Barbara Tryźnianka/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Barbara Tryźnianka
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1914
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

∗                         ∗
Katastrofa przyszła nieubłagana, i wcześniej, niż była spodziewaną. W dwa tygodnie po Tomku wrócił z Paryża pan Feliks, pozornie spokojny i nadrabiający miną, ale o lata zestarzały i z silnemi objawami nurtującej, nerwowej choroby.

Widocznie obmyślili z Władkiem sposoby ratowania, co się da, bo począł spieniężać cugowe konie, inwentarz, zboże na pniu. Ale po paru takich tranzakcyach — widocznie żydzi się spłoszyli — zaczęli podejrzewać — i nagle na Zagaje spadła masa drobnych wierzycieli małomiasteczkowych. Pierwsi byli pokorni — ale odprawieni obietnicą zapłaty — po odebraniu spadku — rzucili panikę na innych, którzy stawili się zuchwali, natrętni — grożący. Wtedy pan Feliks wysłał żonę z córką do Warszawy — ze dworu zniknęło stołowe srebro — i najdroższe sprzęty.
To było hasłem do otwartej już napaści. Posypały się sprawy sądowe — wyroki — i oto pewnego majowego dnia — zjawił się komornik. Miał prawomocny wyrok dla jakiegoś Kahana — i opisał ruchomości.
Wtedy — na widok urzędnika, wkraczającego jako wszechpotężne prawo — do jego domu, pan Feliks wyszedł do sieni — chciał coś mówić, poczerwieniał, zatoczył się — i padł na podłogę. Raził go atak paraliżu. Tomek ze służbą zanieśli go do sypialni — posłano po doktora.
Tymczasem w pałacu nakładano pieczęcie, ale pan Feliks już nic nie czuł i nie wiedział.
Przybyły Sabiński odratował go na razie — ale rzekł do Tomka.
— To pierwszy dzwonek — do pociągu na daleką drogę. Za tydzień mu to minie, ale wywieźcie do Warszawy — bo jeszcze drugie takie wrażenie, a będzie — koniec.
Tomek, wbrew swemu zwyczajowi — nie parskał na ojca. Był spokojny.
— Chciałbym, żeby tutaj też był prędzej zupełny koniec.
— Bądź o to spokojny. Objedzą żydy Zagaje, jak ptaka mrówki — do czystego szkieletu. A ten szkielet zabierze Malecka.
— No — bywaj zdrów — wstąpię do Żernik — i przyślę ci tu Władka do pomocy.
Ale jeszcze przed Władkiem zjawił się Strażyc.
— Co się u was dzieje? — zagadnął, ujrzawszy popłoch w domu.
— Ojciec miał atak paraliżu na widok komornika. Opisuje graty za dług Kahana — odparł Tomek.
— Dlaczegóż nie płacicie. Przecie odziedziczyliście miliony. Podobno macie trudności z wywindykowaniem spadku, ale czyż ten Kahan oszalał. Ileż się należy — zapłacę. — Sięgał do pugilaresu, ale go Tomek powstrzymał. Był czerwony, to blady, i z trudem zaczął mówić.
— Nie — dziękuję panu. Tak musi być.
— Jakto?
— Jesteśmy zrujnowani — stryj nam nic nie zostawił.
Strażyc się żachnął, zmieszał.
— No — ale przecie — musicie się jakoś ratować. Czyżby tak ostatecznie źle było?
Spojrzał po meblach, po ścianach.
— Macie przepyszne mahonie — i agry. To nie może iść na licytacyę. To są antyki, unikaty. — Założył monokl i począł oglądać okiem znawcy i chciwego amatora.
— Na licytacyi może pan kupić! — rzekł Tomek z szyderczym uśmiechem.
— Nie dopuścimy do sprzedaży. Zaraz jadę do Chojnowskich — obmyślimy sąsiedzką akcyę, by tę gwałtowną sprawę zażegnać. Stara Pułaska coś przebąkiwała tymi czasy, ale tej wściekłej babie nikt nie wierzył.
Zaczął się żegnać — i powóz jego minął w bramie Władka, który konno wpadł, prosto od roboty w polu.
— Cóż Strażyc? — spytał niespokojnie.
— A nic. Pewnie kupi mahonie na licytacyi.
— Wiesz, że Kuperman, Łunden i Myłachowicz mają też wyroki?
— Jak się te żydy zaczną drzeć teraz o zdobycz. Boć dla wszystkich nie wystarczy!
— Jakże ojciec?
— Drzemie. Siedzi nad nim stryjowska niemowa.
— Matce dałeś znać?
— A po co? Sabiński ręczy, że mu to odejdzie — więc za dni parę odwiozę go do Warszawy.
— Nie wiesz — ile zdołał zebrać gotówki?
— Parę tysięcy. Ale ja z tego wezmę — ile się należy — i opłacę służbę. Odprawię całą tę nieużyteczną czeredę domową i ogrodową — no, i wrócę tu — by dosiedzieć do końca.
— Trzeba ci być u Maleckiej i rozmówić się. Jeśli chce zostać przy Zagajach — może dopłaci — i nie przyjdzie do publicznej sprzedaży. Ojciec miał to zrobić.
— Możebyś ty to załatwił, bo wiesz, że ja nie mam zdolności do tych rzeczy. Skończy się rozmowa, że babę wykpam — i tyle.
— Przedewszystkiem trzeba od ojca dostać plenipotencyę do działania. Chodźmy do niego.
W półciemnej sypialni pan Feliks leżał nieruchomy — z zamkniętemi oczami. Niemowa siedziała przy nim.
Przywieźli ją z Paryża i od pierwszego dnia wzięła się do roboty, jakby całe życie tu była. Umiała wynaleźć sobie zajęcie, stać się wszędzie użyteczną i gdy pan Feliks padł, rażony atakiem — stanęła do ratunku pierwsza, spokojnie, rozważnie i sprawnie. Surowa jej, zastygła w wielki spokój twarz nie zdradzała żadnego wrażenia. Gdy synowie weszli i zbliżyli się do chorego, usunęła się nieco — usiadła w oknie — i wzięła się do roboty koronek, które tworzyła bajecznie pięknie i wprawnie.
Pan Feliks otworzył jedno oko — drugie było bez ruchu — i spojrzał na synów przez łzy.
— Nie wzywajcie jeszcze matki! — rzekł z trudem. Sabiński mówił, że mi to odejdzie. Czy ten już odjechał?
— Już. To się załatwi. Niech ojciec się nie trapi — rzekł Władek.
— Miałem dziś być u Maleckiej. Napiszcie, prosząc — by tu przyjechała — żem chory. Ja się z nią rozmówię. Albo — niech Tomek do niej pójdzie — poprosi.
— Dobrze — ale niech ojciec się zmoże. Doktór radzi — by ojciec do Warszawy pojechał na kuracyę.
— Sabiński się nie chce fatygować. Tembardziej muszę się z Malecką rozmówić. To mnie uspokoi — pomoże!
— Będę dziś u niej. Teraz niech ojciec spocznie.
— Jestem pewny, że Malecką uchodzę. Namówię, żeby dodała pięć tysięcy — wtedy zepchniemy żydów — i będziemy Tryźnianki szukać...
Głos przeszedł w niewyraźny szept; bracia spojrzeli na siebie i wyszli.
— Skończony człowiek! — rzekł Władek — ale taki stan może trwać lata — a tymczasem, żaden z nas nie ma plenipotencyi — żadnej możliwości działania.
— Co tu działać! Kręcić, łgać, ludzi oszukiwać. Ja mam tego dosyć. Raz sobie powiedzmy śmiało i otwarcie — nie mamy nic — i rzućmy wszystko na pastwę. Ja ci zapowiadam — że plenipotencyi nie chcę. Ty ojca odwieź do Warszawy — i tam mu rejenta sprowadź.
— I pomyśleć, że pieniądze stryja gdzieś leżą — i dostać ich nie możemy! No, bądź zdrów, muszę wracać do domu. Mania niedomaga — kartofle kończę sadzić. Huk roboty.
Gdy Władek odjechał, Tomek ruszył w pole w kierunku Drobiny.
Zagajskie pola obsiewano opieszale i byle jak; rozprzężenie znać było na każdym kroku.
Tomek nałożył drogi, żeby nie przechodzić blizko pługów — i wnurzył się w brzozowe gaje, które stały w całej majowej krasie, pełne balsamicznej woni i ptasiego grania. Ścieżka się wiła wśród srebrzystych pni — i oto zaczerniało ogrodzenie Drobiny.
Ujrzał zaraz Malecką — uprawiającą grzędy warzywa — na czele kilku dziewcząt wiejskich, wśród których spostrzegł Zuzię.
Dzień to był bardzo ciepły, ale Malecka miała zawsze na głowie czarną chustkę i nieodłączny fartuch na barchanowej sukni.
Zuzia zobaczyła go zaraz i oznajmiła »dziedziczce«, która wbiła grabie w ziemię, otarła ręce o fartuch — i ruszyła ku domowi.
Spotkali się przy ganku. Tomek ukłonił się sztywno i urzędowo, bez żadnego wstępu, rzekł:
— Przychodzę z polecenia mojego ojca, który nagle zasłabł i prosi panią — o przybycie do Zagajów — dziś, zaraz, dla załatwienia interesu.
— A cóż tak pilnego. Pan Gozdawa pozdrowieje — to załatwimy interes.
— Ojciec miał atak paraliżu — więc kto wie, czy pozdrowieje. Polecił mi bardzo usilnie panią prosić o tę bytność.
Malecką poruszyło to widocznie, spuściła głowę, zamyśliła się.
— Bieda u was! — rzekła, podnosząc oczy i patrząc pytająco, badawczo na Tomka. Chłopak poczerwieniał i zbladł.
— Tak — u nas jest źle, — odparł z odruchem szczerości — ale zaraz dodał po swojemu szyderczo.
— Dostanie pani tanio Zagaje.
— Mnie dosyć Drobiny, ani się pędzę na interesy. Ano — swoje pieniądze chcę mieć — to moje prawo. Może pan wstąpi pod dach?
— Przeszkodziłem pani w robocie — nie chcę zajmować czasu.
— Ja pracuję z ochoty, ale i spocznę chętnie. Gorąco dzisiaj — będzie burza.
Tomek wszedł za nią do chłodnej sieni, potem do dużego pokoju, który widocznie służył za jadalnię — i salon.
Proste, drewniane były sprzęty, ale wielka, niezwykła w takich dworkach, czystość.
Na stole stał dzban mleka i bochen chleba czarnego — podwieczorek.
— Może pan pozwoli kubek chłodnego mleka — rzekła z prostotą.
— Dziękuję pani. Z przyjemnością — bo jeszcze nie jadłem obiadu.
Nalała mu, podała — i sama się zabrała do posiłku.
— Kiedy chory mnie wzywa, to ja zaraz z panem do was pójdę. Chociaż, na mój rozum, nie pomoże Zagajom — choćbym i kapitału nie żądała. W lipcu, żeby utrzymać się, trzeba gotówki dwanaście tysięcy. A potem, dalej — będzie męka, niedostatek, zgryzota dnia i nocy. Już nie siły pana Gozdawy na takie borykanie.
— Pewnie — ale on to będzie wolał — jak stratę swego domu i tego ziemi kawałka. Jeśli pani kapitał zostawi — oszczędzi mu pani strasznego ciosu, a pieniądze pani w żadnym razie nie zginą.
— To pan by chciał — żeby rodzicom było spokojnie? Żałuje pan ojca?
— Nie pora go krytykować — kiedy może umrzeć lada chwila. A matka — to niedołężne dziecko — o mózgu ptaka. Jak ojca nie stanie, to ona potrafi tylko płakać. Trzeba ją będzie karmić, ubierać — ot, jak dziecko!
— A któż się nad nią zlituje i da opiekę?
Tomek ramionami ruszył.
— Któżby? Niby ja. Bo brat się ożenił i służy u Pułaskich bez pensyi.
— To pan ma szczęście!
— Bajeczne — zaśmiał się szyderczo.
— Ale pan by nie został w Zagajach?
— Po śmierci ojca — za nic.
— No — to ja tak myślę zrobić. Zostawię kapitał — a niech pan Gozdawa wyda panu plenipotencyę — i my z panem te interesa rozpatrzymy. — Pan położenie jasno widzi — i pan za rodzicami dobre słowo rzekł, choć pan by mógł być na ojca rozgoryczony i choć pan prędki umie być! — No, kiedy pana wola — możemy iść.
Zdjęła fartuch — i poszli.
— Marnie orzą u was! — rzekła po drodze.
— Służba nie płacona pół roku, uprząż robocza bez obroku, bo cugowe konie owies zżarły. W Zagajach trupem czuć, a wtedy wszyscy wszystko rabują.
— To prawda, że was ten doktór milioner wydziedziczył?
— Prawda.
— To łotrostwo z jego strony.
— Zależy. My jego pieniądze uważaliśmy za nasze, a on za swoje. Zresztą, może nic nie zebrał. Na jego miejscu, jabym też wolał przehulać, jak zbierać dla nieznanej rodziny.
Na ganku Malecka obejrzała się po klombach, żwirowatych drogach, po kunsztownych grupach drzew, i pokręciła głową.
— Szkoda, żeby to wyrąbali chłopi — na koloniach, a utrzymać — koszt ciężki i zbytkowny. Taka u nas zagadka ze wszystkimi pańskimi dworami — i taki moment — jakby w chorobie — operacya.
— Pacyentów sporo tej operacyi nie przeżyje. Może pani chwilę tu spocznie — meble wprawdzie już opisane do sprzedaży, ale siedzieć na nich jeszcze nam wolno. Pójdę, dowiem się — czy ojciec nie śpi.
Gdy wrócił, zastał Malecką zapatrzoną w portrety rodzinne. Wskazała jeden.
— Ten wojskowy — to bardzo do pana podobny. Jakiś krewny?
— Dziad, Szymon Gozdawa, oficer wojsk polskich. Mamy jeszcze ten jego mundur i ordery.
Spojrzał po portretach i rzekł, śmiejąc się.
— Wojowników tu sporo. Możemy i swoje podobizny tu zamieścić — jako walczących z różnemi Kahanami i Kupermanami. Czasy się zmieniają, ale Gozdawy zawsze waleczni. Proszę panią — ojciec bardzo się ucieszył — i gotów do rozprawy.
Malecka, wchodząc do sypialni, bystrem okiem obejrzała wszystkie kąty — zatrzymała wzrok na niemowie, która, korzystając z resztek światła, z błyskawiczną szybkością plątała nici koronek.
— Witam panią! — o wiele mocniejszym już głosem odezwał się pan Feliks. — Proszę — niech pani usiądzie — trochę zaniemogłem — przeciąg był dziś w sieni — zawiało mnie, ale Sabiński mi pomógł. Za parę dni wstanę.. Zawsze jednak w interesach — nie lubię i dnia tracić i dlatego rad jestem, że dziś się rozmówimy.
— Owszem — i ja rada jestem. Wedle pana woli, dowiedziawszy się, że brat pana umarł, zakrzątnęłam się około innej lokaty dla mego kapitału. Pan go raczył wziąść tylko na krótki czas — do otrzymania spadku.
— No tak, ale pani nie ma pojęcia, ile tam za granicą ceregieli i trudności. Chwilowo może mi być trudno z tak dużą wypłatą i dlatego chcę panią prosić — o pozostawienie tych pieniędzy — na czas jakiś.
— Na jaki czas?
— Chociażby na rok.
Malecka spuściła oczy i milczała.
— Mięknie baba — pomyślał pan Feliks.
— A pan zupełnie pewny — że za rok otrzyma spadek — ozwała się powoli.
— Najniezawodniej.
Tomek, który był wszedł do pokoju, zbliżył się do łóżka i rzekł:
— Niezawodnie Zagaje same gwarantują kapitał pani — i stanowią ewikcyą.
— Proszę cię — mój drogi — ja rządzę i wiem, co mówię. Nie mieszaj się! — niecierpliwie fuknął pan Feliks.
— A właśnie ja chciałam panu podać moje warunki! — ozwała się spokojnie Malecka. Pan się już napracował i dosyć nabiedził. Pan teraz niezdrów — potrzebuje spokoju i wypoczynku. Nie mówiąc o sukcessyi — Zagaje obciążone dosyć — i trzeba dobrych sił — żeby podołać. Niech pan wyda plenipotencyę synowi — to już ja z nim się ułożę.
— Pani wybaczy, ale jestem jeszcze właścicielem i dam sobie radę — własną głową. A w każdym razie — mam starszego syna, który ma większe kwalifikacye na plenipotenta.
— Jak pan sobie życzy. To ja tylko na prośbę pana kapitał jeszcze na rok zostawię — jeśli mi pan słowem honoru zaręczy, że z sukcesyi po bracie swoje otrzymam.
— Słowem honoru ręczę, że za rok otrzyma pani swoje pieniądze odemnie.
— Oj, proszę pana — i ja umrzeć mogę — i pan. Tyle naszego — co dusza. Mnie pana szkoda — tyle się pan biedzi — napróżno. Ano jak pan tak chce — niech będzie. Do roku nie posłyszy pan odemnie żadnego przypomnienia. Nawet i na procent poczekam. — Wstała, ukłoniła się — i przechodząc koło niemowy, rzekła:
— Dobra taka robota na zimowe wieczory. Jakby pani czas miała, proszę mnie nauczyć.
— Ona nie słyszy. Głuchoniema! — rzekł Tomek.
— A — biedna. To niech jej pan powtórzy na migi moją propozycyą. Ona, kto taka? Wyszli z pokoju i Tomek ją objaśnił.
— To droga osoba! — pokiwała głową.
Gdy byli na ganku, stanęła jeszcze.
— Zrobiłam jak pan chciał — i na nic.
— Nie rozumiem, co się ojcu stało. Musi mieć jakieś swoje kombinacye.
— Ano — trudno — jest głową domu.
— Do sprzedaży nie dopuścicie?
— Nie wiem.
— Może i lepiej — żeby sprzedano — bo jak zapłacicie Kahana inni na graty spadną. W starych tych sprzętach mól się gnieździ i stare pamiątki czasów, co przeszły i nie wrócą. Szkoda wam tego — rozumiem — ale trza wam młodym iść dalej — nowemi drogami. Jeśli do licytacyi przyjdzie — to niech mi pan da znać — cobyście zachować chcieli, to ja kupię — i u siebie w spichrzu przechowam — i bez zarobku wam kiedyś oddam.
— Dziękuję pani — ale myślę, że zadługoby stały w śpichrzu. Gdy wyjdziemy z Zagajów — wymarnujemy się — lub wegetować będziemy jako przeżytki. W każdym razie za dobre pani chęci bardzom wdzięczny.
— Pana pierwsza bieda spotyka w życiu, to pan jeszcze mdły. Ja tyle miałam biedy — ile siwych włosów mam na głowie, to i czuję drugiego zgryzotę. I cierpieć człowiekowi się nie chce — i pracować się wzdraga — a potem jak się wciągnie — to tem tylko żyje.
— Słabemu, nie zwykłemu — pomódz ochota. Ja już wszystkie biedy znam — więc teraz patrzę na pana, jak na rekruta.
Ludzie mówią — żem bardzo bogata — a moje bogactwo — że potrafię pracować — i małem się zadowolnić.
Żegnam pana — i proszę zawsze do Drobiny w razie potrzeby.
Zeszła na drogę i jeszcze się raz odwróciła.
— A Zuzię zmarnować szkoda. Z duszą ludzką trza jak z ptaszkiem dzikim!
Nie zebrał się na odpowiedź, tylko ramionami ruszył — i wrócił do ojca.
Pan Feliks drzemał. Wieczór był cudny, majowy, do pokoju wpadał przez otwarte okno śpiew słowików, rechotanie żab — i kłęby woni bzów. Na pogodnem niebie nów się srebrzył.
Niemowa siedziała u okna, bezczynnie, zapatrzona w wiosenny świat.
Tomka objęła żałość, smutek, gorycz. Usiadł naprzeciw niej z głową zwieszoną — i czuł w gardle łzy.
Z mroków pokoju — naprzeciw tego kwitnącego życia — wypełzała śmierć, nędza, ruina. Miała szarość, chłód, beznadziejność jesieni. Wtem uczuł, że niemowa wstając, wzięła go za rękę i wskazała sąsiedni, oświetlony pokój. Poszedł za nią.
Zaczęła pisać w zeszycie, który zawsze ze sobą nosiła.
Pytała, co znaczyły pieczęcie na sprzętach. Tedy odpisał szczerze.
— Jesteśmy zrujnowani — stryj wydziedziczył — długów więcej, niż wartość funduszu.
Wieść tę przyjęła spokojnie — i odpisała, że stryj jej dał pięć tysięcy franków — z których jej pozostało jeszcze trzy — i że je im odda.
Roześmiał się — i odpisał, że powinna myśleć o sobie, bo oni jej nie będą mogli utrzymać — zawiadomił ją też — o propozycyi Maleckiej. Ruszyła ramionami.
Była zupełnie o swój byt spokojna — utrzyma się z roboty koronek — bardziej się troskała o chorego — i stanowczo te trzy tysiące franków im odda — gdyż do nich należą.
Tedy jeszcze raz spytał ją — czy nic nie wie o funduszu stryja — i jeszcze raz odpowiedziała przecząco.
Spojrzeli potem na siebie i pokiwała głową z uznaniem dla niego — pisząc prędko:
— Vous aurez une rude besogne — de les nourir tous. Vous êtes brave.
Teraz on ruszył ramionami i odpisał, że sam sobie chleba nie umie zarobić.
Zdziwiła się: jakto, przecie musi, trzeba. Zniecierpliwiony — zostawił ją — i wyszedł do ogrodu.
Noc była rozmarzająca wiosennym urokiem. Tomek minął podwórze, sad — wydostał się w pole — i na skłonie rowu wyciągnął się — śmiertelnie znużony — i rozstrojony.
Jak długo tak leżał, nie zdawał sobie sprawy — wreszcie usłyszał szelest kroków — i cichy szept: paniczu?
Nie poruszył się, ani odpowiedział:
Zuzia znalazła go — usiadła obok i milczała.
— Idź stąd — wracaj do Drobiny — warknął.
— Co ja paniczowi tu szkodzę, że sobie trochę posiedzę. W taką noc — nie uleżyć w pościeli. I ja mam interes do panicza.
— No — to gadaj — i daj mi spokój.
— Ludzie gadają, że moja pani kupi Zagaje.
— Może ty chcesz kupić!
— I-i-i. Panicz kpi ze mnie. Ale ja mam już sto rubli w kasie. Może panicz je chce wziąć?
— Na co?
— Może paniczowi potrzebne.
— Idź do stu dyabłów!
— Panicz zawsze po swojemu. Toć meble opisali w pałacu, paniczowi pieniądze potrzebne.
— Słyszałaś — idź do dyabła!
— Owa — a potem panicz znowu na mnie zawoła: Zuzia — chodź ino!
— Idź, nie zawołam już!
— Czemu? — szepnęła żałośnie.
— Bo mnie tu nie będzie. Ludzie prawdę mówią. I meble sprzedadzą i Zagaje twoja pani kupi i nikogo z nas tu za mały czas nie zostanie.
— To panicz w mieście będzie, w Warszawie?
— Mniejsza z tem, gdzie będę. Ciebie ze sobą nie zabiorę.
— To się wie. Ale żebym wiedziała, gdzie panicz będzie — tobym gdzie niedaleko na służbę poszła. Żeby najcięższa służba, tobym chwilę znalazła bieliznę uprać i w porządku utrzymać.
— Głupiaś, czy szalona.
— Pewnie, że głupia — ale mnie tak dobrze. Wiem, że panicz o mnie tyle dba, co pies o piątą nogę — ale mnie tyle uciechy — co przez panicza.
Tomek usiadł i popatrzał na dziewczynę.
— Ja się lada dzień ożenię z bardzo bogatą panną — sług mi nie będzie brakło.
— Gwałtem się cisnąć nie będę, ale żeby panicz wiedział, że ja i Kret — to jedno. Już sobie pójdę — ale jakbym się zdać mogła — to niech panicz zawoła.
Odeszła, zanim się spostrzegł. Pozostał długą chwilę — zapatrzony tępo przed siebie, wstrząśnięty dziwnie miękkiem wrażeniem. Gdy wrócił do domu — miał już przed sobą — jakby ślad drogi — jakby wśród ciemności — słaby promień dalekiego świtu. Nazajutrz pan Feliks, czuł się o tyle lepiej, że rano posłał po Władka i długo konferowali we dwóch. Wezwano wreszcie Tomka i dowiedział się o rezultacie narady.
Miał pojechać do Strażyca — zakomunikować mu list doktora Tomasza i zaproponować — by jemu — Tomkowi — pożyczył większą sumę — na rachunek owego legatu za dziesięć lat.
Władek niespokojnie patrzał na brata i radośnie się zdziwił, że bez sporu żadnego się zgodził i wyszedł, jakby zaraz miał jechać. Ale radość była krótka, bo gdy pożegnał ojca — znalazł Tomka w salonie, leżącego na kanapie z książką w ręku.
— Pojedziesz po obiedzie? — spytał.
— Toś ty wymyślił tę akcyę ratunkową?
— Ja.
— Domyśliłem się. Stary podobnie czegoś głupiego by nie wykombinował — nawet po ataku paraliżu.
— Proszę cię... — zaczął obrażony Władek.
— Nie proś — zaraz ci bez prośby moje zdanie powiem. Jakoś wymyślił to z tym projektem, jedź sam do Strażyca.
Jeśli przystanie — ja mu podpiszę, jakie zechce weksle i obligi — ale żebym sam podobne głupoty proponował — na to mnie niema.
— Nie rozumiem, dlaczegoby nie przystał. On się na seryo zakochał w Terce.
— No więc co! Po pierwsze taki Strażyc się nie kocha, ale ma gust do młodej, zdrowej i przystojnej dziewczyny — jak wszyscy przeżyci, tęgo nadszarpnięci panowie. Chce podlotka i dostanie — bez starania się o względy i łaski zbankrutowanych rodziców.
— Dadzą ci ją dadzą — sami przyprowadzą — jak śpiewa moja Zuzia.
— Więc dziewczynę dostanie, ale po to nie potrzebuje tracić tysięcy — na Zagaje boć wiesz, że każdy grosz tu rzucony — to przepadły.
— Naturalnie — jak tak myślisz — to musi wszystko przepaść. Pamiętaj — że na twojem sumieniu będzie ruina ziemi — no — i śmierć ojca. On tego nie przeżyje.
— Co? Na mojem sumieniu! — skoczył Tomek. Najprzód był winien stryj, a teraz ja! Jedź do Strażyca — mówię ci, że podpiszę, co zechce. Może ja też jestem winien, że ojciec odrzucił propozycyę tej baby z Drobiny? Dość panuję nad sobą, żem staremu głupstw nie nagadał dotychczas — ale ty mi z kazaniami nie występuj, bo stracę cierpliwość — i rzucę ci tę całą familię na karku — i tyle mnie będziecie widzieć. Takie same masz obowiązki, jak ja.
Władek zląkł się na seryo, prędko się wycofał i zamiast do domu posłusznie pojechał do Strażyca. Wrócił wieczorem skonfundowany i zamiast iść do ojca, wyszukał brata.
— No i cóż. Zgodził się? — spytał Tomek ironicznie.
— Niema go w domu. Podobno wyjechał za granicę. Służba nie wie, dokąd.
— Bardzo sprytnie się urządził. Zjawi się w karnawale — po Terkę.
— Co ja powiem ojcu?
— Powiedz, że Strażyc w Warszawie. Że go tam spotka — i sam zaproponuje.
— Był dziś Sabiński — mówił, że starego trzeba koniecznie tam odwieźć — i sam się ofiarował, że ze mną go odwiezie.
— Ale ty tu wrócisz?
— Niebardzo wiem po co. Jeśli wykupimy te ruchomości od Kahana — to nie dla siebie, ale dla Pipermenta, czy jakiegoś innego żyda. Wrócę, jeśli mi stary da pieniędzy, żeby opłacić i odprawić służbę.
Wiadoma rzecz, że w lipcu raty Towarzystwa niema czem zapłacić — więc Zagaje nie nasze już!
— Boże, Boże — co będzie z rodzicami!
— Stary, byle wyzdrowiał — znajdzie gdzieś jaką synekurkę — stara osiądzie na rezydencyi u którejś ze swych sióstr, Terkę się zepchnie na jaką pensyę! Mało to takich bankrutów jakoś żyje na świecie.
— Zagaje stracić!
— Namów twoją teściowę niech kupi.
— Nie śmiałbym się z tem odezwać nawet. A ty? Co myślisz robić?
— Najprzód starego matce odwieźć. Niech go pielęgnuje — a potem rozejrzę się w Warszawie za jaką bogatą żydówką — i pójdę do niej na utrzymanie. To będzie w stylu całej rodziny.
Władek poczerwieniał, ale nie odrzekł nic, bo do szermierki na języki z bratem nie czuł się na siłach. Ojca jednak uspokoił i aż się Tomek zdziwił jak pan Feliks był dobrej myśli i otuchy.
Nazajutrz odbył znowu z Władkiem długą naradę — zdawał mu rządy na czas swej kuracyi z takim spokojem i pewnością jakby nic Zagajom nie groziło. Gdy Tomek wspominał o zapłacie i oddaleniu służby — machnął ręką lekceważąco.
— Władek to załatwi.
— Jeśli oni tak niefrasobliwie na to patrzą — po co ja się o to troszczę — pomyślał Tomek. Ostatecznie stary się wyskrobie i niech tę dziurawą nawę pcha i prowadzi, gdzie i jak chce. Muszą mi dać wikt i opierunek jako latorośli swego rodu, a robić nic nie potrzebuję — ani tu, ani w Warszawie. Na papierosy wygram w bilard.
Doktór Sabiński zjawił się w dniu oznaczonym — obejrzał raz jeszcze pacyenta, i zdecydował, że podróż znieść może.
Oczekując godziny odjazdu, ulokował się z cygarem w pokoju Tomka i zagłębił w czytaniu gazet.
— Zabrałeś już swoje manatki? — spytał.
— Niewiele mi zostało, bo co było lepsze Niemiec gospodarz zagrabił w Brunświku. Uratowałem tylko kolekcyę krawatów. Szelma komornik opisał skrzypce. Tych mi szkoda.
Gwiżdżąc, chłopak rzucał do kuferka swą garderobę.
— A gdzież się podziała głuchoniema?
— Odprowadziłem ją na granicę — i poszła do tej baby z Drobiny. Wyobrażam sobie, jak się będą po francusku porozumiewać.
— Cóż ona tam będzie robić?
— Baba ją sobie zamówiła do nauki koronek, a stary był uszczęśliwiony, że się pozbył, widząc, że nic z niej nie wyciągnie.
— Więc opuszczacie zupełnie Zagaje?
— Ster zostaje w ręku Władka.
— Bodajby! Myślałem, żeś sprytniejszy. Ster bierze Pułaska. Ta was wykwituje.
Tomek się zastanowił.
— Ale i doktór nie taki głupi, jak się wydaje — odciął. — Teraz rozumiem wiele rzeczy. No, patrzcie — i to bydlę! Władek, umie intrygować! Oni umyślnie chcą doprowadzić do katastrofy. Pułaska kupi Zagaje na licytacyi. Że też stary tego nie przewąchał.
— Pewnie się porozumieli — mruknął doktór. — A Strażyc postawił licytanta na wasze mahonie i portrety familijne. Uważasz, Władek zostanie przy Zagajach — Terka dostanie od męża meble i pamiątki Gozdawów a ty — zostaniesz ze swymi krawatami.
Tomek poczerwieniał. W tej chwili mniej go dotknęło — że nic mieć nie będziecie, jak to, że sam nie domyślił się całej machinacyi. » Jakbym ja im mógł szyki popsuć i dokuczyć« — pomyślał z całą swą wrodzoną złośliwością.
A doktór, ryhocząc po swojemu, judził.
— To masz, za testament stryja. Zawszeć myślą, że za dziesięć lat, coś mieć możesz — więc wolą — tymczasem chwycić z tej rozbitej szkuty — co się da.
— Ja im nasadzę Malecką! — warknął Tomek.
— Oni tego tylko chcą. Ale baba się nie da wciągnąć. Bo uważaj — do licytacyi stanie z nią Pułaska. Jeśli Zagaje pójdą tanio — wygra Władek — jeśli drogo, wygra ojciec. Twojego tu niema nic — tylko krawaty.
— Jużci wolę — żeby stary coś zyskał, bo będą mieli co jeść — i mnie muszą karmić.
— W najlepszym razie zostanie im dziesięć tysięcy.
— Skąd doktór to wszystko wie?
— Od moich kochanych żydów z miasteczka. Oni wszystko wiedzą — i do grosza obrachują. Była też wczoraj Malecka u mnie — na poradę. — Baba zdrów jak koń, ale zaprószyła sobie oko jęczmienną plewą. Wyciągnąłem plewę — i pociągnąłem babę za język. Powiada, że dopłaci dziesięć tysięcy — ani grosza więcej. Mój drogi, nie susz sobie mózgu, jak rodzinie dokuczyć teraz, ale raczej pomyśl, żebyś sam sobie nie dokuczył. Za dziesięć lat, jakbyś wziął spadek stryja — tobyś Władkowi i Pułaskiej spłatał dopiero sztukę.
— Et — brednie. Doktór — wierzy, że te pieniądze, choćby były — jakaś tam Barbara Tryźnianka będzie dla mnie trzymać. Stryj był kiepski waryat — może trafił na sprytną babę, która mu to wmówiła — może się w niej kochał — a ona udawała bezinteresowność. Zresztą — niech to wszystko dyabli wezmą — nie daruję sobie nigdy tego, żem doprawdy litował się nad starym i łamałem głowę, jakby im pomódz i poradzić. Wstyd mi, żem był taki głupi! W każdym razie, niechby Władek Zagaje nie dostał.
— Wolisz, żeby je Malecka rozparcelowała?
— Wolę — niżby ten słoń ze mnie zadrwił.
— To się nazywa głos krwi — i rodzinne uczucia — rzekł z widoczną radością doktór, zapalając nowe cygaro.
A Tomek więcej nic nie rzekł, tylko zaczął pogwizdywać — co zwykle czynił, gdy nad jakimś złym figlem przemyśliwał.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.