Barbara Tryźnianka/XI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗

W karnawale Skorupscy umyślili wydać tańcujący wieczorek. Inicyatorką była panna Irena, siostra Skorupskiego — i dwie jego córki, pensyonarki — uprawiające już od roku tak zwane »lekcye tańca«. Sama Skorupska lubiła się bawić, a Skorupski — urzędnik kolejowy — nigdy nic żonie i dzieciom nie umiał odmówić.
Wybrano sobotę i panna Irena rozkazała narzeczonemu, Remiszowi, żeby się postarał o eleganckich kawalerów.
— O — ja nawet namówię samego pana Augusta — pochwalił się Remisz — i z biura ze trzech porządnych młodych ludzi przyprowadzę.
— No — i koniecznie pana Gozdawę! — rzekła.
— Postaram się! — odparł z pewnem wahaniem.
— Co to: postaram się. Musi pan!
— Pan Gozdawa jak nie zechce — to co poradzę. To za wielki pan, i taki fantastyk.
— Niech pan mu powie, że ja go bardzo proszę. Może zresztą zobaczę go sama, może odwiedzi Francuzkę. Chociaż bardzo dawno już nie był. W każdym razie — musi go pan uprosić, bo inaczej — będę się gniewać!
Remisz pod taką groźbą — tegoż dnia udał się na poszukiwanie. Ale nie znalazł już Tomka pod dawnym adresem. Od Nowego Roku się wyprowadził. Znalazł wreszcie Remisz nowe mieszkanie. Był to pokój z kuchnią — w oficynie na czwartem piętrze.
W kuchni zastał Motylską, szyjącą na maszynie i zaczął przepraszać, że się zapewne omylił. Ale kobieta oznajmiła, że Tomek zajmuje drugi pokój, ale że go niema — i że go najłatwiej znajdzie wieczorem w barze »Pod Jemiołą«, gdzie grywa.
Remisz podziękował, przeprosił, nie śmiał więcej pytać i wyniósł się.
Nie tracąc czasu, wieczorem udał się do baru i cały się rozpromienił, bo Tomek był — i ujrzawszy go, łaskawie głową kiwnął.
— A pan zawsze bawi się w grajka!
Remisz był przekonany, że to była fantazya, ot — taki koncept — wielkiego pana — oryginała.
— A tak — bawię się! — odparł Tomek.
Bardzo się zmienił przez te ostatnie czasy. Schudł, rysy mu się zaostrzyły — oczy wpadły, ale były łagodniejsze i wesołe.
Nie przestając grać, dodał:
— Ale z pana byłby detektyw. Zawsze, wszędzie mnie wyszpera.
— To ta pani, co u pana mieszka dała mi adres.
— Właściwie ja jestem lokatorem tej pani, a w kamienicy podobno uchodzę za jej kochanka. Dlaczego pan się śmieje?
— Głupie ludzie. Takie zestawienie!
— Czy ona taka pokraczna, czy ja?
— Myślę, że panby mógł pomiędzy damami z wielkiego świata przebierać.
— Tymczasem trudno — bo tu takie nie bywają. Jak zostanę szoferem — to prędzej.
— Jakto — pan będzie udawał szofera?
— A tak — za miesiąc zdam egzamin — i będę szukał posady.
— A ja mam do pana taką wielką prośbę — zaczął Remisz nieśmiało.
— Może mam grać na weselu?
— Ej, nie. Musimy jeszcze poczekać! — westchnął. — Tylko proszę, żeby pan zechciał zaszczycić swoją obecnością wieczorek tańcujący u państwa Skorupskich — w przyszłą sobotę.
— Mam grać do tańca?
— Ale gdzież tam, co znowu. Panna Irena bardzo prosi — w gościnę. Niech pan nam zrobi ten honor — to szczęście! — jąkał błagalnie.
Tomek spojrzał na niego — zamyślił się — widocznie nie miał ochoty, ale oczy Remisza były takie niespokojne, trwożne o odmowę, że po sekundzie wahania przystał.
— Jeśli panu tak o mnie chodzi, to przyjdę.
Remisz rozpromieniał, zaczął dziękować, jak za największą łaskę — i uszczęśliwiony po chwili wyszedł, śpiesząc z dobrą wieścią do narzeczonej.
— Potrzebne mi to, jak zającom dzwonek — zamruczał za nim Tomek.
Gdy wrócił do domu, Motylska jeszcze szyła. Zerwała się, zapaliła mu lampę, zakrzątnęła się przy kuchence.
— Herbaty nie chcę. Ma tu pani trzy ruble. Niech mi pani wynajmie na przyszłą sobotę frakowy garnitur. Mam kręcić jakieś panny na wieczorku. A u pani co? Dzieci śpią?
Zajrzał do kołyski.
— Mój chrześniak się udał. Śpi, je i nic nie robi. Zupełnie w moim stylu.
— O Boże! Pan jeszcze mało robi! — szepnęła.
— Widocznie, kiedy to mówię. Jedliście dziś co ciepłego na obiad?
— Jedliśmy.
— Niech pani mnie nieobełguje tylko, bo z Janki prawdę wyciągnę. A teraz spać — i gasić lampę, bo nafty szkoda.
Po paru dniach o obietnicy swej Tomek zapomniał, i dopiero gdy w piątek wieczorem znalazł w swym pokoju śnieżnie białą koszulę i frakowy garnitur, począł kląć, bo był przemęczony.
— Po ilu kelnerach, urwipołciach i wszelakiej innej hołocie mam brać na grzbiet tę lokajską liberyę! — mruknął niechętnie.
Ale w sobotę wieczorem — ubrał się i poszedł.
Remisz nań czatował w bramie i rozpromieniał.
— Panna Irena zabroniła mi bez pana na próg się pokazać. Już tam pełno gości i tańczą. Byłem w rozpaczy, że pan nami pogardził.
— Nie pleć pan głupstw!
Czteropokojowe mieszkanie Skorupskich było wyprzątnięte z sypialnych sprzętów i zapełnione rozbawioną młodzieżą.
Remisz zapoznał Tomka z chudym panem i tłustą panią Skorupską, potem z piękną panną Ireną i z sześciu jeszcze pannami i po chwili już kręcił pierwszą z brzegu w takt walca, wygrywanego na podłem pianinie przez jakąś ciotkę.
W saloniku było gorąco od lamp, i ciasno, że należało do sztuk akrobatycznych wymijanie tych par — bez potłuczenia lub rozdeptania — i Tomek, biorąc do tańca pannę Irenę, zauważył z uśmiechem:
— Nie gwarantuję od karambolu.
Dziewczyna błysnęła zębami.
— Pan tak po mistrzowsku tańczy, że się nie lękam.
— Smaczna dziewczyna — pomyślał — żeby się, szelma, nie perfumowała piżmem!
Po skończonym tańcu zdecydował, że ona jedna »była do ludzi podobna« — i pozostał u jej krzesła, racząc rozmawiać.
Potem znowu tańczyli — potem znaleźli się sami, trochę odosobnieni, w jadalni, gdzie zziajana mama Skorupska nie mogła nastarczyć napoju i jadła »kawalerom« — a gdy po kolacyi tańce znów się rozpoczęły, panna Irena i Tomek bardzo często tańczyli ze sobą.
Wieczorek skończył się nad ranem i Tomek wyszedł razem z Remiszem.
— Taki jestem panu wdzięczny — taki wdzięczny! — mówił Remisz. — Nieprawda — moja narzeczona była królową zabawy?
— Za cóż u licha jest mi pan wdzięczny! Zabawiłem się dzięki pannie Irenie, bo resztę tych panien — to wsadzić do menażeryi.
— Napatrzeć się nie mogłem, jaka z was cudna para. Panna Irena dziękowała mi za takiego tancerza. Ona taka dla mnie dobra, taka dobra!
— Oho — musieliście się wycałować w korytarzu!
— O, nie! Ona nie taka — i jabym nigdy się nie ośmielił.
Tomek ramionami ruszył i ziewnął, bo go »rozebrał« chłód i zmęczenie.
— Czy pan kiedy tam wstąpi? — spytał nieśmiało Remisz.
— No, jakże — muszę złożyć wizytę!
— Bo panna Irena wraca o trzeciej z biura.
— Postaram się ją zastać — bo tych Skorupskich — mogę darować.
— To zacni ludzie — ale rozumie się, że nie dorośli inteligencyą — do niej.
— A ona gdzie pracuje?
— Jest buchalterką. Myśmy się poznali przy pracy.
— No, i pewnie pan jej pomaga.
— To dla mnie najwyższa radość, gdy jej mogę usłużyć, wyręczyć.
— O Gott, wie gross ist dein Thiergarten — zamruczał Tomek.
— Co pan mówi?
— Ano, że pan stworzony na idealnego męża.
— Mój Boże — dla najdroższej istoty — to głupstwo nawet życie dać.
— Życie jest wogóle takie głupie! — rzekł Tomek — i z tem się pożegnali na rogu ulicy.
Zanim Tomek doszedł do domu, coś mu się odmieniło w głowie, bo rozbierając się, zdecydował.
— Mogą te Skorupy długo na mnie czekać i ta piżmowa panna też. Nie pójdę tam więcej!
I rzeczywiście wizyty nie złożył.
Ale w jakiś czas potem, wracając wieczorem ze szkoły szoferów, spotkał Motylską.
— Wyszłam na pana spotkanie, bo się bałam, że pan do domu — nie wróci, a tam nowina — powitała go.
— Jaki wuj z Ameryki, z milionem dla pani.
— Przyszła Francuska, ta, co to czasem bywa, z wesołą wieścią, że pana matka i siostra przyjechały i bardzo pana wyglądają.
— I pani to nazywa wesołą wieścią i leci pani z tem na ten psi czas. A cóż mnie to u licha może obchodzić. Przyjechały — to niech sobie jadą i siedzą. Było Francuzicę miotłą wygonić z jej nowiną!
— Ona czeka na pana.
— Psia krew. Muszę kogo zarżnąć — to mnie wsadzą na Pawiak — i tam mnie straż obroni od najścia familii. Żeby nie głód, tobym wcale do domu nie wstąpił — ano i przebrać się muszę.
Był bo w bluzie roboczej i usmolony.
Motylska skonfundowana pokornie i w milczeniu słuchała łajania, a wreszcie pozostała o dziesięć kroków za nim — i tak doszli do domu.
Deniska czekała i na widok Tomka wydała z siebie okrzyk przerażenia.
— Mon Dien. Comme vous êtes fait monsieur Thomas!
— Panna Deniska nie zna się na tych strojach — i niech nie krzyczy, bo dziecko przestraszy. Co to — baby drapnęły od tego bogatego wujaszka?
— Pani przyjechała na poradę do lekarzy, a Terka też chora na anemię.
— Przyszłam do pana z dobrą wieścią. Pani chciałaby pana widzieć. Serce matki...
— No, no — daruję resztę tej patetycznej tyrady z Racine’a. Co im trzeba?
— Ależ nic! Ulokowały się niedrogo, wuj dał na tę wycieczkę — zabawią parę tygodni.
— Aha — do końca karnawału. Gdzie mieszkają?
— Państwo Skorupscy odnajęli pokój, bo ciotka, co z nimi mieszkała, wyjechała do Krakowa. Ja to wszystko ułożyłam.
— Aha — rozumiem. Remisz, Szur — i małżeństwo. Panna Deniska u żydów byłaby swatką z profesyi. Ale mnie w to nie mieszajcie. Może tam wstąpię — jak czas znajdę, ale wstyd mi za was wszystkie, i Szurowi prawdę odwalę!
— A pan wie, że pan Władzio ma syna?
— No, proszę! Co za szczęście, że ród Gozdawów nie zginie. Przepraszam — ale jeść mi się chce, więc jeśli panna Deniska pozwoli, siadam do obiadu.
— Kiedyż pan matkę odwiedzi? Ona bardzo tego pragnie. Ze łzami mówi o panu!
— Przyjdę, przyjdę! Starczy jej łez na każdą potrzebę.
— Może jutro?
— No, dobrze — byle nie często!
— Ach, monsieur Thomas — ona się ucieszy. — A wie pan — jakem je zobaczyła, tom tak była szczęśliwa, tak szczęśliwa!
Ruszył ramionami, i byle się jej pozbyć, obiecał stanowczo, że przyjdzie.
I poszedł, ale rano i ostentacyjnie — w wyłojonej bluzie i zmiętoszonej czapce, jak szedł do swej szoferskiej praktyki.
Pani Feliksowa na ten widok dostała ataku łez rozczulenia, i naturalnie przyjęła go, jak w Ewangelii przyjęto marnotrawnego syna.
I jemu ścisnęło się serce, gdy ją ujrzał osiwiałą, złamaną, zbiedzoną — i może po raz pierwszy w życiu nie zjeżył się, gdy go objęła za głowę i przytuliła do serca. Terki nie było — wyszła z Deniską, więc Tomek, oczekując na nią — dał się matce wyżalić, wypłakać — i, o dziwo, nie bryzgał po swojemu, a nawet raczył spokojnie o sobie jej opowiedzieć.
— Za mały czas egzamin na szofera złożę — i jestem pewny bardzo dobrej posady. Mama się dziwi, żem ten fach obrał — ano — ja nie zniosę biurowej roboty — a nęci mnie to kierowanie samochodem, pożeranie przestrzeni, nawet to żonglowanie ze śmiercią. A przytem, jeśli mi się powiedzie — to zarobię i dla mamy.
— Moje dziecko, mnie nic nie potrzeba! — szepnęła. — Mnie na świecie trzyma tylko Terka. Gdy jej los zabezpieczę — chciałabym pójść — do ojca!
— Niechże mama poczeka. Jeszcze do Zagajów mamę kiedy zawiozę z powrotem!
— Żebyś choć ty tam wrócił — już o mnie się nie turbuj — ale wtedy Władka poratuj. Jemu ciężko!
Nawet i na to Tomek nie bryznął, i zaczął rozpytywać o zdrowie i sprawy potoczne — i cierpliwie słuchał przenudnych opowieści o przypadłościach i kuracyach.
Wreszcie, nie doczekawszy się Terki, pożegnał, obiecując, że przyjdzie nazajutrz, bo pani Feliksowa rozstać się z nim nie chciała. No — i stało się, że zaczął bywać codzień, zrazu rano — potem popołudniu — i że tak się składało — iż po drodze spotykał pannę Irenę, wracającą z biura, i że u Skorupskich okazał się Szur, i że pani Feliksowa dała się wciągnąć herbatkę do gospodarzy — i że pobyt i kuracya coraz się przeciągała.
Tomek jakby nie widział całej intrygi i pomimo trwogi Deniski — nie czynił Szurowi żadnych wstrętów. Żałoba nie pozwalała Terce brać udziału w tańcach, więc u Skorupskich urządzano wieczorami »gry towarzyskie« i stało się, że w takiej zabawie Tomek po długiej gonitwie z przeszkodami dopadł pannę Irenę w półciemnej jadalni — drapieżnie ją wpół objął, poderwał z ziemi i szamocącą się bezradnie zdławił w uścisku.
Twarz przy twarzy, pierś przy piersi — spojrzeli sobie w oczy, on z błyskiem żądzy zwierzęcej — ona przez mgłę upojenia.
Warknął coś głucho i zmiażdżył jej piękne usta pocałunkiem — w jej gardle zamarł krzyk rozkoszy — i już odskoczyli od siebie, bo rozbawione grono wpadło za nimi.
Trwało to sekundę — ale pożar krwi ich opanował, pozbawił przytomności, a gdy Tomek się z nią żegnał tego wieczora — wiedzieli, że muszą się zejść i należeć do siebie. A obok nich Szur szeptał coś Terce — a Remisz wniebowziętemi oczyma modlił się do narzeczonej, i pani Feliksowa z zachwytem patrzała na syna, szepcząc w myśli:
— Jaki on piękny, jaki elegancki. Żywy obraz Felunia!
Nazajutrz panna Irena wstała bardzo rano — mówiąc, że chce być u spowiedzi.
W powietrzu wisiała ciężka mgła zimowego ranka, złożona w wilgoci i dymu — i na ulicach ledwie się rozpoczynał roboczy dzień.
U bramy czekał już Tomek, i poszli tą brudną mgłą otuleni w puste Aleje, bezpieczni, że nikt ich nie spotka.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.