreptał pospiesznie człowiek w mundurze kolejowym i wysokiej czapce cesarskiej. Rozpaczliwie machał czerwoną chorągiewką. Za nim z wielkim sapaniem i nieustannym ostrzegawczym a ogłuszającym świstem — który to doprowadzał górskie konie do obłędu — sunął krótki kwadratowy parowóz, sprowadzony skądś z londyńskich przedmieść. Mimo prawie wielkomiejskie pochodzenie nazywano go niewdzięcznie: samowar. Lub gorzej jeszcze: nocnik na kołach. Wlókł za sobą dudniący rząd ogromnych ciężkich baniaków czyli cystern lub równie długi szereg wagonów naładowanych drzewem bukowym. I właśnie raz zdarzyło się, że konie Juryska, pozostawione sobie jak zwykle, przy przejeździe przez ów gościniec wpadły w paroksyzm szaleństwa od samego widoku z dala krok za krokiem sunącej lokalki. Obróciły z miejsca w przeciwnym kierunku, porwały ciężki wóz naładowany drzewem i galopując przed siebie wpadły wraz z wozem na ścianę karczmy przydrożnej. Wybiły dziurę w ścianie, po czym popędziły dalej. Wywróciły w końcu wóz ze stoku, a porwane ciężarem spadającego wozu popadały same, poraniły się i omal nie zadusiły się w obcisłych szlejach. Trzeba było pospiesznie rozcinać rzemienie. To przedstawienie, z którego uśmiałby się niejeden pogodzony z cywilizacją koń, chrupiąc sobie spokojnie obrok tuż przy torze obok karczmy, było słynne w dziejach karczmy Weisera z Wierbiąża. Odtąd Jurysko, który dowierzał swoim koniom prawie jak sobie samemu, przy owym przejeździe ku mostowi na Prucie czynił rekonesanse, wymagające sporo czasu. Po czym nakrywał koniom oczy i uszy płachtami i wiódł je za uzdę. Poza tym jednym miejscem na całej przestrzeni Wierchowiny, Pokucia, Bukowiny i Rusi węgierskiej konie Juryska zawsze same szukały drogi, same odpoczywały, same znów ruszały. Przed zjazdem czekały na zahalmowanie. Gdy Jurysko raz zahalmował wóz, nie troszczył się oń więcej, mógł sobie iść z tyłu lub naprzód jak chciał.
I teraz wracał ze zbożem z Kołomyi. W tym wypadku jazda na Kosów była dlań okrężna, lecz wybrał ją, gdyż po drodze miał wesele.
Dołączył się do Bjumena, słuchał, czasem dorzucił jakieś słowo.
Sam Jurysko był to chłop czarnooki, o kruczych włosach, wysmarowanych masłem, zaokrąglonych zgrabnie ponad kożuchem. Jego wysoki, prawie sztywny kapelusz o kresach nadzwyczaj szerokich, ozdobiony był piórami orlimi i goturzymi, obwiedziony łańcuszkiem z pożółkłych kłów niedźwiedzi. I uzbrojony był Jurysko dostatecznie, dla wesela nawet nadmiernie.
Z kolei i on opowiadał o niedźwiedziach. Gdy zaczynał mówić, mrużył oczy wyzywająco jak aktor. Odbijał nadmiernie akcent każdego słowa, emfatycznie dzielił je na zgłoski. W przerwach, rozszerzając wargi ukazywał białe aż lśniące zęby. Trwał tak w zastygłym uśmiechu, wyrażającym jak gdyby nieustanną pogardę.
— Bywają różne niedźwiedzie — powiadał — tak samo, jak różni ludzie. I różny czas mają. U nas, od kiedy nasz ród wysoko pod Wersałemem siedzi, nie brakło ich nigdy. A tam zwierzyny leśnej starczyło. I chodzić miały gdzie. Dojeżdżaliśmy sobie z nimi po trochę jak to w puszczy. Lecz miejsca było dość: i dla nas i dla nich. I diedia to uznawał. I dido pokojnik mówił: „My swoje płaje mamy, one swoje. I swoje prawo“. O jedną cielicę gwałtu nie było. Za to padał jeden niedźwiedź i koniec. Z niedźwiedzicą wymijaliśmy się. Burzannikom, piastunom i niedźwiedziątkom nie było od nas krzywdy. Bo i Hospody mój! trzeba wam wiedzieć, co to za stworzenia pocieszne lube, te małe! Kiedy byłem chłopczyszem, zakradłem się do nich w puszczę pod Liśniów. Było lato. W taki ciepły dzionek jasny jak dziś. Zaszyłem się w lesie pod paprocie, zaryłem w ciepłą glinę leśną i leżę tam. Obok na pryłuczce bawiły się niedźwiadki. Las grał ciągle, od zachodu wiatr ku mnie szedł, nie mogły mnie zwęszyć. Jakże swawoliły! Naprzód długo patrzą na siebie, głupiutko jak dzieci, co się jeszcze nie znają. Potem skradają się chytrze, to mruczą, to warczą. Jedno ucieka, skoczy na drzewo, drugie goni za nim. Strąci jedno drugie z drzewa. To co na drzewie, szczeknie, jakby się śmiało, a to z dołu zapiszczy głośno. Potem mocują się, przewracają, wałkują. Potem do bajorka się potoczą razem, pluskają się w wodzie. W końcu w zgodzie liżą jedno drugie. Piastun wciąż kręci się jak durny. I on bawiłby się, a wciąż chodzi jak na warcie. Głową równo macha jak wół w jarzmie. A stara węszy wciąż, mruczy i szuka ziół. Albo czasem nagle, gdy któreś z małych zapiszczy, chlaśnie po pysku piastuna. Niby za to, że nie pilnuje.
I mnie zachciało się igrać z nimi. Gdybym tak mógł w skórę się ubrać i być jak niedźwiedź. Jeden z tych niedźwiadków śmieszny, wesoły, ruchliwy najwięcej dokazywał. Zaczepiał się z piastunem, zaczepiał się z matką. Położy się na plecach, tarza się, własne łapy gryzie i nagle skoczy, mruczy groźnie na swój cień. Najwięcej mi się spodobał. Zagorzało mi się, by mieć niedźwiedziątko w chacie. Wróciłem do ojca do koliby, na Kityłówkę i proszę: „Diedyku słodziutki, taki już czemny będę, wszystko dokładnie zrobię, co każecie, schwytajcie mi niedźwiedziątko, będę z nim spać. Może przystanie do ludzi. Iwaś się będzie nazywać.“ A ojciec na to: „To Boże stworzenie, swoje prawo ma od dawna, swoją rodiję. Dajmy mu spokój, póki nas nie rusza.“ Dido znów kiedyś powiadał takie słowo: że ród niedźwiedzi od ludzi pochodzi. Bardzo dawno jakiś chłop leśny żył tu samotny. I zatużył zanadto, do kobiety go ciągnęło. Zaniechał watry, przestał gotować, o ubranie nie dbał. Biegał po lasach. A z tej ciągoty — tak to w nim krew skipiała — kudły zeń wyrosły. I zdziczał. Potem już porwał sobie jakąś dziewkę. To jest bajka. Jednak kiedy pierwszy raz strzelałem do niedźwiedzia, durny byłem jeszcze. Zadrżała mi ręka. Nie. — Sumienie mi zadrżało: a może naprawdę jakiś chłop nieszczęsny, zaklęty w tych kudłach?
Ale w czasach ostatnich niedźwiedzie dobrały się nam do skóry. Jakby nam chciały chudobę wytracić, a nas wygnać. Może ich gdzieś ktoś przyparł zanadto, może rozmnożyły się zbytnio. I trzeba wam to wiedzieć, że u nas ścigać zwierzynę trudniej o wiele niż gdzie indziej.
Ten nasz kąt — te Grahity, te Wersałemy, to istne mogiły z kamieni. I powiadają ludzie, że to wielikanów mogiły z dawien dawna, z płyt i głazów pod chmury usypane. Kiedyś rosły, a teraz same umierają powoli. Coraz mniejsze, chylą się na dół ku grobowi. Spodem stara puszcza, a wierchem pustka, krostami zielonymi pokryte cykoty i gorgany. A machem tam można kości połamać, albo drugiemu na głowę płytę spuścić. Od każdego kroku sypią się płyty. Głos każdy rozchodzi się gęstą mownią, jakby gromada ludzi ze skał odpowiadała. Nawet od szeptu każdego ze skał wieje szeptanie rzęsiste. Zaraz zwierza ostrzega. Za to dla niedźwiedzi nigdzie nie ma lepszych schowków. Najbardziej tam, gdzie lasu ostatki i próchno między głazami.
Zaczęło się od tego. Był u nas przez lata czarny buhaj Bahrij: groźny zwierz. Przejść nikomu nie dawał przez nasz gruń, gonił czy zwierza dzikiego czy psa. I nie daj Boże, aby człowiek obcy gdzieś z połonin od strony Hordja tędy zaszedł. Ojciec co prawda mówił, że ludzi od nas całkiem wypłoszył. I jeszcze puściej u nas, jeszcze ciszej, każdy obchodzi z daleka. Bądź co bądź Bahrij pilnował nas lepiej niż łaja psów gończych. Raz niedźwiedź jakiś, nietutejszy pewnie, bo Bahrija nie znał, wziął się do niego. Przyślizgnął się jakoś i skoczył bykowi na kark. A Bahrij z nim czwałem do lasu. Jak nim nie świśnie do jodły! Wcisnął go rogami w spróchniałą basztę jodłową, zmiętosił go. I trzymał bez przerwy pewnie tak z pół doby. Gdyśmy przyszli do lasu, już krew z niedźwiedzia uszła, nie żył. Tak to. Przyszedł jednak czas na Bahrija. Zjawił się niedźwiedzisko potężny, szendziwy-starzec widocznie. Naszymi płajami chadzał sobie codziennie. Nieraz dzień po dniu napadał na chudobę. Zmiarkował prędko kto tu jego główny wróg. Wziął się do Bahrija. Pierwszym razem Bahrij uszedł jako tako. Wywrócił się z niedźwiedziem na karku, uwolnił się odeń i zemknął do lasu. Poraniony, ze złamaną łopatką, z nogą uszkodzoną, buczał stamtąd przeraźliwie. Stryj Petrysko usłyszał z daleka i pobiegł za niedźwiedziem z rohatyną. Lecz siwuch nie myślał ustępować. Wyrwał Petryskowi rohatynę i tak go nią poczęstował po plecach, że ten upadł bez czucia nieprzytomny. Długo potem chorował w ciężkiej leży. I wybył z tego. Ale został mu już taki garb, jak dobra ćwiartka zboża. — Na razie odpędziliśmy niedźwiedzia. I biedny byk przyracykał do nas na trzech nogach z lasu aż pod chatę. Długo tarł szyją o ramię ojca. Mnie uszy lizał jak krowa cielęciu. Z cicha chrapliwie rochkał nieswoim głosem. Nozdrzami dmuchał jak parowóz. I ruszał nozdrzami — najdziwniej. Ot, mówić go skorciło choć chudoba. Tak skarżył się na dolę — groźny Bahrijko. Za kilka dni siwosz dał mu radę. Skoczył nań, łapami walił po karku łamiąc mu kości. Uderzał tak głośno, że z daleka słyszeliśmy jak gdyby jakie strzelanie. Okulawiony Bahrij czwałował ku lasowi. Zanim tam dobiegł, niedźwiedź — wciąż jadąc na nim — przegryzł mu grdykę. Padł Bahrij, a zanim przybiegliśmy z bronią, siwosz pociągnął gdzieś zabitego za sobą, nie znaleźliśmy nic prócz śladów. Teraz cała chudoba już była dostępna nie tylko dla tego niedźwiedzia, ale i dla innych, które szły w jego ślady. I tak trwało to jaki rok prawie.
Próbowałem zasiadać na siwucha. Raz go dostałem pod strzał i to blisko chaty. Wtedy tak prędko skoczył ku mnie, że chybiłem. Pierwszy raz w życiu uciekałem przed niedźwiedziem. Już, już mnie dosięgał. By prędzej zmykać, cisnąłem strzelbę. A on tak ją strzaskał, że całe łożysko było do niczego. Śmierdziel czortowski!
Trudno w to uwierzyć, a nam się wtedy widziało, że ten stary siwuch to jakiś peredowoża czortowski od niedźwiedzi. Dał im znak — i wysypały się skądś, z jakiejś gaury piekielnej. I to różne. Wielkie i małe, czarne, brunatne i szare. Jeden — na przykład — do wieprza strasznego podobny. Inny, jeszcze potężniejszy — do smoka. Dzień w dzień, gdzie stąpić, gdzie kamieniem rzucisz — niedźwiedź się poderwie. Nawet gnojem niedźwiedzim czuć było naokoło carynkami. Gdy teraz sobie przypomnę, powiadam sam sobie: ahi! to chyba w gorączce ciebie, chłopie, bieda jakaś, biesica dusiła. I pokazywała ci takie widma niedźwiedzie.
Nauczyliśmy się prędko, jak dawni dziadowie — kiedyś przed stu czy dwustu laty — trzymać chudobę, na noc szczególnie, między dwiema a nawet między czterema watrami. Stajen większych u nas nie było. I nie było Bahrija. Na jego miejsce jedna tylko — jaka taka — pomocnica się podchowała. Ta oto gruba czarnucha, co tu wóz ciągnie: Smaha[1] się nazywa. Z nas siwoszowi rady nie dał nikt, ani przedtem ani potem. Nikt go nie uszkodził ani nawet nie zranił. A napadł raz na stado końskie. Skradał się naprzód, biegał naokoło i pewnie rykiem straszył. A Smaha jak go smahnie kopytami w zęby! I wysmażyła mu je, wybiła zęby. Smaha istna!
Tymczasem jakie szkody mieliśmy. Ile cielic, ile źrebiąt i koni młodych poszło niedźwiedziom na wikt. Niszczyły nam majątek. I jeszcze niechby — ale — i teraz serce boli wspomnieć... Z żalu śpiewankę ułożyłem za tą dwulatką najmilszą: Ptacha się nazywała, lotna jak ptak — Hòspody święteńki! Kraśna klacz, foremna i honorna jaka! Kara z białą grzywą, taką jak piana na huku — jak Doboszowy koń. Ale nie, bo łaskawa, oczy miękkie, śmiejące jak u dziewczyny. Tę by pokazać jutro dziedzicowi na weselu! A tak ją szpetnie rozszarpał niedźwiedź. Śmierdziel piekielny! Przysięgam wam, gazdowie, gdyby do adwokata na kontrakt poszedł ze mną ten siwuch, podarowałbym mu już wszystko, byleby Ptachę zostawił.
Był to koniec lata. Wtedy sam ojciec odezwał się do nas. A ojciec nie taki mowny jak ja. Zanim słowo wycedzi, skubie wąsy długo. Odejdzie potem na chwilę, znów wróci. Krząka zanim słowo wypowie. A serce ma, dla chudoby najbardziej, dla wszelkiej żywociny! Dla niedźwiedzi nawet... Wtedy dał nam rozkaz. Powiedział bratu i nam synom: „Petrysku, Jurysku, Matijesku! Baczność, wy panie bracie, i wy, moi synkowie! Wybić mi wszystkie niedźwiedzie: po Hordje i po Liśniowy! Do zimy nie ma być śladu z nich! Szukajcie legowisk, wytropcie gaury. Albo my albo one.“
Od kiedy ojciec to rzekł, stało się coś ze mną. Uganiałem się we dnie i nawet w nocy po cykotach, po berdach i jamach leśnych ze strzelbą. Dubeltówki nie miałem, tylko stary kris kapslowy. Biłem gdzieś po jednemu. I ten czarny smok straszydło już włosy mi skubnął z głowy. W ostatniej chwili nabiłem pistolet. Wracałem do domu strudzony, ledwie na nogach się trzymałem. We śnie dręczyły mnie zmory niedźwiedzie. Zdarzy się, że zasnę, a tu nade mną ogromny pysk kosmaty ze szparkowatymi ślepiami. Krzyknę: „bracia, niedźwiedź!“ Zrywam się, chwytam strzelbę, a to mara senna. Nawet koszenie nie szło jak należy. Już bym do wsi szedł, do jednej lub do drugiej, prosić ludzi o pomoc, ale u wszystkich robota, a pójść do wsi — to dzień stracony. Póki lata, nabiliśmy trochę niedźwiedzi. Siwuch krążył dalej, a wciąż naprowadzał tu swoją rodiję. Jesień była sucha, śladów nie było widać. Szczęściło się niedźwiedziom. — W końcu daliśmy im przecież radę. I tak już było. —
Jurysko skrzywił się, nawet nie spoglądał butnie jak zazwyczaj. Przystanął, potem odwrócił się do Smahy, która szła tuż za nimi. Klepał ją głośno po szyi, Smaha to radośnie kiwała głową, to odmachiwała się niecierpliwie, gdy miała dość tego. „Hej, Smaho, Smaho sołodeńka!“ — krzyczał głośno Jurysko.
— A czemuś to śpiewanki nie ułożył na Smahę, Jurysku? Jej się to należy. I z cymbałami by zaśpiewać na chramie, gdzieś na Ilci.
— A, żyje jeszcze — na co jej śpiewanka? I co komu do tego? — niechętnie rzekł Jurysko.
— Ależ słuchajcie, gazdo — mówił Bjumenko. — Nas korci i to bardzo, przypieka nas wiedzieć co dalej z niedźwiedziami i co z tym starym siwuchem. Co najciekawsze, tego nie powiedzieliście. Słuchamy, słuchamy, a wyszliśmy na durnych. —
— A tak, najkonieczniej prosimy, panie — przepraszam w honorże — Jurysku. To dla nas — proszę — pouczenie, i książka jest też taka —
— Co?! W książkach o naszych niedźwiedziach? Nie daj to Boże! — zaniepokoił się Jurysko. — Ależ tego nikt nie wie.
— Nie o waszych, tylko o polowaniach. A to pouczenie ważne — —
— Co za pouczenie? Czy kto się nauczy z czytania strzelać? I gonić po cykotach czy zaspach z mego gadania? A nu, panie majstrze godny, gadajcie mi tu przez cały Bukowiec i na dół aż do dworu, czy ja udam takie barwy jak na waszych garnkach, na waszych piecach.
— Dalibóg, Jurysku, nie kręćcie. Daj wam Boże zdrowie, Jurijku złoty!
Wszyscy zakrzyczeli Juryska, prosząc o zakończenie. Zapomnieli o wozach, otoczyli go, chwytając za ręce, za ramiona, za szyję: „gadaj, gadaj! hraj albo hroszi widdaj!“ Jurysko zatroskany opuścił głowę: „Co robić z wami? Samem sobie winien. Rozgadałem to, a teraz: gadaj, gadaj!“
— Haj, przykro to było i bardzo. Bo pomyślcie sobie: zima idzie, już i szron i przymrozki, i ślady niedźwiedzie widać. Staruch siwy chadza sobie dalej. Niedźwiedzie po płajach kręcą się, jak Żydki z panienkami po parku w Kołomyi. Ojciec milczy, nie dopytuje się.
Wreszcie — a była to Pokrowa jak wczoraj — jednej nocy od Czarnohory zaczęło wiać i huczeć. My, jak zawsze, pilnujemy na przemian to koło chudoby, to naokoło płaikami z łusznicami. Przewraca nas prawie wiatr. A watrę to dusi, to iskry rozpryskuje chudobie i nam w oczy. To znów tak się rozduje, rozpłomieni się watrzysko — lęcznie, że las zapali. A niedźwiedzie nie durne, pochowały się. Nad rankiem zwalił się śnieg. Ależ śnieg to był! Jakby cała groźna ława wiatrowa położyła się martwa na góry, w śnieg się zmieniła. No, dobra nasza — myślę. Ale wara chwalić się, bo kto wie co będzie. Zwołuję wszystkich, a jeszcze chłopaczek był — sługa, sierota z Sokołówki, Sokołàn go zwaliśmy. Przychodzi raniutko Sokołàn, ten umiał myszkować i strzelał nieźle, odważnie.
— Jest — powiada — starucha siwego ślad! Tak jakby pan kołomyjski w kaloszach sobie człapał. Jest. Do zworu poszedł wodę pić, nie wymknie się.
Idziemy ku dołowi, obstępujemy zwór z czterech stron. Wszyscy czterej, Sokołàn także ze strzelbą. Cichutko, bez hałasu, jakby po mące albo po puchu gęsim. Czekamy. I nagle z trzaskiem z głębi sunie coś prosto na Sokołana. I nie jeden, słychać, niedźwiedź — ale ława niedźwiedzi łomoce. Przechodzą na drugi bok zworu, walą na Sokołana. A Sokołàn krzyknął tylko i nie strzela. Co tam? Skaczę ja do zworu, zjeżdżam na dół cykotami — bo śnieg jeszcze nie zamarzł — Matijesko za mną. Upadłem. Potoczyłem się jak kłoda. Już mi się zdawało, że nogę złamałem. Ale nie, wstaję. Nim doszedłem do Sokołana, niedźwiedź spóźniony przemyka się koło mnie, tęgi ale gładki jakiś. Buch! Położyłem go z miejsca. Patrzę bliżej, to burzannik. Zostawiłem go. Nabijam strzelbę — a to dość długo. Matijesko poleciał do Sokołana. I słyszę już, wymyśla mu.
— A ty szubieniczniku! Abyś spuchł, ty kulasie! Strzelec z ciebie? Ja ci — psem twoją duszę!
Matijesko-gorączka, wariat. Spłoszy mi siwucha. Przychodzę i ja. Sokołàn dostał coś za uszy i z nosa krew mu ciecze. Maże się i buczy. Jak ja tego nie lubię! Dobrze już zły, cicho pytam Matijeska: a cóż ty, panie bracie? Ty na Sokołana tu polujesz czy na siwosza? A Matijesko coraz głośniej paskudzi gębą: widzisz go jaki psi syn, mamę mu — luśnią! Puścił tę główną niedźwiedzicę z piastunem i trzema młodymi. Tę matkę-olbrzymkę!
— Puścił? Czemu? — pytam.
Matijko pokrzywiał się Sokołanowi: „Bo banno my sy zrobyło — powiada — mamu taj dity ubywati.“ Psiakrew, bajstruku wszywy sokołowski! Szkoda, że ci nie zdarła za to włosów z głowy. Miałbyś! Aby ci banno było!
Teraz zrozumiałem, że burzannik trzymał się niedaleko familii i matki i szedł osobno kilka kroków za nimi.
— No, idź do chaty, Sokołanie, i gaździe nie mów a nie płacz — powiadam mu. Bo to jakieś takie biedne z pokrzywionymi nogami.
Nim doszedł do nas stryj Petrysko, Matijesko już poleciał tym tropaszem, co go w śniegu utorowały niedźwiedzie. Świstam z cicha — niby gil — za nim. Gdzie tam, przepadł. W głowie mam wciąż tego siwucha, co w jarze. Ale biegnę, Matijeska samego nie puszczę z jego głową durną. — A tu we mgle ślady kręcą się, zaledwie o kilka kroków widać. Matijeska ledwie mogę dogonić. Widzę go jak cień we mgle. A za nami gdzieś z tyłu człapie Petrysko. Nagle słyszę niedźwiedzia ryk i krzyk Matijeska. Strzału nie ma. Co sił dobiegam, a ta ogromna niedźwiedzica tuż nad nim stoi. Matijesko nie zląkł się. Nabrał raz i drugi garść śniegu i sypnął jej w oczy. Domyśliłem się: strzelba zdradziła. (Już potem dowiedziałem się: gdy leciał za śladami, kiście śniegu w gąszczu spadły na strzelbę, zamoczyły kapsle). A niedźwiedzica z mgły niespodzianie pierwsza go napadła. Biegnę ku niej, dość blisko już. Ona bez lęku sunie na mnie. Mierzę na komorę, kładę ją. Nawet nie oglądam. Trzeba by wracać do siwucha! A jeszcze mnie większa jucha wzięła na Matijeska. Ech, strzeliłbym mu śrutem w tyłek! Bo prawdę mówiąc — i teraz wstyd to powiedzieć! — czuło moje serce, że staruch siwy — oho-ho! już się wymknął. Odbiłem złość na niedźwiedziach. Idziemy dalej w dół za śladami. Każdy innym śladem. Potem słyszę strzał. Zapiszczało coś z mgły. To mały niedźwiadek — myślę. Potem strzał Petryska. Coś ciężkiego upadło. A może siwuch? Hospody! Modlę się do nieba: może Petrysko oddał mu za swe kalectwo? Skądże, cieszyłby się, wołałby! Tymczasem Matijesko zbliżył się do mnie z mgły, dopadł piastuna i położył go. Dopadłem i ja drugiego małego niedźwiadka. I przestraszony był i tak się oglądał jakby mnie pytał, czy to naprawdę czy to figle. A skąd takiemu wiedzieć co to śmierć. — Położyłem go z pistoletu. Lecę dalej za trzecim niedźwiadkiem. I już go dopędziłem. A ten jak zacznie jojczeć. Abym się z tego miejsca nie ruszył! Coś w szwabskim języku — jak te szwaby z Baginsbergu — ludzkim głosem wrzeszczał: joj-joj-joj! waj-waj-waj! Przypomniałem sobie tego niedźwiadka z Liśniowa, tego Iwasia co do chaty chciałem brać. Puściłem go wolno. Bieda cię bierz! do siwosza wracać. — Kupa durniów, capy, barany nie strzelcy — myślę, zły taki sam na siebie, żebym się kolbą po głowie palnął albo batogiem obił na goło. Petrysko kaleka, Sokołàn bidny, kulawy podarciuch. A najgorszy ten czort, ten Matijesko. Z głową wariacką, wciąż w niej dymi watra żerepowa. A jeszcze stawiał się. Pysznosraka taki! Pysznił się, że o! dobrze wszystko! Że bez niego uciekłyby niedźwiedzie.
— Co?! dobrze?! A dowbnią po głowie takiego! Ty hadyno! Siwucha mieliśmy i wypuściliśmy. Hòspody! spalę się ze wstydu. — Oj palnąłbym po łbie durnia, choć brat. Ale pamiętam o siwuchu. Wracam pod górę co tchu. Taki mokry jak z kąpieli. Lecę do jaru. Znalazłem w jarze ślady potężne. Dobrze mówił Sokołàn: jakby kalosz pański. Ślad poszedł w górę coraz wyżej, wyżej cykotami. Padałem, zsuwałem się na dół, posiniaczyłem się, poodbijałem kości. Cóż? On ma cztery nogi a ja dwie. Do nocy szukałem. Prze — padł!
Tego dnia zabiliśmy sześć niedźwiedzi. Petrysko zabił we mgle tego, co wyglądał jak ogromny knur, Matijesko piastuna i niedźwiedziątko, ja — burzannika, główną matkę i niedźwiedziątko.
Ledwo żywy wracałem do chaty a ze wstydem. Myślałem sobie przecie, zamelduję ojcu: siwuch gotów! A teraz co? Na szczęście nie było czasu mówić dużo. Trząsłem się, szczękałem zębami, położyłem się do pościeli w gorączce. I wyleżałem jakie dwa miesiące. Jakie mi tam zmory niedźwiedzie chodziły po głowie! I ten siwuch, czort śmierdzący z piekła rodem, zęby szczerzył i rechotał ze mnie. I to małe niedźwiedziątko po szwabsku ludzkim głosem jęczało. — Gdzieś na Nykoły byłem już duższy, wstałem z leży.
A koniec dziwny. Wierzcie albo nie. Siwuch przepadł na dzisiejszy dzień. I żaden niedźwiedź się więcej nie pokazał.
Na święty wieczór ojciec wyszedł z chaty. Otworzył drzwi na oścież. Według zwyczaju głośno zapraszał wszystkich. I wrogów także: wołał cesarza gromowego i burzę. I niedźwiedzia też wołał. Poczekał, pobył na dworze. Wrócił do chaty i powiada powolutku: — A przecie to akuratnie, panie bracie Petrysku i wy synkowie z tymi niedźwiedziami, ale — jakoś — zanadto dobrzeście się sprawili.
A ja na to:
— Oj, diedyku, dobrze nie bardzo — starego puściliśmy, drobiazg wyniszczyliśmy.
Ojciec kręcił się jeszcze tędy i owędy. Wrócił, siadł i rozgadał się:
— Com mówił, tom mówił, wtedy jak Ptachę ubił on, ot, zawsze człek powie za dużo — A za kogo jak za kogo, ale za ciebie byłbym przysiągł, że starego położysz, a drobiazg przepłoszysz tylko. A i tak dziwnie jakoś. Uszedł siwuch, a nie nasyła nam biedy żadnej... Ani on, ani żaden niedźwiedź już się nie pokazuje.
A Sokołàn, że to święty wieczór był, ośmielił się. Zęby szczerzy, śmieje się, widać do kogoś pije. I swoje powiada:
— U nich to gdzieś w rewaszach było zakarbowane od dawna, że gazda tu dobry — niedźwiedziątkom da żyć. Jak każdemu co nieszkodliwy. A poznały, że teraz nastali ludzie nowi — twardzi. Ten stary zbój siwuch zakarbował sobie i ten sierota także chyba: nowe czasy idą. No, a kto wie jak lepiej.
Ojciec westchnął tylko, nic już nie odpowiadał.
Takie to nasze wersałemskie kłopoty z niedźwiedziami, Semienennyku. I takie moje zmartwienia i z bratem i z Sokołanem. Ja strzelec, tak. Ale na komendanta — tom pusty. Nie umiałem ich osiodłać. A za Ptachę nie odpłaciłem. Jedna Smaha z honorem wyszła.

3
PRZEŁĘCZ

Powoli karawana podsunęła się ku przełęczy. Buk przybliżył się, sterczał wysoko nad nimi, dość było głowę zadrzeć by go zobaczyć. Chwiał się na tle nieba głową złotą i srebrnostalowym tułowiem. Nad nim to krążyły, to umiejętnie i mężnie wywijały się wichrowi dwa wielkie ptaki. Ich głosy przenikliwe jak świst biczyska wyzywały wiatr. I przedzierały się przez wianie: bijj, bijj, bijj!
Coraz równiej było. Już nawet piechury, niepotrzebni do podpierania wozów, wysforowali się naprzód, by być prędzej u źródła. Zanim doszli do buka, zobaczyli, że pozostałe wozy wynurzyły się ze skrytek na powierzchnię, jak gdyby wypłynęły z toni Bukowca. Już szły jeden za drugim, było ich co najmniej dziesięć. Na samym końcu jechał Abrum młodszy. Towarzyszył mu zeschły starowina, Jurinczina Biłohołowyj z Bereżnicy.
— Ot, tu stary buk Doboszowy, Hospod pomógł — odetchnął Semienennyk.
— A czemuż Doboszowy?
— Tutaj Dobosz ze swoimi kiedyś przy płaju zasiadł na rowtę żołnierzy, którzy go ścigali. Tu była puszcza. Każdy z junaków skrył się za pień taki tęgi jak ten. I był gotowy do strzału. A Dobosz pożałował żołnierzy: to biedni ludziska, nic nam nie winni — powiada. — I nic nam po nich. To po durnemu bez potrzeby zabijać.
— Hej, to Dobosz widać był tak samo honorowy jak Krasijczuk.
— Taki jak ja? Ej, ja nie watażko, ale bym ich nie puścił przez przełęcz.
— Ot gadanie! To było półtorasta lat temu, wszystko było całkiem inaczej.
— A co? Półtorasta lat temu ten buk był taki sam.
Buk zagrał w wietrze, sypnął na nich liściem. Może tak samo jak przed półtora wiekiem. Mimo że był sam. Z daleka spod szczytu Ihreca dolatywał świr orłów: bijj, bijj, bijj!!
Dochodzili do źródła. Woda tryskała obficie, pieniła się w wietrze bujnie, jak grzywa konia Doboszowego. Spływała cicho rynienką jodłowego ciurkała. Potem zbierała się w potężnych, wydrążonych kłodach przeznaczonych dla koni i bydła. Semienennyk napił się wody z ciurkała i napoił konie Bjumena. Pouczył obcych, że trzeba pomodlić się za zdrowie i dobry byt tych zacnych ludzi, którzy z dobrej woli zrobili to ciurkało i te wodopoje. Zatem to chrześcijanie zdejmowali kapelusze, to Żydzi starannie nakrywali głowy do modlitwy. Ludzie modlili się, gdzie mogli. Cerkwi ani bożnic nie było na Bukowcu. A wciąż dzwoniło niewidzialnego coś w powietrzu z tej lub owej strony gór. Nieustannie przylatywały z daleka z wiatrem głosy dzwonów tak zabłąkane i ściszone jakby w głębiach powietrza zrodzone.
Karczmarz Szizel z Krzyworówni odezwał się po raz pierwszy. Wskazywał na źródło:
— Dobrze mówicie. Tu naokoło była puszcza. A tędy szedł płaj. Tak starzy ludzie powiadają. I z tego źródła — temu lat będzie ze sto — pił nie byle kto — sam Jékele zwany Prostak. Szedł sobie tędy, przywędrował z daleka, aż zza Dniestru. Był jeszcze wtedy chłopcem niedorosłym, szukał ksiąg Bożych w skałach. Chodził wszędzie sam, bez broni. I nie bał się niedźwiedzi ani zwierzyny żadnej. Ani ludzi. I czortów też się nie bał.
— To pewnie miał przy sobie jakieś zastawy molfarskie, czary jakieś zaszyte w koszuli, czy co? — zapytał Krasijczuk.
— Nie, skądże — to był Żyd chusyd. On szukał Boga. Jemu było wszystko jedno. Gdyby miał skoczyć do pieca ognistego — takiego jak w Słobodzie w kopalni — toby skoczył. On znał stare słowa — pierwowieczne. A jeszcze szukał tych samych słów w księgach, tych co tam w skałach. To dość. Był z wszystkimi w przyjaźni, a z watażkami, z opryszkami w pobratymstwie najlepszym.
Wozy ustawiły się w poprzek drogi, a konie wyprzężono. Za porządkiem pojono je długo. Potem umieszczono je w zagłębiu pod dość wysokim skopanym brzegiem drogi, po obu stronach źródła. Dostęp do ciurkała od drogi pozostał wolny.
W zagłębiu pod brzegiem było dość cicho. Tylko źródło kipiało i szeptało. Po przełęczy wiatr hulał bez przeszkód. Było ciepło jak na wiosnę. A więcej światła niż o którejkolwiek porze roku. Toteż pyszniej niż na wiosnę świeciły dalekie bukowiny różnobarwnym listowiem, potężne bukiety świetniejsze niż aleje kwiatowych drzew. Na ich brzegach jaworzyny snuły jaskrawsze, jeszcze misterniej haftowane ramy.
Ktoś przybyły z krajów szarych, mgielnych, z okolic już uległych jesieni, gdzie nie tak włada światło — podziwiałby niemal z wyrzutem: to piękno niezrozumiałe — bo bezpłodne. Puste jak kłos bez ziarna. Bo jakże je wytłumaczyć? To nie wiosna, nie czas na gody, na przepych barw, wabiący owady — motyle, pszczoły, trzmiele.
Czy jest możliwe piękno bez płodzenia? A tu nie ma tej nadziei powszechnej, którą co wiosnę na nowo grają — brzęczące, skrzydlate ludy Boże. Veni Creator! Śpiewają organem wszędobytnym. Uroczystym a niewyczerpanym w płodzeniu i nadziei. Jesień choć bogata — smutna: pozostała jej próżna pycha bogaczy. W umieraniu nawet — próżność.
A niedzisiejsze, niezmożone wiekami bukowiny świętowały bez smętku te gody nie swoje — weselisko światła. I za to wywyższyło je Światło. Niebo ogarniało kuliste buki i szczytowe zespoły buków zewsząd tak, że samo zniżyło się do nich. To ciepłe były, uśmiechnione, gościnne — pragazdowskie. To w wichrze pałały jak rozczochrane watry, bezogniste stosy ofiarne dla światła. Przez nie w porywach wichru w niebo wtopiony był cały Bukowiec.
Sypały się liście jaskrawe i stroiły całe gniazdo Bukowca w ciszę światła i w grę wiatru, od świata odsunięte. Tylko dymy niesione skądś wiatrem, przypominały, że tutaj gdzieś mieszkają ludzie.
Huculi podkładali swoim koniom świeżej otawy, a miejscy woźnice — obroku. Huculi otwierali drewniane rzeźbione rakwy i częstowali mieszczan masłem i bryndzą. Mieszczanie zdejmowali z wozów swoje kosze i zawiniątka, z kolei częstowali chlebem, wódką, kwaszonymi ogórkami. Semienennyk doglądał wszystkich koni, wciąż zgartywał otawę, poprawiał worki z obrokiem i kontynuował rozmowę z Krasijczukiem. Niektórzy słuchali, inni położyli się na wozach. Dymili fajki albo drzemali.
— Jak zobaczyłem — mówił Semienennyk, co jakiś czas spoglądając ku koniom — że trzeba już od Żabiego ciągle zdejmować kapelusz, czapkować panom i Żydom — chodzę bez kapelusza. Mówię każdemu zawsze: Sława Isu! A był tam dawno jeden tylko na Żabiu półślepy staruch taki, Łuskurija hodowaniec, sam zawsze bez kresani chodził! — co mię pochwalił za to. Dobrze to robisz — powiada — bo świat i niebo to cerkiew Boża, wielka cerkiew. Zawsze trzeba je czcić. Dniem do słońca modlić się — nocą do gwiazd. —
— A mnie? — skandował Krasijczuk — cóż to mnie szkodzi zdejmować czapkę? Gdym poza swoim gruniem, poza swoją chatą? U siebie ja król, a tam dalej — I tobie cóż to szkodzi?
— I kraśnie to mówisz, Jurysku, żeś król — śmiał się Semienennyk — daj ci Boże zdorowieczko! A przecie sam powiadasz — ani brata Matijeska, ani chłopca nawet Sokołana nie możesz osiodłać.
— Ja i byka nie siodłam — ja i krów nie siodłam. One nie do siodła. A jak król — ha, ha, — to niby co? To już dla wszystkich niewola i kryminar? A chudobę, a durniów — skasować? Hospody! Niech żyją na pożytek. Ale odpowiedz ty o co pytam. Co tobie to szkodzi zdejmować kapelusz i kłaniać się?
— Widzisz — ja sobie myślę, że chrześcijanin swobodny — odpowiadał wstydliwie Semienennyk nie kończąc.
— Hoj, Semienennyku! człowiek i ja swobodny, na pewno hardziejszy od ciebie. A czym chrześcijanin? Ha, ha! Kiedy u nas na Wołowym nie ma księdza. I nie będzie. To nie ma kogo o to zapytać. Ja strzelec, rozumiesz?
— A cóż to znaczy? żeś bezwirok? Czy może bożkochwalnik jaki? Z tych, z zapisanych „jemu“.
— Ale gdzie tam, ja — Krasijczuk! Pewnie gdyby mi kiedyś coś tak szepnęło, to rąbnąłbym głowę jakąś tak samo jak Fudor. Na pewno lepiej. Ale nigdy z zaczepki, za darmo, broń Boże! Tylko naprawdę za obrazę. Pewnie: Matijeska tak samo jak Bahrija — broń Boże puszczać do miasta! A mnie co tam? Ja u siebie szczęśliwy —
I gdzież lepszy ode mnie? A tak. Słowo moje twarde, nie gorsze niż dziedzica albo cesarza. I co mi to szkodzi, że ja niby durny chłop. Ten, któremu się kłaniam, to może sam durny cep, cały dzień biegłby za mną i kłaniałby mi się bez ustanku: gdyby wiedział kto ja. A po co? Aby z zazdrości naszeptał naokoło. Aby napchali się w góry, aby odebrali wszystko? Najmocniejszy niedźwiedź nie obroni się przed łają wilków. Niech myślą, że durny chłop. Nie chcę ich strojów, nie chcę ich pisma, całkiem nie chcę być panem miejskim. Niech żyją sobie w norach swoich i niech się tam tłoczą. Ale ty, bratczyku, z niedźwiedziem się nie wadzisz — to ci się udało — a z Fudorem nie udało ci się, choć widzisz go raz na rok.
— Widzisz, Krasijczuku, pierwszą zwadę w życiu to mam z Fudorem. I to nie zwada, ale ja nie będę mu się kłaniał za to wszystko. To przed rokami jeszcze zaczęło się, nie tak dawno, ale będzie lat dwadzieścia czy dwadzieścia pięć, kiedy Fudor wrócił z wojska. I przedtem zuchwały był, to wiadomo. Palcem w pierś pukał, chełpił się wciąż: „Ja Doboszowy prawnuk, tu moje prawo!“ Zbytki lubił. Ale to nie to. Wrócił przekręcony, całymi dniami na dole hulał z lubaskami. A miał ich regiment, któż to widział! Bywało idę ja jak teraz i głośno im powiem z daleka: „Sława Isu!“ A one wszystkie razem z karczmy (a ich coś dziesięć czy dwanaście): „hau-hau-hau!“ Naprawdę, po psiemu haukają na mnie. A tam na ganku w karczmie Fudor odbywa swoje raporty. Wszystko po niemiecku, cały wojskowy regulamin cesarski. Takie to słówka nabożne i litanie takie przywiózł ze świata. Krzyknie głośno: „Lubaski! habt acht!“ Stają w rząd, meldują się. Potem krzyczy: „wstecz zwrot!“ Odwracają się tędy i owędy. Potem rozzłości się o coś i wrzaśnie: „Kurwy abtreten!“ Rozchodzą się zatem powoli. Woła je z powrotem, jedną posyła po wódkę, drugą po tytoń, trzecią po bułki, a czwartej każe gdzieś tam coś ukraść. I tak to idzie. A która nie posłucha albo nie zwija się prędko, tę wymarszka dobrze i nie weźmie z sobą spać. Potem już przychodzą go prosić. I robią na rozkaz wszystko co każe. Nawet przysięgają w sądzie, gdy potrzeba. — Więcej nie pozdrawiałem ich, omijałem jak mogłem. Fudor przymawiał mi czasem — to szpetnie, to z naśmieszką. Nie odezwałem się nigdy ani słowem. Kazał mi wtedy powiedzieć, że mnie zetnie. A potem — ech, do jutra by o tym gadać. W tych rokach, w tych dwudziestu pięciu, cała dola Fudorowa grała taj huczała. Ciężka — i już mógłby zapomnieć. Gdzie tam — teraz od kiedy mnie raz zobaczył z karczmy, znów się odgraża. Przeciwników mu zbrakło. A tyś nigdy jeszcze nie miał z nim zwady, Krasijczuku?
— Ej, gdzie tam, ja nigdy, my ze sobą grzeczni, so-ło-deń-ki! Joj! jak słodko przemawiamy. W tym rzecz, ja — strzelec lepszy. I on to wie dobrze. A ty bez strzelby, bez pistoletów chodzisz, nawet bez kapelusza. Tylko: Sława Isu i Sława Isu. Strzeż się jego!
— Ależ to straszny kraj u was — trochę skrzeczącym głosem powiedział woźny sądowy Bujański, starszy człowieczek bez zębów, o rudo-siwych wąsach, mały, suchy, ubrany w długi pożółkły pudermantel. — A czy ten Fudor przyjdzie na wesele?
— Na pewno przyjdzie. Na panów psioczy a pilnuje pobratymstwa z tym jednym panem. Od kiedy mu dziedzic podarował jego sztuki i wyciągnął z kryminału — mówi, że przyjaciel.
— No, to Boże mój! Dla tego gazdy niebezpiecznie tam iść.
— Ależ, panie urzędniku, u nas to nie tak. Fudor już powiedział słowo, że przed weselem ani nie zabije Semiennennyka, ani nic mu nie zrobi. I może będzie się z nim witać grzecznie. Ale może będzie go drażnić.
— A to porządki! Niech was! No to trzeba do żandarmerii — zaperzył się Grabowiecki, wysoki, niebieskooki, jasnowłosy chłop, policjant miejski z Peczeniżyna. — Za czuper dziada! Kopniaka. I na posterunek.
Miejscowi wraz z Semiennenykiem śmiali się głośno.
— Oho-ho — takiego żandarma warto by za pieniądze pokazywać, który by brał się czuprować Fudora.
Starszy Abrum szybko i rytmicznie rozkładał dłonie, a potem znów je opuszczał bezradnie. Młodszy Abrum wstał i biegał naokoło coraz prędzej, tak zaniepokojony, jakby ów straszny Fudor już doń się zbliżał. Cienkim głosem wykrzykiwał: „ahi, ahi, a geszeft!“ Wszyscy zaczęli śmiać się głośno, więc Abrum oglądnął się raz jeszcze i uspokojony usiadł. I Chaimowi Brechływemu zrzedła mina. Opuścił głowę, wydął usta. Januńcio patrzył spokojnie i wytrwale jak zawsze. Wysilał myśl...
— Pewnie — niecnotliwym i — przepraszam w honorże — zbójom lepiej ustąpić z drogi. No, to słuchajcie, gazdowie. Niech gazda Semienennyk nie chodzi tędy. Albo — niech chodzi naokoło wierchami, jeśli mu potrzebne zboże.
— Ależ pane majstre lubyj! Chcecie mnie za życia zakopać w grobie? — zawołał głośno Semienennyk.
Januńcio się zachwiał:
— Jakżebym ja? dlaczego?
— A tak, pane majstre godnyj. Bo ja nie mam dzieci, nie mam braci, nie mam sióstr. Toż jak idę drogami-gościńcami dwa razy na rok, to wszystko naokoło: moi bracia, moje siostry, moje dzieci! A niech mnie zetnie Fudor, a ja nie będę obchodzić wierchami. Pół roku czekam nieraz na wędrowanie.
— A wiesz co, Semienennyku? — Krasijczuk rozsunął wargi i błysnął zębami zwycięsko. — W Riczce kosowskiej był taki ksiądz. Dobry starowina, nawet ludzi leczył. I bardzo wesoły. Mówił różne żarty na kazaniu. Ktoś — powiada — wali cię dowbnią po łbie, a ty nic, podstaw mu drugie lice. Albo ktoś na ciebie — mówi — z toporem zasiada, a ty mu właśnie bądź bratem. Otóż to niby takie ich pismo święte. A ty jak idziesz, Semienennyku-bidaku, drogami-gościńcami, to wszystko ci tam siostry, bracia, dzieci. A może byś ty te Fudorowe baby miał za siostry albo dzieci? Czemuż by nie?
— Nie wiem co ten ksiądz mówił, ale gdybym miał siostry, toby na pewno na mnie nie szczekały — odpowiedział prosto Semienennyk.
— No dobrze. Ale wasz pan dziedzic co na to wszystko mówi? I czemu pobratymuje z tym rozbójnikiem — znów zaskrzeczał woźny podnosząc głos. — U nas w sądzie — wyprostował się z pychą — jest rada na wszystko. A ci panowie, siedzą sobie po dworach i panują, tak sobie urządzają jakby nie było cesarza i porządku.
— W tym to i rzecz, że Fudor czasem jak zwierz dziki, a kiedy indziej honorowy, nie rozbójnik zwykły. Potrafi ograbić, ale i podarować. Zresztą dziedzic wszystko dobrze wie. I powiada: „Tak, to przynajmniej Fudor mniej szkodliwy, wstydził się czasem, ba, nawet nieraz chciał się pokazać. Bo jak z kryminaru się śmiał i śmierci się nie bał, a w dodatku kuty na cztery nogi, to jaka rada?“ — A może Fudor tylko tak probuje Semienennyka, czy cierpliwy, czy się nie przestraszy? Bo on i to lubi, taką zabawę —
Chaim Brechływyj mówił cicho, jak zniechęcone dziecko, które zrozumiało, że wpadło w coś niesamowitego. I już nie chce ani przykrej zabawy ani bolących żartów.
— Już mi się odechciało i wesela i zabawy waszej! Wy przyjemni ludzie, ale — na moją mamę — nie mieszkałbym tu ani jednego dnia. Bo jak tak, to po co te podatki? te siandary po co?
— A ja wiem po co? Bo zaprowadzili. Może podatki po to, żeby były drogi i gościńce — odpowiedział Semienennyk.
— Dajcie spokój! — mówił gromko Bjumen — oni mają rację. Jak za dużo będzie siandarów — to będziemy służyć siandarom. A tak jest taniej. Ja nieraz to myślę. I nawet w tych, w naszych książkach tak stoi: Rachunek tędy i rachunek owędy. I wychodzi, że lepsze trochę strachu niż wielkie koszta. I lepszy krótki strach niż długi.
— To właśnie — wysilał się Januńcio — i wedle Fudora słusznie mówicie. Ja takie pamiętam. A nie u każdego umiejętność — aby słowo jak z książki — tak. A to nie. — Szkoda. — Mój wnuk, ten co teraz już lepi u mnie — delikatna ręka, już bym go uczył barwić! — kiedy był mały, także coś powiedział na rozum. Ale to nie od razu. I on coś pokosztować musiał. Naprzód chłopcy na ulicy go turbowali. I — przykro proszę — chłopczyna słaby, co dnia dostawał swoje porcje. A kapitulacji nie dawał. O! Nie i nie! Jeszcze krzyczy do nich — i beczy, bieda mała: „Ja będę pociliantem — tak przekręca — i was wszystkich siablą zastselę.“ A jakże. Chłopcy tymczasem — przykro proszę — dokładają mu. I wtedy już on do domu z bekiem. I jeszcze głośniej zawodzi: „Pociliantem będę i siablą zastselę tę przeklętość!“ A żona — babcia mu się liczy — główkę głaska, pieści i z dobra przemawia: „Rybeńko, cicho, cichońko, gdzież tobie policjantem być? szlacheckie dziecko — z Jasieńczyków, od króla Piasta...“
I proszę — co się dzieje. To zrozumieć trzeba. A było to więcej niż dziesięć lat temu. Syn mój w pułku cesarskim — Parma regement — w Kołomyi. I ma odchodzić do Bośni. Tam już wtedy było na ostro. Cesarz tak całkiem-dokładnie z tą Bośnią. A Turek swoje: „Przepraszam, nie!“ I bieda! Syn właśnie o tym daje znać przez Bjumena. Widzimy: wóz staje przed górą pistyńską. Biegnie sam Bjumenko i papierem strasznie już z daleka macha. Zlękliśmy się. A to pisze syn, aby do Kołomyi przyjechać. — Pożegnanie. Pośpiech okropny. I już na drugi — nie, na trzeci dzień — pełne te różne koszyki, gotowe te drobiazgowości. A mały wnuczek naparł się, że Boże broń! „Wujcia i wujcia mego chcę pocałować! Wujcio żołnierz i ja żołnierz; jadę sobie z moim dziadziem.“ U kobiet protest — a ja nie, niech jedzie. Choć ciepło, owinęły go w wielki szal kolorowy, co to jeszcze od mojej matki. Drobiazgowości w koszach wynosimy. I czekamy na drodze. Bjumenko już wiedział, siedzenia przygotował, sianem wyścielił — daj mu Boże zdrowie. A tu jeszcze kłopot jeden: piesek ulubiony wnuczka też pcha się do jazdy. Wnuczek bardzo tłumaczy, że Burek także chce do wujcia. Ledwośmy ich rozłączyli. Na furze Izraelici brodaci — nie wiem już ilu ich tam było — posadzili dziecko między siebie, klepią przyjaźnie, miodownikiem traktują. Jazda przyjemna. Galopem — Bjumenko od tego majster — i my w Kołomyi, jeszcze przed nocą. I zaraz do koszar dźwigam te koszyki. Tymczasem halt! — oho! za późno, nie wolno. Nie wolno i już. Przyjść rankiem na rynek: defilada i pożegnanie także.
I rano cała Parma wyległa na rynek, całe wojsko kołomyjskie. Ludu dużo, wszyscy jak ja z koszykami. Płaczą kobiety, jak zawsze. Czekamy gromadą. Regement wyglansowany w szturmczakach. I jak zawsze: panowie komendy gładko wykrzykują, a regement gładko się suwa tędy i owędy. Prezentiert! Habt acht marsz! — nogami walą! Paradują, paradują, przysięgają, hurrakają, nawet strzelają w powietrze.
Wnuczek przestraszył się, posmutniał. Tak się rwał do wujcia, a teraz mówi: „Nie lubię tego, ja chcę na furę, do Bjumenka, do domu.“ Odwraca głowę, nie chce patrzeć. „Chodźmyż z wujciem, synku — powiadam — do koszar.“ A on znów się uparł: „Nie pójdę i już“. Odprowadziłem go na plac sianowy i ułożyłem na furze, na sianie. Sam ledwie na czas do koszar dobiegłem. Pożegnałem się z synem. I proszęż ja — przykro to było. Bo już ich wołano, tu alarm, tu łap-cap. I roboty tam porządnej żadnej nie widać, tylko wszystko ot tak, po wojskowemu, łap-cap.
Wracaliśmy znów z Bjumenem — galopem po prostu by być na noc w Pistyniu. Wnuczek cały czas spał na furze. Rozespał się. W Jabłonowie popas, chcę mu dać popić mleka. A on maże się, chory czy co? Pytam go zatem: „Co ci duszko, boli cię co?“ A on szepce: „Dziadziu, ja się boję.“ — „Czemu się boisz, rybeńko, my już w domu migiem. Powiedz, czemu?“ — „Przez wujcia boję się“. — „Nie bój się, doneczku — mówię — Pan Bóg łaskaw, wujcio zdrów wróci, wujcio tęgi żołnierz. I gościniec ci przywiezie z tej Bośni.“ A on dopiero w bek: „Ja nie chcę wujcia, wujcio zwariował jak ten Zejłyk.“
U nas w Pistyniu taki Izraelita był, biedak, podarty, rozczochrany i chory — umysłowy za przeproszeniem. Czasem pędził po ulicach, czasem maszerował i wykrzykiwał. A wnuczek bał go się i z daleka zmykał przed nim.
„Co ty za niebylice wygadujesz, serdeńko? — powiadam do wnuczka na rozum — wujcio zwariował?“ „A tak! zwariował: koński ogon i garnek na głowie (a to było właśnie szturmczako), krzyczał, nogami po kamieniach tupał — całkiem jak Zejłyk. I strasznie ostre miny robił. Ani razu nie zaśmiał się do mnie. Bu-u-u-u.“ Tłumaczęż ja i uspokajam. A tu ludzie przyszli i Bjumenko i Izraelici. I dogadują mu. „Nu, i ty będziesz żołnierz, synku! Ty policjantem masz być — ze szablą.“ A on jak wrzaśnie: „Nie potrzebuję, nie chcę być pociliantem, nie chcę wariować! Biedny wujcio...“
Pewny byłem, że miał gorączkę. Żałowali go wszyscy. Bjumen zaraz zaprzągł, wyjechaliśmy prędzej. Po przyjeździe do domu żona całą noc przesiedziała przy nim przy łóżku. Potem już nie chciał o tym mówić. I proszęż ja — mała głowa, a myśli. I nie tak głupio: niejeden odszedł od pracy, od domu swego. I — hejby zwariował. Potem już się nie ustatkował. Tak jak o tym Fudorze powiadacie. — — —
Z kolei bracia Lulejczuki brali się do swego dzieła, do fłojery. Byli oni bardzo do siebie podobni, jakby bliźniaki. Dorodni, smukli, wąsaci ludzie puszczowi. Chętni a spokojni. Nie odzywali się dotąd wcale, słuchali uważnie. A było w nich coś ze spokoju udałych wielkich wilków górskich. Procio to mierzył każdego mówcę oczyma, to spuszczał cicho oczy, jak cierpliwy wilk-myśliwiec zaczajony do skoku. A Petryko patrzył prosto w oczy, otwierając usta jakby kpiąco, jak młody, syty wilk, który jest ciekawski tylko i raczej chciałby się bawić niż napadać. Obaj bracia byli wystrojeni i mieli wszystko, co nakazywała ówczesna górska elegancja: sporo ciężkich rzeźbionych krzyżyków mosiężnych na szyi i nowiutkie pachnące świeżą skórą kieptarki, a pod kożuchami pasy nadmiernie wysokie, malowane pasy skórzane kupione gdzieś na Węgrzech. Za pasami stare wykładane perłową masą pistolety, a przez kożuch przerzucone po dwie prochownice kuliste w misterne wzory cyzelowane. Słynęli jako muzykanci i śpiewacy, dawniej tylko tym się zajmowali, grywając po weselach, po wieczorynkach, po tołokach i nabuwaniach. Ostatnio pracowali jako robotnicy leśni przy wielkich wyrębach. I oni wracali z Kosowa ze zbożem. Towarzyszył im młody skrzypek żydowski Hamer, który odłączył się od muzyki kołomyjskiej, bo nie chciał czekać w Jaworowie. Zwano go poufale Hamerłeńko. O jego zamiłowaniu do płci słabszej innych wyznań ułożono piosenkę:

Mołodeńkij Hamerłeńko w niczo ny dufaje
Łysz u toty Hucułoczki, szo win ich kochaje.[2]

Hamerłeńko był to młodzian udany o rysach regularnych niemal pięknych, o migdałowych, ciepłych i łagodnych oczach, o pełnych, dziecinnych ustach. Lecz dla zabawy lubił stroić miny. Wtedy wypulał oczy, rozciągał usta, napinał nos, przybierając wyraz twarzy podobny do błazna jarmarcznego. Próbował grać na skrzypcach melodie huculskie, przekomarzał się z Lulejczukami.
— Dobry u was czas na muzykanty. Tacy honorni i pyszni chodzicie jak pawy. Toto musicie zarabiać — graniem i śpiewaniem. I ja przebieram się od jutra, biorę pistolety, prochownice, przystaję na Hucuła. —
— Oj ty, Hamerłeńku, mądralo! Chybabyś tak sto lat grał. Nas inne muzyki poratowały. Także grają — niebrzydko, a głośno. To butyn —
— A cóż tam tak gra?
— Jak z góry ryzą wali „biłania“ — kłoda okorowana, taka gruba jak kopica siana — to ci gra! Oj, pod wierch smereki tańczyłbyś, Hamerłeńku mądry — gdyby ci taka pod nogami zagrała. Ot, z tego tańca zarobki nasze i z tej muzyki stroje. A to nieraz niedaleko od „priwilia“ — jeden krok od umarłej śpiewanki.
Hamer wzdrygnął się:
— Brrr... nie mówcie takie — poskudne słowo. Broń nas Boże! Lepiej grajmy! — znów próbował grać razem z Lulejczukami. — Ja tego nie umiem — mówił rozciągając usta. — To zwariowana muzyka. Śpieszy się, ucieka, skacze, jakby się urwała ze sznurka. A stoi na miejscu — przedrzeźniał melodię, szastając pospiesznie smyczkiem po jednej strunie, wydobywając z niej wciąż jeden i ten sam ton. Śmiano się trochę i zrezygnowano z jego pomocy.
— No, Hamerłeńku, tyś skrzypek dobry, nie ma co mówić, ale do tego durnyś.
Lulejczuki pomagali sami sobie. Naprzód Procio przyłożył fłojerę do ust, przymknął oczy i grał długo jakąś wiatrową nutę. Dźwięczało to tak, jakby huczący naokoło po wierchach wicher zebrał to wszystko, co gra na bukowinach, na jaworzynkach, na dachach, na palikach worinii, na trawach, i wślizgnął się we fłojerę. I uczłowieczył się, umelodyjnił. A potem pieśń wymknęła się całemu człowieczeństwu. Wyzwoliła je z ciasnoty ciała, z ciasnoty społecznej. I położyła łagodnie na rytmy wiatru, by płynęło w świetle ponad puszcze. Gdy już ukołysał słuchaczy Procio, jak niania dzieci, zmienił melodię na prostszą, powolną, wyraźniej rytmiczną. I wtedy cichym, wyraźnym i wnikliwym głosem zaczął Petryko swą poetycką pieśń — recytację. Powierzał słuchaczom jakąś nieznaną a ważną wieść. Pół wyzwoloną, pół łagodnie smutną, słyszaną gdzieś w górze na szlakach wiatrowych.

Oj, spiwaku nieboraku, na szo sy nadijesz?
Czy na toty spiwanoczky, szo ich mnoho umijesz?[3]

Przerwał i czekał, a fłojera dalej grała, leciała z wiatrem. Wszyscy zapomnieli o drwinach Hamerłeńka z chłopskich melodyj, przysunęli się bliżej. I sam gładysz Hamerłeńko zapomniał o swoich minach. Zasmucił się jakoś i zadumał — nie wiadomo dlaczego. Petryko śpiewał dalej:

U spiwaka ni serdaka nema, ni soroczky
Od nedili do nedili składat spiwanoczky.
Oj spiwanky moi lubi, jek was mnoho wmiju,
U połonynach was spiwanky na szwarach posiju.
Tuda budut z oweczkamy wiwczeri chodyti,
Budut moi spiwanoczky ony nachodyti,
Tuda budut wiwczeryki bili wiwci pasti,
Budut moi spiwanoczki za kresani kłasti.[4]

Ucichła pieśń. Woźnice skoczyli co prędzej do koni dołożyć obroku, jakby na to by wrócić bez przeszkód do tego świata. I Hamerłeńka smętek przeminął.
— Nu, powiedzcie, Petryku, a te śpiewanki to jeszcze można znaleźć tam na połoninach? Ja muzykant, to może tam skorzystam. I nazbieram do kapeluńcia.
— Haj, idź, Hamerłeńku, idź tam bracie, ale na święto połonińskie, na rozłączenie. Kiedy dziewek dużo, to może co skorzystasz. Może i po łbie dostaniesz. —
Januńcio poprawił drut od okularów i gotował się do przemowy:
— Proszę, Hamerłeńku, bardzo, to zrozumieć. Można przeczytać — jest książka gruba — Żegota się nazywa. Proszę. I tam nie jak bądź, na rozum kładzie, że te pieśni, te narodowe, to także ważne naukowo. Jak to, co wielcy panowie-Mickiewiczowie wypisali. A czemu? To trzeba kłaść na rozum. Te pieśni posiane, to znaczy...
— Ależ dobrze, dobrze, szanowny panie majster. — Powiedzcie mi, ludzie dobrzy, ilu tu spośród was umie czytać?
Hamer znów toczył chytrze oczyma. Przygotowywał jakąś pułapkę.
— To nie ma do rzeczy — upierał się Januńcio — tłumaczęż ja i na rozum kładę, że i bez tego...
— Ależ nie, nie. Dziękuję za pański wymów, panie majstruniu. Ale ja proszę tych gazdów godnych powiedzieć mi: ilu tu spośród was, spośród gazdów w górach umie czytać?!
Obecni zaczęli się naradzać. Jakoś nie mogli sobie przypomnieć.
— Aha, zaraz, prawda, przecież Foka Szumejowy czyta z książki jak z rewasza. Niejeden już widział go jak z dziedzicem razem czytali.
— Nu, a kto jeszcze?
— Więcej? — nie mogli sobie przypomnieć.
— No to widzicie. Foka to wasz król na cały kraj. Nu, ile tu powiatów? Tutaj cztery, na Bukowinie dwa albo trzy — Na całą ludność, na całe królestwo umie czytać jeden król. Wielkie święto!
— Zaraz, ale i Maksymko umie czytać — obraził się prawie Semienennyk. — Nieraz nam Ewangelię czyta w kolibie.
— No dobrze, a kto to ten Maksymko? Ksiądz czy diak?
— Maksymko — to nasz, gazda — człowiek nieprosty — na tamtym świecie był.
— No, to wielka sztuka: nauczył się na tamtym świecie. Tak każdy potrafi.
— Ależ czekaj, nie gadaj głupstw — odezwał się karczmarz z Krzyworówni z siwą brodą. — Maksym to sprawiedliwy człowiek, to ich nadrabin.
— No, to dobrze. Król umie czytać i ober-rabiner umie czytać. I już cała parada.
— Co to za sposób, Mechel? — mruknął ostro Bjumen — jedziesz do nich w gościnę i obrażasz.
— Ależ nie! — Hamerłeńko ze zduszonym chichotem stroił coraz to inne miny. — Widzicie go! Bałaguła mądry się znalazł! Właśnie ja powiadam to: nikt nie umie pisać, a same rabiny. Od kiedy tu jesteśmy, od Jaworowa, nic tylko same Talmudy, same fełosofije i szkoły. Ot, to chcę powiedzieć, że w tym kraju na rabinów urodzaj.
— Abyś wiedział, cymbale, tutaj był nasz Balszemtow. I tu od Pana Boga niejeden się uczył. Nie z książek, z pierwszej ręki! Ha! — zadudnił Bjumen.
Januńcio rozjaśnił twarz i wzniósł oczy ku niebu.
— Z pierwszej ręki — powtórzył jak echo. — To właśnie, proszę-ż w honorże, ten pan z grubej książki, ten Żegota w pieśniach narodu naukowo na rozum kładzie. Z tchu Bożego — powiada — proszę-ż ja...
Rozmowę przerwało nagle dziwne zjawisko. Nie wiadomo skąd, czy z góry czy z dołu, bez odgłosu, bez szelestu nawet, zaledwie kilka kroków przed nimi pojawił się wysoki, chudy a wyprostowany staruch w poszarzałym od dymu chłopskim ubraniu płóciennym, z kościstą twarzą, z białą kudłatą głową. Za nim tuż koło nogi biegła łasiczka, a przodem trochę z boku skakał poszarzały od dymu czy może od starości — kruk. Łasiczka pierwsza zauważyła obecnych. Pokazała zęby, zawahała się chwilę, jakby się miała rzucić na kogo. Po chwili znikła. Kruk skakał bez przerwy przodem obok starego. Starzec uważnie niósł w prawej ręce ciężki, gliniany, pokryty sadzą dzban z dwoma dziobami. Stąpał niespiesznym, bezczasowym krokiem — jak przywykł pastuch, co wiek swój spędził na tym, by nie dążyć nigdzie, tylko bez zmęczenia, z wolna postępować za trzodą owiec rozsypaną górami-przestworzami. Krzepko kroczył a prawie więcej na bok stawiał kroki niż naprzód. Podpierał się z lekka kijem z katrafoi, na którym wykarbowane i zasmolone były jakieś znaki. Zbliżał się powoli ku źródłu. Niebieskie wypłowiałe oczy dziada patrzyły prosto przed siebie. Zdawało się, że niewidomy. Zapachniało odeń ostrym dymem jałowcowym. Jak gdyby sam główny Dym, praojciec wszystkich dymów, co wciąż snują się z chat na Bukowcu, znad niewidzialnej watry jałowcowej, z głową w białych kłębach, sunął ku nim.
Mimo woli obecni zaczęli wstawać, a niektórzy zsiadali z fur. Hamerłeńko przeraził się na chwilę. Schował się za Bjumena. Potem cisnął jedną ze swoich min ku Bjumenowi i szepnął:
— Joj, to może ten z tamtego świata...?
Wszyscy zawołali gromkim chórem witając dziada:
— Sława Isu, taj wam!
Dziad przystanął na chwilę jakby dopiero teraz ich ujrzał. Nie spiesząc się odpowiedział tętniącym głosem z głębi piersi:
— Na wieki sława Jemu, Słoneczku świętemu! — odwrócił się do słońca i skłonił się. Potem dodał: — Gośćcie u nas zdrowo, lubietka!
Szedł dalej ku źródłu. Hamerłeńko ośmielił się, podskoczył ku dziadowi, aby mu pomóc nabrać wody. Zdziwiony zobaczył, że dzban był prawie pełny. Lecz staruch lekko wysunął lewą rękę i zatrzymał go. Na lasce giętkiej jak trzcina zobaczył Hamerłeńko znaki karbowane, podobne literom. Starzec tedy sam poszedł do źródła. Poczekał chwilę, aż dzban się napełnił. Wziął go jeszcze ostrożniej, przytulił troskliwie prawą ręką do piersi. Ani kropli nie uronił. Przystanął chwilę, wzniósł głowę poważnie i milcząco oglądał obecnych. Od kiedy bawił między nimi, zapachniało przenikliwie dymem jałowcowym jak w kolibie.
— Dziadeczku, jakiście wy jeszcze zdrowy, jaki swobodny! Jak trwacie nam, dzięki Hospodu! Tak tu się wam żyło daleko od świata — powiedział brodaty Szizel, karczmarz z Krzyworówni — szczęśliwie.
Staruch pomilczał trochę. Potem odpowiedział znów zbyt głośno, jakby wołał z jednego grunia na drugi:
— Ha? Szczęśliwie? Dopóki młody był-jeśm, całą mogiłę żurby dźwigałem. Aż kości trzeszczały. Oj, dźwigałem: taką jak ten Ihrec. A nie moje własne żurby, co tam? Tylko sypało się to na mnie zasową cierni to znanie bolesne. Com widział, com słyszał — A co dumy mi niosły, a co z daleka różne szło na mnie. Nieraz-bych już uciekał sam od siebie. Nie znałem jeszcze jak to na plecy brać. A potem dostał-jeśm — sposoby. A prawda, im ja starszy — tym mi lepiej. Ze starymi żyję, z dawnymi. A ich nie ma już tu na tym świecie. Co im bieda zrobi? Żurby o nich nie mam. —
Dodał jeszcze po chwili milczenia:
— A co dalej? Niech inny się mozoli.
Wpatrzył się w Semienennyka. Semienennyk przysunął się bliżej, patrzyli obaj na siebie. Stary przybliżył laskę do oczu, szukał w niej czegoś, mruczał. Mocno a potem jakoś drapieżnie prawie spojrzał na Semienennyka. Znów wołał z głębi piersi:
— Oj, korci cię brzemię twoje? Zrzuciłbyś je? Ciągnie cię tuha wełyka? Do dziadów cię ciągnie. Czekaj! Siedź cicho, na byle wodę się nie pchaj — Dziad zakończył cicho — bo grzech będziesz miał! Dolę utopisz!
Uśmiechnął się pogardliwie. — No, zdrowi bywajcie, lubietka! — rzekł w końcu.
— Daj Boże myrno, Dziadeczku!
Tuląc do piersi dzban i idąc w kierunku słońca, dziad po kilku chwilach znikł wraz z krukiem za pagórkiem.

4
JAR WARATYNU

Gdy zniknął dziad, nie mówiono o nim na razie. Bjumen zakrzyknął: „Hou-hou — w drogę panowie-towarzysze!“ I zaraz zaczęto się krzątać koło koni.
Zgartywano otawę z ziemi, ściągano worki od obroku, pakowano wszystko na wozy, zapinano koniom uprząż, zakładano wędzidła, oglądano jeszcze hamulce.
Prawie gotowe do drogi były wozy, gdy spoza zakrętu od strony Krzyworówni usłyszano tętent oddziału konnego. Zaświeciła miedź w słońcu i wnet rozległy się strzały z pistoletów, grzmiących jak małe armatki. Cały zakręt drogi pokrył się gęstym dymem. Obaj Lulejczuki, Krasijczuk i kilku innych odpowiadali im ze swoich „ręcznych armatek“. Tak się witali wesoło czas jakiś, aż ogłuszeni mieszczuchy, krztusząc się po trosze dymem, zatykając uszy i nosy, apelowali o zaprzestanie tej zabawy, aby konie miejskie, do strzałów rzekomo nieprzywykłe, nie spłoszyły się i nie zrobiły jakiej szkody. Tymczasem konie widocznie zmęczone nie okazywały wrażliwości. Gdy przerzedziły się dymy, fury ustąpiły z drogi. Zobaczono trzy pojazdy z Krzyworówni w otoczeniu konnych Hucułów z pochodniami, przeznaczonymi dla podróży nocą. W pierwszym powozie jechał pan Władysław. Znajomi witali go głośno, nawet radośnie. Wszyscy Huculi skupili się wokół pierwszego powozu. Pojazdy stanęły. Pogadali sobie króciutko a głośno o gościach, o sytuacji w karczmie. Bo to nieodzowne w naszym kraju informować się wciąż wzajemnie. Rozstali się z wesołymi okrzykami: Zdoroweńki! Daj wam Boże zdorowieczko!
Za panem Władysławem jechał parą jurnych kuców świetnym nowym wózeczkiem panicz Stasio z dworu w Krzyworówni. Patrząc na woźniców uśmiechał się tajemniczo i figlarnie. Gdy minął ich, oglądnął się jeszcze, zaraz zaciął kuce. I najwyraźniej usłyszano odgłosy „pańskiej“ muzyki, jak gdyby kapeli z głębi wózka. Popędził jeszcze mocniej i wtedy usłyszano kołomyjkę. Nikt nie umiał objaśnić tego wynalazku.
I nasza karawana ruszyła w przeciwnym kierunku. Naprzód grzbietem Bukowca, przestrzenną równią w świetle, potem w dół ku stromemu i mrocznemu jarowi Waratynu. A ta południowa strona Bukowca była zupełnie odmienna. Z powierzchni droga schodziła jak gdyby sztolnią do wnętrza góry. Tam bowiem heroiczny potok Waratyn zbuntował się i zdołał się wedrzeć w łono Bukowca. Zniszczył część góry i wciąż usiłował zgarnąć z jej wnętrza jak najwięcej ziemi. Odwojowywał tak połacie swej rodzinnej góry dla rzeki, do której dążył. Jar Waratynu rozwierał się miejscami w przepaść. Nie było już pogody, światła i wiatru, tylko mrok, cisza, powaga. Strzelistego rytmu dopełniały wieżycowe smereki, chroniące stoki, strzelające z jaru ponad głazy, ponad skaliste brzegi Waratynu. Wśród nich odznaczały się niektóre szczególnie suche, zwarte i twarde smereki, znane pod nazwą szkid’. Powiadano o nich, że to drzewa gęstolate, gdyż „lata“ ich czyli słoje były gęste i zbite a nie grube. Na skalistym gruncie, pośród skał wyrosłe, same już głaźne się stały, metalowe niemal. Przepiłowane świeciły jak metal.
Cienistość i chłód jaru do jesieni jeszcze zachowały oazę lata. Dorodne i bujne ziołorośla pięły się z jaru ku światłu. Były przeważnie strzeliste. W proporcjach należały do tej samej architektury co drzewa i sam jar Waratynu. Wśród nich zwracały uwagę naszych podróżnych zioła, ważne z powodu różnej przydatności. Żółtawozielony hłeziń, którego jadalny korzeń ratował niegdyś ludzi podczas głodnych lat. I zánowat’ o kwieciu puszystym jaskrawożółtym, używana do kraszenia pisanek wielkanocnych. Dalej płetyci, duże fioletowe pnącze, podobne do ogrodowych, używane do ryzykownej kąpieli, mającej w razie potrzeby sprawdzić czy opłaci się leczyć chorego: czy chory ma żyć, czy i tak umrze sobie. Gdzie indziej, nieco wyżej rosły: samozełeń, służąca do wyrobu żółtego barwika, i użet dla wyrobu farby sinej, tudzież łabusztan nadający się do tępienia robactwa. Wśród maliniaków pomiędzy zeschłymi już łodygami malin, jak strzeliste świece świeciły, spiralnie wzdłuż łodygi kwitnące różowe dymniki. Za lada podmuchem rozsiewały pył unoszący się niby jasny dym.
Na otwartych stokach rosła pasza dla jeleni, szorstkie i sztywne foszczi używane dla wyrobu szczotek. A jeszcze wyżej, z dala od ścieżynek, niełatwo dający się znaleźć, a niemniej ważny dla dezynfekcji wyższego gatunku — par-zilje, skuteczny dla wyparzania czartów z nasieniem.
W szczerbie, przedzielającej Bukowiec, potok Waratyn stworzył swój mroczny styl różny od reszty Bukowca. Także wspomnienia o jarze Waratynu, czy to o burzach, powodziach i zasowach, czy o ludziach i ich przygodach, czy to w kronikach czy w aktach sądowych, czy w opowieści i pieśni zachowane — są smutne, mroczne, nieraz niesamowite.
Lecz w pogodę wody bohaterskiego potoku, który niemało ziemi spłukał, który tyle lawin gliniasto zniósł na dół, odradzają się i są przeczyste. Na dnie mrocznego jaru odbijają błękit. Pokornie szczęśliwe nucą sobie w zapomnieniu, napełniając głębokie baseny. To dzwonią z cicha w misach wygładzonych w skale, to śmieją się w małych kaskadach. Tyle naszumiały się, aby się przedrzeć do Czeremoszu, a teraz już się nie śpieszą. Tam koło Kamienia Żydowskiego, na skręcie pod drogą nawet najwidoczniej czekają: czyli przyjdą wędrowcy, tacy jak dawniej, kopać skarby, szukać ksiąg Bożych w skałach, słuchać odgłosów dzwonów rachmańskich, od ziem dalekich, od wschodu.
Słońce oświecało jak zwykle o zachodzie lewą stronę tylko, gdy karawana zsunęła się do jaru. A wiatr kołysząc i szarpiąc rozzłocone w słońcu wierzchołki strzelistych drzew, zaglądał sobie w dół i mącił co jakiś czas ciszę jaru. Czasem zaśmiał się poświstem, jakby popędzał biczyskiem powolną karawanę. Czasem przestraszył trzaskiem łamanego lub rzuconego z góry w przepaść drzewa. Czasem migając wiechciami oświeconych wierzchołków drzew, przejechał się błyskami po mrokach jaru, oświecił zaprzęgi i twarze, błysnął w oczach końskich.
Ciszę jaru wypełniała i mąciła obecność karawany. Wozy skrzypiały, sworznie piszczały, hamulce piłowały i jęczały, koła szorowały o kamienie, uderzały o progi skalne. Im bardziej w dół zjeżdżano, tym mniej można było myśleć o tym, by usiąść choćby na chwilę na wozie. Trzeba było pilnować koni, dyszlów, kół i hamulców. I konie gorliwie same wstrzymywały zsuwające się na nie wozy. Niektóre wyginały się w kurczowych łamańcach, inne, co słabsze w nogach, siadały prawie na zadach, podnoszone jakby się zdawało przez stający dęba dyszel, uciekający kędyś ku górze. Pochód prowadziły konie Juryska — gruba Smaha i przypalonej maści karosz zwany Szkrumko. Te ciągnęły wóz, dokładnie opanowany przez hamulce, śmiało, równo, bez trudu. Semienennyk, jeszcze lżejszy i lotniejszy niż zawsze, pomagał gdzie mógł. Zbiegał na dół, powracał znów ku górze, przyciągał hamulec, podkładał kamienie pod koła, ilekroć który wóz się zatrzymał. Ramieniem podpierał ten i ów wóz nad samym brzegiem rozpadliny. Czasem chwycił za dyszel i przeprowadzał konie na zakrętach. Czasem uspokajał je lub zachęcał: „Ej, ha! dziateczki! ej, nie bój się, mój ty! Haj, haj, dalej siwku! Taaak! bratczyku.“ Głos jego górował nad całym jarem.
Jurysko bez troski o wóz szedł obok Bjumena gdzieś w środku karawany. Rozmawiał żywo z Januńciem, z Szizlem i z Hamerem. Towarzyszył im zeschły i milczący starowina Biłohołowy. I właśnie konno dopędził ich elegant górski i były bogacz, Palij Zełenczuk, zwany Zawedija.
Twarz Zełenczuka cechowały wybitnie męskie rysy, o wyrazie ważnym, rzeczowym, nie pozbawionym pychy, łagodzonej wyrozumiałym uśmiechem. Na szyi jego odznaczała się potężna jedwabna chustka barwy fioletowej z puszystymi frędzlami. Na rękach miał grube, skórzane „pańskie“ rękawice do jazdy konnej. W lewej ręce trzymał modny jasny kapelusz strzelecki, niepodobny do huculskich kresani. I zamiast harapa szpicrutę z gałką srebrną. Ocierał czoło z potu wielką czerwoną chustką do nosa. Na głowie warstwa włosów, nasunięta na łysinę w kształcie łopaty, nasmarowana była wonną fryzjerską pomadą. Ubrany był w czarne spodnie z grubego sukna po myśliwsku wpuszczone w dość wysokie miękkie żółto-przypalane buty sznurowane — które zwłaszcza podczas wyjazdów zwykł nosić zamiast postołów — i brązowy skromny kieptar z koziej skóry bez zwykłych ozdób, podobny do myśliwskich kożuszków. Kieszenie kieptara połączone były złotym łańcuszkiem od zegarka. Na wąskim skórzanym pasie pod kieptarem miał zawieszony błyszczący futerał z niewielkim pistoletem bębenkowym. Podobnie rząd konia był mieszaniną pańskich, miejskich i huculskich części (jak strój samego Zawediji). Tylko narzucony na ramiona czarny serdak przypominał, że to huculski strój. A pyszna fioletowa chustka legitymowała go, że to nie byle leśnik lub choćby z miasta przybyły myśliwy, lecz gazda osiadły, rodowy, pępkowy. Zawedija marzył widocznie, by kiedyś całkowicie przebrać się w pański strój, ale nie odważył się na to.
Od kiedy wyręby lasów dały nie wyśnione nigdy przedtem możliwości zarobku, Palij nie zaznał spokoju, aż zdołał wyszukać nawet w niedostępnych zakątach kraju, te lasy i zalesione parcele, które z mniejszym lub większym prawdopodobieństwem, należały mu się tytułem spadku. Wyrąbał je do cna i sprzedał. Wszelki import cywilizacyjny, szczególnie wynalazki, części stroju, lekarstwa, ale także tandeta cywilizacyjna nie dawała mu spokoju do końca życia. Kupował co mógł. Był opanowany pijaństwem nowości, orzeźwiał się rezonansem podziwu u innych.
I tak przed cerkwią po służbie Bożej z namaszczeniem wyciągał ze skórzanej torby kolorowe buteleczki o różnych kształtach. Na oczach wszystkich zażywał leki. Olśniewał tym ludzi lubiących się dziwić, miażdżył początkujących snobów chłopskich. Zdawało się, że wtedy był szczęśliwy.
Lecz dola i szczęście ludzkie mają ciasne granice. Aż żal było patrzeć jak luki w orientacji czy braki wykształcenia, które to zapewne mogłoby wskazywać Palijowi jeszcze więcej nowości, czy też po prostu wyczerpanie się zasobów, kładły tamę szczęściu Palija. Wydawało się w końcu, że przyroda jest bardziej niewyczerpana, że jest jednak ostatnią instancją szczęścia. Opowiadano niemało o powodzeniu Palija u kobiet. A raczej gdyby się w to wgłębić, wieści te widocznie miały źródło w sekretach powierzanych pobratymom przez samego Zawediję. Nieco dawniej ów artysta życiowy bywał nawet przedmiotem oburzenia. Przypisywano mu — chociaż nikt tego nie sprawdził — bezbożne a śmiałe powiedzenie: „Boga nie ma! To wszystko elektryka!“
W ostatnim czasie stawał się coraz bardziej przedmiotem kpin lub kpiących dykteryjek. Bo oto zwierzył się Zawedija, że wobec powodzenia u kobiet — bywa często w kłopocie. Udawał się więc często do lekarza kosowskiego, rzekomo celem poprawienia przyrody... Pokazywał tajemnicze buteleczki i pigułki fioletowe lub pozłacane. Cenę ich przemilczał wymownie. Znów zatem cywilizacja, którą tak zawsze podziwiał, poprawiała szczęście. Ostatecznie z tym wszystkim nie przestawano szanować Palija. Bieda w tym tylko, że na to wszystko wciąż potrzeba było pieniędzy. Zawedija przyszedł do smętnego wniosku: na tym świecie pieniądz może wszystko.
Hamer nieco zatroskany wypytywał Szizla i Krasijczuka o dziada dymowego z Bukowca: Co to za jeden? Żywy czy umarły? Czarownik czy pomylony na rozumie? —
— To wielki zamawiacz — odpowiedział Krasijczuk — był czas kiedy razem z Koplem z Rożna chodził po Bukowinie. I Bóg wie dokąd jeszcze. I nałapał od wielkich przemówników coś osiemdziesiąt słów tajnych — najmocniejszych. Cały dzień siedzi nad watrą, pilnuje wody. Ale nie przyjmuje nikogo, aby za pieniądze coś odwrócić czy pomóc komuś. Powiadają, że on jest — do wszystkiego.
— Dobrze, ale do czego? Co on robi? Po co to robi?
Na to nikt nie odpowiedział. Patrzyli jeden na drugiego.
Jurynczyna Biłohołowy, suchy mały dziadek o szafirowych głęboko osadzonych oczach, odezwał się bezzębnymi ustami, słabym, roztrzęsionym głosem:
— Jak to po co? Po to aby świat się trzymał.
Hamer spoglądał po kolei na wszystkich. Szizel pogładził białą brodę i powiedział:
— Widzisz, czy to on jest, czy kto inny, tego ja nie wiem, tego nikt nie wie. Ale u nas tak mówią: gdy będzie dziesięciu sprawiedliwych i to takich, że do słońca na nich można patrzeć, takich jak ta woda z Waratynu, to świat będzie szczęśliwy. To będzie kiedyś. A tymczasem jakby nie było jednego takiego, co trzyma świat, co dba o świat — to świat za godzinę się rozsypie.
— Co to za bajki?! Ci leśni Żydzi całkiem ciemni jak chłopi. — Co się rozsypie? Może ta góra się rozsypie?
— Może i góra się rozsypie. I jeszcze coś się rozsypie. Będą się tak mordować, jak dzisiaj mówią sobie dzień dobry. I to będzie urzędowo i handlowo i mądrze.
— Joj! to strachy na małe dzieci. Jak rozbójnicy, będą hulać niby Fudor, to go w końcu osadzą na stałe w kryminale. Albo w paradzie powieszą jak Jurę Drahyruka.
— Mój dziadek mówił całkiem inaczej. Jak się rozsypie świat — kiedy zbraknie tego jednego — to całe urzędowanie, cały handel, cała mądrość, nawet nauka będzie dla mordowania. To nie opryszki z bujaństwa, ani rozbójnicy dla rabunku — tak po jednemu — tylko każdy nie będzie miał nic lepszego do roboty. Będą mordować za porządkiem wsie i miasta, jedni drugich. I chwalić się będzie każdy tym i chwalić go musi każdy. Bo to nie jak bądź: morderca będzie sędzia, morderca gubernator i ekscelencja, a mordowany to zbrodniarz i śmieć.
— Nu, niech wam będzie. A co robi ten ot, sprawiedliwy? Aby się trzymało wszystko?
Znów odpowiedział Jurynczyna:
— Zna pierwowieczne słowa, to wystarczy.
— O tym już była mowa, a chciałbym zapytać — mówił Januńcio — jakie to te słowa Boże? chrześcijańskie czy żydowskie? czy może pogańskie stare, czy jakie inne?
— Mówią, że takie i takie — odpowiedział Szizel — a inni mówią, że ani takie, ani takie. Ale i tak nie wiemy, czy to ten czy nie ten. Nic nie wiemy, a dobrze, że jest.
Dochodzili do miejsca, gdzie skały nagle zamykają drogę, a głazy zwisając z lewej strony grożą zda się przechodniom. Zatrzymali się. Biłohołowy cichym głosem odpowiadał jakby na pytania:
— Może to dostał od dziada gromowego, a może od rabina Balszymtofa. A może od obu? On tuli tę wodę. Bo to nie woda, to krew, co w nas wszystkich. Gdyby się woda rozlała, krew by się rozlała. A on zbiera to wszystko do kupy, do zgody —
Suchy dziadek obrócił się nagle:
— Tam, z góry z Bukowca, spomiędzy buków, z tej watry pod dymem białym — z dawien dawna na świat idzie światło —
Wszyscy oglądnęli się mimo woli. Tam w górze kuliste buki, ze sztolni Waratynu przez szczelinę widoczne, rozpłomieniły w świetle zachodu ogniste barwy, ruchem wiatru rozjarzone. Stąd z dołu spoglądały oczy, chłonęły światło.
— Daj mu Boże, i dzięki Hospodu! — powiedział Semienennyk, żegnając się trzykrotnie.
— Dzięki Bogu świętemu — powtórzył cicho Januńcio.
Mimo woli ten i ów zdjął kapelusz. Pożegnali się ze światłem, schodzili powoli do rozpadliny, do mroku.
Zawedija odpowiadał dźwięcznym głosem cierpliwie, poważnie:
— Te czasy minęły. Kto by się teraz mordował. Świat uczony. Każdy pilnuje swego, jeśli mądry. To musi pilnować i cudzego, dla swego interesu.
Jurynczyna Biłohołowy pociemniał. Uśmiech znikł mu z twarzy. Mówił jęczącym, rozeźlonym głosem:
— Oj pilnujcie, pilnujcie interesu! A słowa Boże pierwowieczne do berda rzućcie! Zobaczycie, co będzie. Szumieć będzie Waratyn krwią. Niejedną zasowę krwawą na głowę wam zniesie.
Szizel łagodził:
— Nu, nu, Pan Bóg wielki niech nas broni! I daleko od tego. A wy, panie gazdo Zełenczuku, nie chodziliście nigdy do przemówników?
— Czemuż nie? Ale nie dla bajek. Do Daradudy, do największego z nich, na Grablin, nieraz chodziłem. Chudoba gdzieś przepadła albo butyn się przygotowywał. Żona chciała wiedzieć gdzie szukać chudoby, a ja, czego strzec się przy butynie. I jeszcze inne sprawy — tak z życia. Niejeden ciężki grosz mu zaniosłem. I nie za darmo. On coś tam wie. Powiadają, że przez czortów. Może... a może jest jakaś elektryka, inny jej nie zna, on zna. Skąd zna? A właśnie, tak — z dawien dawna to idzie. Powiedział mi dokładnie: twoją krowę uprowadziła taka a taka baba, co ma dwie córki i jedna z nich ospowata. Jakby to widział! Znalazłem. Powiedział mi dokładnie: w ten a ten dzień wara chodzić do butynu, coś tam na was nasłane! I nie poszedłem. A brat poszedł. I to nie na górę, tylko pod butyn. To mu się z góry biłania zerwała, daleko na drogę się potoczyła, konie poraniła, o mały włos go nie zabiła. Daraduda chociaż mówią, że furkot czortów koło niego słychać — słowem żadnym nikogo nie durzy. Jak doktor, porządny jak kupiec: tu pieniądze — tam towar. Co powie, niechybne —
Januńcio przerwał dość żywo:
— Ej, przepraszam w honorże, tam jeszcze coś jest — słyszałem. I proszę-ż — a nasłania i te czary z daleka, to nic!
— A jakże, czort, doktor się znalazł ditczyj! Daraduda czarny pijanica z kocurami czarnymi. Kto go nie zna — oburzał się Krasijczuk. — Za pieniądze z daleka strzelbę czarami spohani tak, że zamiast kuli woda z niej pociecze. A miejcie to na myśli! Gdyby taki wypadek: ten piekielny siwuch na mnie — a tu strzelba przez wroga spaskudzona? Zamówiona! Woda zamiast strzału. Dobrze to ojciec mówił, że choć w tym naszego kąta Bóg strzegł. Miejsca dużo, nikt na nas nie nastaje. Żadnej bidy nie nasyła ani przez Daradudę, ani przez innego czorta.
— I proszę-ż, właśnie słyszałem, i choroby ciężkie i śmierć nasyła, jak zbrodniarz, bez kary — nie tylko jakieś tam strzelby —
— A strzelba to mało? U nas strzelba zamówiona — to śmierć. Ale prawda, dużo rozpowiadają, że i strzały do gardła nasyła i ciężką leżę i śmierć. Tak nagle coś capnie człowieka w nocy albo gdzieś wysoko w drodze w obczyźnie. A niech go! Tfu czort! Lepiej pod wieczór go nie wspominać. I nie przypominać się! Bo ten z czortami swoimi z daleka może nas dostrzec.
Palij z wyrozumiałym uśmiechem wyjaśniał powoli:
— Na to jest sposób. Zawczasu pójść do drugiego, ale to do sławnego przemównika. I zapłacić, nie skąpić! On da ochronę, da zastawę mocną, co tamten prąd zatrzyma. Albo jeśli chcesz — nawet obertyn zrobi, odbije to z powrotem. I to nie byle jak. Jak sobie chcesz. Jaki towar wybierzesz. Tak samo jak w prawie, w procesie — u adwokata. A ten i pouczenie ci da jak adwokat i sposób da jak doktor. Na to potrzebny pieniądz. I rozumny człowiek niech o to dba. A niejedna by was ominęła bieda, gdybyście tak mieli wiadomość i sposób. A najwięcej pieniędze... Oj tak, moi mili, a nu, przypomnijcie sobie...
Wszyscy umilkli. Może niejeden przypomniał sobie jakiś kłopot, niedopatrzenie, jakąś biedę czy stratę.
— A tak, bo człowiek nie chudoba — ciągnął dalej Palij wyniośle — musi się radzić mądrzejszych, praktyków, tych co znają sposoby. I zapłacić za to. Nie tak, za durno. Toż pieniądz mieć musi, mieć powinien! Patrzcie na Żydów. Najbiedniejszy Żyd ma pieniądze. Bo ma rozum. I każdy dba o siebie i o rodzinę. Do doktorów biegają. Z biednych chłopców wyuczeni doktorzy już domy pobudowali nie gorsze cd dziedziców. Do nich pieniądze żydowskie wciąż płyną a płyną. I jest za co. I to samo z Daradudą.
Biłohołowy słuchał, wodził oczyma, oglądał wszystkich po kolei, śmiał się bez przerwy. Czasem chichotał głośno. Kto by go obserwował, sądziłby, że bawi się doskonale. Mruczał coś, nie odzywał się więcej.
Rozmowa urwała się. Wszyscy zamilkli pogrążeni w sobie. Zadumał się każdy. Zapomniano o Bukowcu. Tym ciemniejszy był jar. Wozy dudniły i szorowały. Waratyn syczał w dole. Słychać było tylko głos Semienennyka, który upominał konie: „Haj, haj, dzieci, kędy tam! Gdzie leziesz?“
Jakby dla pocieszenia Palij przerwał milczenie. Mówił powoli, prawie tajemniczo.
— Widziałem coś u panicza po drodze. Patrzeć lubo i słuchać lubo! Jakie to delikatne: aryston się nazywa. Słyszeliście i wy pewnie po drodze? A mnie pokazał dokładnie jak to do wózka umiejętnie założone. W blasze twardej zęby jak w pile i dziury jak w tarce majsternie wydłubane. Nakręcasz jak zegar i zakładasz blachę. I potem samo się kręci. A stamtąd jak muzyka buchnie — kapela cała. Nie nasłuchałbyś się. Nie trzeba już zapraszać muzyki, płacić, traktować. Nie dbasz czy dzień czy noc, jaka pogoda, czy muzykanci przyszli. Siedzisz sobie z czeladyną, nakręcisz i masz muzykę. Ludzie już ci niepotrzebni.
— Ale to przecie ludzie zrobili — dorzucił Januńcio.
— Ludzie, i to uczeni, wszystko ludzie zrobili, dlatego za pieniądze można mieć wszystko.
Januńcio zainteresował się:
— Mnie wszelka majsterka korci bardzo. Ale tego bym nie potrafił.
— Jak dobrze zapłacą, człek wszystko potrafi.
— No, to zróbcie sami.
— A któż mi tyle zapłaci? — śmiał się Palij.
Bjumenko kiwał długo głową, huknął kilka razy: „Ha, ha!“
Odezwał się wreszcie:
— Panie gazdo Zełenczuku! Was słuchać przyjemnie. Wy lepszy jak ten arysztan, dalibóg! I patrzeć na was lubo. Nie wiedziałem, że tacy dziedzice są między gazdami. Ale uszom nie wierzę, że wy do Żydów przemawiacie — takie ot. Uczycie nas, że pieniądz i pieniądz i pieniądz. A sami macie tyle szczęścia w życiu, że niejeden Żyd dałby wszystkie pieniądze tylko za to, aby być Zełenczukiem. Przynajmniej przez rok. A tak. Byleby mu zostawili szabas i koszerne. Wy myślicie, że my ze szczęścia i z dobrej woli chcemy pieniędzy? My z biedy chcemy pieniędzy, my ze strachu chcemy pieniędzy. Czy wy myślicie, że to wielka przyjemność, że to życie? I ładny interes: zdrowemu zapatrzeć się na chorych i na zdechlaków. Toż właśnie, ha-ha-ha — Bjumen huknął tak potężnie, aż echo poszło po skałach. — Zamieniajmy się. — Bjumen wyciągnął dłonie. Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem.
— A jakże — krzyczał Jurysko, wyzwolony tym żartem — wy siadajcie, panie Paliju, na wóz, jarmurkę ubierzcie i od świtu do nocy: fur-fur-fur. A Bjumenko — daj mu Boże zdrowieczko — na tym jurysztanie grającym będzie wozić Hucułeczki kraśne.
Palij śmiał się wyrozumiale, nawet z zadowoleniem. Obok nowości, obok jednostronnych bądź co bądź opinii, nade wszystko lubił żarty. Lubił — rzec można — by wszystko było nie całkiem na serio. Mógł sobie na to pozwolić. Czuł się przez to swobodniejszy. Zwłaszcza, gdy było widoczne, że go szanują i podziwiają.
Gdy wszyscy śmiali się, stareńki Jurynczyna wydymał bezzębne usta. I on niby to śmiał się, ale dziawkał jakoś zgryźliwie i zawzięcie:
— Oj, kiedyś, kiedyś i te żarty wszystkie wasze scharczują się, spożyją się. I będzie wam głodno. Tuhy rok —
Znów śmiano się z dowcipu. Po czym Jurynczyna głosem podniesionym nieco zabawnie przedrzeźniał uroczystym skrzeczeniem pouczający ton Palija:
— A tak, niejedna bieda ominęłaby was! Oj, ominęłaby! Gdybyście dbali o jedno. A o co? Tak jak ten dziad znad watry, o to, co dla wszystkich. A nu, podumajcie... — zakończył smutno.
Palij już na to nie zwracał uwagi. Miał dość chłopskich gadek. Oglądnął się wstecz, patrzył ku górze:
— Ciekaw jestem — mówił cicho — kiedy nas dogonią. A czuj! Słychać coś?
— A któż tam jedzie? — pytano.
— Ho, ho! stara dziedziczka ze Stanisławowa, a za nią kilkanaście powozów. Przepędziłem ich jeszcze z tamtej strony, poniżej buka. A warto by widzieć jak te ciężkie konie i karety tu się zmieszczą.
— A mają przewodników?
— Jest ich coś z sześciu, odłączyli się od pana Władysława.
— A którzy to, goście?
— Dużo nieznajomych, Bóg wie skąd, a są i znajomi. Ten wesoły pan, hrabia z Jezupola zatrzymywał mnie by pogadać. Ale ja muszę być przed nocą w domu. Obiecałem żonie.
Jakoś nic nie było słychać. Zatem Palij uprzejmie i łaskawie żegnał wszystkich:
— Dziękuję wam, gazdowie lubi. Bywajcie, panie majster, i wam Bjumenku, dziękuję. Daj Boże zdrowie tobie, Jurysku. A jeszcze nie pytałem, jak tam twój diedia Mychajłysko. — Nie czekając odpowiedzi zaciął konia. Pomykając swym inochodźcem nad samym brzegiem potoku, i zgrabnie wymijając wozy wyprzedził je prędko.
— Zdorow Semienennyku! — zawołał jeszcze z daleka.
Wszyscy żegnali go grzecznie i głośno.
— Grzeczne człowieczysko, nie ma co mówić — rzekł Semienennyk.
— Na pańską modłę, do panów go korci — odezwał się ktoś.
— A co? Nie wolno mu? Po świecie bywał, to mu trochę nudno z nami. I nie tak go korci, bo nie czekał.
— A, daj mu Boże zdrowie! A bo to prawda, że on do żony się śpieszy?
— Do żony, tylko kto wie do czyjej. Jak swoje drogie krople zażyje, to w każdym siole lubka... Ot ciężkie życie.
— Co kto lubi. Do miłowania nie ma siłowania.
I w końcu usłyszano z góry dudnienie. Jak gdyby w bajce, tak nieprawdopodobne w tym miejscu, ukazały się spoza zakrętu w wąskim skalistym jarze tęgie rosłe konie wraz ze starą szeroką karetą. Dwóch Hucułów prowadziło ostrożnie za uzdy oba konie krok za krokiem. Wypełniona niby unosząca cały ród arka, potężna kareta chybotała się jak gdyby na falach. Podtrzymywało ją w miarę możności dwóch ludzi. Uskakiwali co chwila na bok, gdy droga stawała się zbyt wąska. I wtedy kareta kołysała się nad samym brzegiem lub tarła błotnikami o skały. Niektóre panie w cichej rezygnacji zakryły głowy szalami. Pogotowie w karecie było utrzymane. Dach był otwarty, Pani Babcia, jak groźny wódz lub surowy kapitan statku, stała nad głową, a raczej równo z karkiem Semena. On jedyny nie lękał się zbytnio Pani, chociaż dobrze wiedział o osławionej tradycji (której nieraz doświadczył trochę niezdarny woźnica z Krzyworówni — Hawryło), że właśnie podczas zjazdu z Bukowca staruszka w razie niezdecydowania woźniców, zdecydowanym chociaż słabym kułakiem waliła ich po karku. Tym spokojniej zjeżdżał. A zjeżdżać nie można było ani szybko ani powoli. Z tyłu postępujące pojazdy nie tak sprawnie kierowane, stanowiły nieustanną groźbę dla karety. Po chwili stary i chudy lokaj o przyjaznej fizjonomii doszedł do ostatnich fur karawany. Rozglądał się długo, z troską. Patrzył to do jaru, to ku skałom a nawet ku niebu. Wzruszał ramionami i smutno rozkładał ręce. Miał postarać się, by ustąpiono miejsca Pani. I dokąd tu ustąpić? Na dół do potoku żaden koń z furą nie zejdzie. Wobec tego fury zatrzymały się mimo woli. Zatrzymała się więc kareta, a za nią z niemałym trudem wszystkie powozy. Już gdzieniektóry dyszel ciekawsko zaglądał do wyprzedzającego go pojazdu nad głowami siedzących w nim gości. Już konie opierały swe brody o budy powozów, dmuchały na pasażerów. Rozległy się strwożone okrzyki pań. Jurysko skoczył natychmiast do swoich koni. Rozhalmował błyskawicznie i zjechał w galopie aż na zakręt poniżej Żydowskiego Kamienia, gdzie droga rozszerzała się na zapasowe łożysko Waratynu, utorowane przez wozy. Przysporzył tym sporo luźnego miejsca. Po pewnym czasie kareta Pani Babci wsunęła się między skały a wozy karawany. Jej konie odzyskały swobodę ruchów. Już szły prawie równo z końmi Juryska. Za nią swobodnie i raźnie podążały powozy. Jechano dwoma rzędami. Jar Waratynu rozszerzył się w szeroką, zamkniętą kotlinę górską. Wiła się nad Czeremoszem — krzywo i równo. Bukowiec skończył się, skończyły się buki i bukowiny. To, co zapowiadał jar Waratynu, rozwinęło się nad Czeremoszem w kraj wieżycowych smerek, strzelistych i skrzydlatych. Niebo oglądane z dna przepaści uleciało wysoko. Smereki pięły się ku niemu górami i wzlatywały.
Dojeżdżali do mostu na Waratynie. Już zatrzymał się Krasijczuk a za nim inni woźnice, na to by starsza pani mogła przejechać wraz ze swoim orszakiem przez most ku dworowi. Mijali kuźnię i marny domek opodal skał, w którym mieszkał niegdyś kowal Sawicki. Stara dziedziczka kazała stanąć. Kuźnia była czynna, lecz z rodziny Sawickich od dawna nikt nie żył. Wspominano starego pana kowala, kowalową. Młodzi wspominali także sławnego kiermanycza Piotrusia, czyli panicza-Rysia.
— Proszę w honorże, znałem ich z Bereżnicy — zaczął powoli Januńcio — to zrozumieć trzeba. —
Lecz stara dziedziczka przeżegnała się. Za jej przykładem żegnali się inni, zdejmowali kapelusze i umilkli. Dziedziczka mówiła z emfazą ważną.
— Panie, świeć nad jego duszą! To był ktoś — Odmówiła modlitwę i oglądała domek uważnie.
— Hòspody — pojękiwał Juriszczuk Biłohołowyj — od tego człowieka zaczynał się świat.
— Ach, tak — mówił Szizel — to było na samym początku, kiedy tu jeszcze nie było nikogo z naszych. I pan kowal, taki człowiek męczył się i umarł w tej jamie. A gdzie indziej miałby fabrykę. A w całej ciasnocie pani kowalowa nakarmiła każdego jak swego.
— A panicz-Ryś nie człowiek? — przypominał Krasijczuk. — Liczy się panicz, a swój! Junak!
— Śliczny chłopiec! — westchnęła dziedziczka — co za krew! I taki przebrał się za chłopa i marnie zginął. Ach!
— A kiedy to było? — dopytywał Bjumen.
— Ho-ho, dwadzieścia trzy lata minęło — odpowiedział Szizel.
— Oj, panie Sawicki, panie kowalu — szeplenił jękliwie Juriszczuk — co byście powiedzieli, jaki świat nastał.
— Czemu zły świat? — mówił Bjumen. — Pamiętają wszyscy. Gdzie indziej tylko Bóg pamięta.
Dziedziczka dała woźnicy znak. Kareta ruszyła, gdy wtem z dołu, z przeciwległej strony, od Jasienowa pojawiła się diabelska czwórka pana Tytusa i zakręciła ku mostowi. Za nią szereg powozów bukowińskich rwał w wyścigowym niemal pędzie. Znów cały pochód z Bukowca się zatrzymał. Smaha powitała obce konie doniosłym grzmiącym rżeniem. A siwy Czeremosz witał gości starym przyjaznym szumem, jak gdyby wzniosłą oracją weselną. Pieściło wszystkich ciepłe, łagodne powietrze Krzyworówni. Wiatr ustał.





  1. Upał, zapał, zapalczywość (stąd „smażyć“).
  2. Młodziutki Hamerłeńko w nic nie dufa,
    Tylko w te Hucułeczki, które kocha.
  3. Oj, śpiewaku nieboraku, na co masz nadzieję?
    Czy na te śpiewaneczki, których wiele umiesz?
  4. Śpiewak nie ma ani serdaka ani koszuli,
    Od niedzieli do niedzieli układa piosenki.
    Oj, piosenki moje miłe, jak dużo was umiem,
    Posieję was piosenki na połoninach, w trawach wysokich.
    Będą tamtędy chodzić pastuszkowie z owcami
    I będą znajdować moje piosenki,
    Tam będą pastuszkowie paść białe owce
    I będą moje piosenki zakładać za kapelusze.





Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.