Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.

Oczekując na przybycie króla, który się z Grodna do Krakowa, albo raczej do Niepołomic obiecywał, bo tam rad przebywał, unikając królowej dla trudnego pożycia z nią, gdy w istocie małżeństwo politycznym tylko było związkiem — Zamojski mężnie stawił czoło całej tej wrzawie, jaką śmierć Samuela wywołała.
Przewidywał on po części następstwa, gdy Batorego o powolność prosił i słał listy a posły, aby go do niej nakłonić. Przygotowany się też znalazł do walki, gdy król nie tyle się jej spodziewał, rachował na trwogę, a teraz widząc, że rozdrażnienie tylko wywołał, tem mocniej życzył i nakazywał najsurowsze względem Zborowskich postępowanie.
Z obu stron gotowano się do tej wojny i Zborowskich przyjaciele zręcznie umysły nastrajać się starali rozrzucanemi pismami, które z rąk do rąk przechodziły.
Kanclerz też z założonemi siedzieć nie mógł, choć te szarmycle przedsejmowe nie po myśli mu były.
W kilka dni po wyprowadzeniu zwłok do Spytków, siedział wieczorem Zamojski z Heidensteinem i Bechem za stołem, na którym papiery były rozrzucone i słuchał z zimną krwią opowiadań o pogrzebie, na który patrzeć nie mógł.
Tegoż dnia goniec mu przyniósł od króla listy panów Zborowskich, Jana kasztelana gnieźnieńskiego i marszałka Andrzeja... i inne akta sprawy się tej tyczące. W liście swym do Zamojskiego król nastawał na to, aby im rozdrażnienie w kraju większem się okazywało, mniej mu się poddawać i folgować.
Zamojskiby był chętnie wiele oznak niechęci puścił mimo uszu, nie podnosząc ich, nie walcząc z niemi, na wiele skryptów nie odpowiadając, co było najlepszym sposobem odprawienia ich pogardą; król zaś przeciwnie nastawał, aby nic bezkarnie nie uchodziło, bo czuł się silnym. Nie o Zborowskich mu szło, chociaż ich też nienawidził jako osobistych wrogów, ale o całą szlachtę, której oni butę, nieokiełznaną swawolę i zuchwalstwo wcielili w siebie.
Pożyć ich, było to zapowiedzieć innym, że dla wielkiego imienia, związków i znaczenia względów żadnych się mieć nie będzie.
— Prawo nie zna ludzi, pisał król, tylko uczynki... Ja też osobiście nie widzę żadnego powodu, dla któregobym folgować miał, a tysiąc pobudek, bym nieubłaganie ścigał wykroczenia.
Listy te Batorego dawał kanclerz czytać sekretarzowi, nie dodając do nich ani słowa. One tłumaczyły najlepiej jego zachowanie się.
Bech przyniósł właśnie cały zwitek papierów, które Zamojskiemu miał ukazać. Szło o to, czy warte były niektóre, aby przeciwko nim z kontr-skryptami wystąpić. Kanclerz tej polemiki bezimiennej był nieprzyjacielem, choć obyczaj kraju czynił ją prawie nieuniknioną.
Wiedziano powszechnie, co i Zamojskiemu nie było tajnem, że nocy ostatniej Samuel kazawszy sobie Mroczkowi podać papieru, pisał długo i dużo zostawił zapełnionych arkuszy. Co na nich stało, nie wiedział nikt oprócz Mroczka i tych, którym papiery oddał, ale vox publica chciała, ażeby wiersze i żale na nich zostawił, których odpisy się natychmiast ukazały.
Przyniósł tedy Bech ów wiersz i podał go Zamojskiemu uśmiechając się. Kanclerz w milczeniu czytać począł, ruszył ramionami i odsuwając papier, rzekł.
— Nie Samuelem to pachnie, i nie wiem ktoby się na to dał wziąć, ale ludzie łatwowierni są, gdy im tego potrzeba. — Czytajże w. mość — obrócił się do Heidensteina — pedagog to jakiś i poeta bullatus na rachunek Samuela, za pieniądze marszałka tak pięknie wystylizował. Boleść w przededniu śmierci inaczejby wołać musiała, gdyby do skandowania była zdolną. Nigdym też nie słyszał, aby hetman niżowców muzom dworował...
— Toć pewna, że elegię tę nie on pisał — odparł Heidenstein — ale ona chodzi po świecie i serca porusza.
— Czytaj w. mość — rzekł kanclerz do Becha — który rozpoczął:


Słuchajcie nocne cienie, bądźcie mi świadkami,
I wy nieszczęsne ściany, skarżę się przed wami,
Jak świat stanął i póki bieżą lata jego,
Żaden nad mię żałośniej nigdy nie zszedł z niego...


Za tem szło dalej, przyczem Zamojski często ramionami zżymał.
— Zdradził się pedagog — rzekł — mythologią i erudycyą, której bodaj Samuś nigdy nie miał. Ów Jowisz, Fata, Tytan, Sysyfus, Cyntia...
— Na toby jednak komentarz się zdał — odparł Heidenstein — bo tu wiele rzeczy dotknięto, które inaczej brzmią rzeczywiście niż je poeta urobił.
Kanclerz wziął do ręki papier, odczytał go raz jeszcze i począł dyktować Bechowi, który notował słowa jego.
— „O ojczystej swobodzie mówi — odezwał się kanclerz — a tej nie kosztował, bo był banitą; zowie się „synem koronnym“, a nazwiska tego godnym się nie okazał. Powiada, że „zdradną przygodą“ ujęty został, co fałszem jest, bo go umyślnie w imię prawa wzięto“.
Z kolei tak Zamojski przebiegł cały ów wiersz, rzucając uwagi, i dodając w końcu:
„Śmierć swą nazywa „niepożyteczną“, bardziej żywot był niepożytecznym, bo więcej szkodził ludziom, zdrowia ich pozbawiając, przykrości im czyniąc, rzeczpospolitę sobie nie ważąc, o królu mówiąc, że go za nic ma. Teraz jest śmierć pożyteczna, bo będzie drugim in exemplum, że zuchwałego zawsze karzą“.
Heidenstein więc postanowił, czemu się Zamojski nie sprzeciwiał, aby przeciw wierszowi notę na świat puścić. Wtem Bech i drugi wiersz łaciński średniowieczną formą niekształtną podsunął, którego pierwsze rymy przeczytawszy, kanclerz śmiechem parsknął i precz go odrzucił.
— Nie wiem jaki mnich się na to zdobył — zawołał — a no szkoda, że o jakie lat trzysta się opóźnił...

Wiersz ten w istocie jakby przed wieki zlepiony, kończył się groźbami w przyszłości dla Polski:

Cernite Poloni!
Erit hoc non uni,
Post hoc vos flebitis!


Łacińskiej tej elukubracyi dano pokój, śmiechem ją zbywając.
— Toć — rzekł Zamojski — panowie Zborowscy i tem się chwalą, że na Niżu o nim ruskie pieśni kozacy śpiewają; a no chyba na nie odśpiewywać nie warto, boby temu końca nie było...
Przyszły potem na stół listy obu JM. Zborowskich do króla, w których nietylko Andrzej, ale i Jan na kanclerza nastawał i z tych się król mógł przekonać, że surowość jego do coraz nowych prowadzić będzie zatargów i zmusi do coraz większych ucisków, a ścigania niemal całej rodziny.
Miał przed sobą listy te kanclerz, ale i wiele innych równie niepocieszających dokumentów.
Za Samuela o pomstę do Boga wołano.
List kasztelana gnieźnieńskiego mógł najboleśniej dotknąć Zamojskiego. Stał on dotąd zdala, nie mięszając się do spraw braci, którym był obcy, jak piorunem raziła go wiadomość o śmierci Samuela.
W spiski, w winy braci, w zamachy na króla kasztelan nie wierzył, nie znał ich... miał je za potwarze; gwałt, czyniący zakałę rodzinie, dotknął go okrutnie.
List do króla kończył się krzykiem boleści.
„Nie przyszło to uczynić Zamojskiemu dla dobra Rzeczpospolitej — pisał kasztelan — bo ta nie była nigdy ni w czem od niego obrażona, jeno z waśni a uporu swego przeciwko domowi naszemu, jako temu, który się zawsze o to stara i starać chce, jakoby wszystkie domy co najcelniejsze w Polsce naprzód do niełaski Waszej Królewskiej Mości przywiódłszy, wyniszczył do gruntu, czego już dosyć widzimy na oko, a sam siebie tylko i powinne swoje wynosi aż pod obłoki, a nigdy w niwczem[1] Rzeczypospolitej i W. Kr. Mości zasłużone, którego nie tak jego godność, jako wielka łaska Waszej Król. Mości, ex stercore erexit pauperem (z gnoju ubogiego wyniosła).
„Żal takowy w nas wiecznemi czasy uśmierzony być nie może, a życzyłbym był sobie, niż do tego przyszło, aby była nas ziemia pierwej i potomstwa nasze pożarła, bo nie jedno my, którzyśmy zostali na świecie, ale i ci, którzy już są na łasce Bożej, by jaką wiadomość o tem mieli i ciby równą żałość z nami mieli, do jakich dyscensyi i trudności Waszą Król. Mość i wszystkę Rzeczpospolitę wiedzie; daj Boże, aby to W. Król. Mość jako we zwierciadle obaczyć raczył. Dalej i więcej żal, który się prawie z duszą łączy, nie dopuści mi pisać. Wszystko na łaskę W. Król. Mości i rozsądek przypuszczając, ostatek się do sejmu odkłada“.
Przy czytaniu listu tego kanclerzowi, gdy Bech przyszedł do miejsca, gdzie zelżywie się wyrażał kasztelan, ex stercore... utknął. Spojrzał nań Zamojski i rzekł chłodno.
— Czytaj w. mość.
Wahał się jeszcze amanuensis, gdy Zamojski z wolna mu papier wyjął z rąk; półgłosem przeczytał.
Ex stercore! — a pokręcił głową i oddał mu list, aby kontynuował.
Nic sobie nie czynił z tego wyrażenia, przecież go zabolało i kilka razy w duchu powtórzył sobie: Ex stercore!
Na królu, który sam sprawcą był, nie czyniły wrażenia te listy; kanclerz cały ciężar odpowiedzialności dźwigał, jego tylko obwiniano.
Zborowscy czynni teraz nadzwyczaj, bo im o przygotowanie umysłów do sejmu chodziło, nietylko do króla ze skargą wystąpili, zaskarżyli kanclerza do trybunału w Lublinie, a przedstawili rzecz w ten sposób, że trybunał, acz z oględnością, postępowanie Zamojskiego naganił.
Pismo to obeszło go najwięcej.
Powaga trybunału była wielka, mogli się nią zasłaniać Zborowscy. Zmilczeć też nie mógł kanclerz i odpowiedzieć musiał.
Tak mimowoli prawie wszędzie był wciągnięty, iż się tłumaczyć i odzywać został obowiązanym. Milczećby był wolał, lecz nie godziło się. Gdy w odpisach poszła mowa pana Andrzeja miana przy wyprowadzeniu zwłok, i przeciwko tej protest zaniósł, do Lublina odpisywał, na wiersze odpowiadał, bo raz wszedłszy na tę drogę utrapioną, nie było można zawrócić.
Tak nie jeden ten wieczór, ale i dnie całe i noce czasem schodziły na sprawie Zborowskich, która miasto się przeto przygajać, coraz większą jątrzyła raną.
Wszystkie żywioły nieprzyjaźne przychodziły jej w pomoc, a szczególnie potajemne stronnictwo cesarskie, które się wielce radowało zawikłaniu.
Król z obojętnością pozorną, a w istocie z zaciętością nieubłaganą przeciwko Zborowskim działać polecał. Listy ich trzymał, czytał i sam dawno sprawę osądził, a to co o niej mówił Zamojski, było tylko powtórzeniem myśli królewskiej.
Gdy się to działo w Krakowie, tymczasem marszałek jeździł, zjazdy i sejmiki nawiedzał, do szlachty przemawiał, mów swoich kopie rozpuszczał w świat, listy rozpisywał, rodzinę najdalszą skupiał do wspólnego wystąpienia i na sejmik w Opatowie, prośbę podpisali w Zborowie nietylko Jan, Andrzej, Krzysztof, ale Piotr, Krzysztof drugi młodszy i Jan Stobnicki, tłumacki, kamionacki starosta... wszędzie jedna powtarzała się groźba: Hodie mihi, cras tibi. Dziś nas to spotkało, jutro całą szlachtę toż samo czeka.
Szlachta do tego stopnia się już poruszyła, że na sejm chciała nie przez posłów się stawić, ale gromadnie, tak jak na elekcyę, kto żyw... Odradzili to wszakże Zborowscy, aby o rebelię i najście gwałtowne ich nie oskarżono i sejmu nie odwołano, a zatem i sprawaby odroczoną została.
W pierwszej chwili po ścięciu Samuela, gdy Zamojski nie raz, ale wielekroć się dał z tem słyszeć, że ten sam los zgotował dla Krzychnika i że tem samem prawem jego bez sądu i sejmu może karać na gardle, troskliwy o siebie Krzysztof nie czując się zupełnie czystym, natychmiast pierzchnął i na ziemi cesarskiej schronienia bezpiecznego szukał.
Czynnym był za niego Andrzej, którego on radami wspierał, listów się już wystrzegając teraz, a ustne mu śląc informacye.
Postrzegli się jednak wkrótce wszyscy, że ta ucieczka podczaszego na niekorzyść jemu i sprawie wychodziła. Mimowoli mówiono sobie: Gdyby się w sumieniu wolnym czuł, nie obawiałby się niczego.
Raz i drugi zagadnięto o to marszałka, który powrót brata obiecywał. Ale gdy Krzychnika namawiać przyszło, aby przyjechał, rozbiły się prośby i wymagania o najdziwaczniejsze a najrozmaitsze z jego strony wymówki.
Życia dać wcale Krzysztof nie myślał, przyszłość mu się jeszcze uśmiechała.
Z panem Czarnkowskim mówiąc o te czasy, ciągle powtarzał mu.
— Długo on panować nie może... nie my, to inny mu pigułkę przyprawi. Nieprzyjaciół dosyć ma, a jednego Zamojskiego za sobą. Ten, by Salomonem był, nie starczy.
Oskarżony o intencyę otrucia króla, Krzysztof zbiegłszy za granicę o tem tylko myślał jakby się wypłacił kanclerzowi, jego obwiniając o zamach jakiś podobny, choćby na samego siebie.
W listopadzie 1584 zrodziła się z tego historya na proszowicki sejmik wyciągnięta, ale później pokryta milczeniem.
Ciemno w niej... a rzecz się tak miała:
Krzychnik za granicą przebywający w oczekiwaniu chwili, gdy mu brat marszałek znać da, iż choć na krótko bezpiecznie przybiedz może na zjazd jaki, aby się szlachcie okazać i obmyć z tchórzowstwa, nagle przysłał do Andrzeja z językiem, iż pojmał szlachcica, który miał od kanclerza Zamojskiego zlecenie, aby jego, Krzysztofa, ze świata zgładził, na co nawet była mu daną trucizna.
Panu Andrzejowi, gdy wiadomość tę odebrał, tak się ona zdała nieprawdopodobną, iż wierzyć jej nie chciał. Pocóż się miał uciekać do tego środka Zamojski, gdy w ręku miał inne, dostateczne, aby się zbyć Krzychnika.
Tymczasem wiadomość tę już z ust do ust podawano, wiążąc do niej i nazwisko szlachcica, który się miał zwać Pruski.
Upłynęło czasu trochę, pchnął marszałek od siebie zaufanego człeka, aby Krzysztofa nawiedził i sprawę tej trucizny bliżej rozpoznawszy, wyjaśnił. Na lekko z takiem oskarżeniem wystąpić nie było można.
Gdy dworzanin marszałka powrócił, tyle tylko przywiózł, iż istotnie Krzysztof trzymał uwięzionego niejakiego Pruskiego, a ten głośno, nie brany na męki i nie zmuszany wyznawał, iż naprzód tentowany był o zadanie trucizny podczaszemu, a gdy się temu nie opierał, przyrzeczono mu od kanclerza nagrodę znaczną, i sprowadziwszy go do Krakowa, Jan Dzierżek w gospodzie u Toltynowej przygotowany jad ów oddał Pruskiemu. Przyczem znajdować się miał chłopiec węgrzynek pana kanclerza. Listy też jakieś Zamojskiego w tej sprawie u Pruskiego znajdować się miały.
Jak się to wydało i w jaki sposób Krzysztof pochwycił Pruskiego, który dawniej u niego sługiwał, to się niby później dopiero okazać miało.
Tymczasem zaś pod dozorem Pruski znajdował się na dworze podczaszego i powtarzał codzień tę swoją historyę, a za nim p. Krzysztof ją opowiadał każdemu do niego przyjeżdżającemu.
Kto zaś był ów Pruski, nikt dobrze nie wiedział. Niegdyś wisiał przy dworze Krzychnika i gdy ten Wołoszyna był ułapił, co mu się potem okupywać musiał, za to że siostry za niego dać nie chciał, Pruski przy więźniu był dozorcą. Zniknął potem z oczów wszystkim, jakoby na Wołoszczyznę się z hospodarem udawszy, aż zjawił znowu z tą trucizną, ale bardzo biedny, odarty, z nosem krwawo zaczerwienionym od pijaństwa, złamany, przygarbiony, ochrypły i na włóczęgę wyglądający.
Opowiadał, iż dla wielkiej nędzy podjął się trucizny, ale go później sumienie ruszyło...
Krzysztof przez posła dawał znać bratu, że będzie-li bezpiecznem na sejmik do Proszowic dnia 1 listopada 1584 przybyć, gotów z sobą przywieść Pruskiego, aby ten publiczne uczynił zeznanie.
Charaktery dwóch braci, a licząc z Janem trzech wszystkich pozostałych, acz miały rysy wspólne, bardzo się jednak od siebie różniły.
Jan był tak szlachetnym, iż złego nie widział i nie przypuszczał, a bracia też przed nim nie wszystko co czynili odkrywać mogli.
Andrzej i Krzysztof, podobniejsi do siebie, stali też w pewnej od siebie odległości. Oględniejszym daleko był marszałek, strzegąc się, aby na siebie nawet podejrzenia nie ściągnąć, nie oburzał się na to co Krzysztof czynił, lecz obawiał się nieostrożności i fałszywego kroku. Pchnąłby on podczaszego, gdyby w tem niebezpieczeństwa nie widział dla siebie, tak samo jak niegdyś Krzychnik popychał Samuela, nim się posługując. Przebieglejszym był podczaszy, ale dla niego wszelkie środki bez wyboru dobre były, a awanturnicze usposobienie, pokrewne Samuelowemu, często go zadaleko prowadziło.
Nie bez przyczyny więc, znając go krzywił się marszałek, słuchając opowiadania o Pruskim i o truciźnie. Wydała mu się ona niezgrabnie zmyślona na odwet za tę truciznę, o której wzmianka była w listach Krzychnika.
Dlatego posłał na miejsce badać co zacz był ten Pruski i jakim sposobem podczaszy mógł do niego przyjść. Z relacyi zaś przywiezionej tyle tylko wyrozumiał, że Pruski dużo piwa pił, a napiwszy się niedorzeczy prawił.
Uląkł się, aby z takim świadkiem i gadką nie przyjechał na sejmik do Proszowic podczaszy i list napisał odradzający, w którym mu to czuć dawał, że się rzecz bardzo podejrzaną wydaje...
Rozgniewało to do najwyższego stopnia Krzysztofa. Odpisywać nie śmiał, bo się już na listach i na cyfrach sparzył, ale powiedzieć nakazał bratu, że on też głowę ma na karku nie dla proporcyi, a na rzeczy się zna i plewy od ziarna rozróżnić umie...
Nadchodził sejmik w Proszowicach, na który miał podczaszy przybyć, aby okazać, że kanclerza i jego pogróżek o gardło się nie lęka.
Wszystko niemal co się tu przygotowywało, nie było Zamojskiemu tajnem. Tak jak wprzódy Urowiecki krok w krok niemal za Samuelem jeździł, a Boksicki go, domownikiem będąc zdradzał, teraz też na dworze p. Andrzeja były służki kanclerza, dojeżdżali jego ludzie i do Krzysztofa. Co się tu radziło, mówiło, gotowało, o tem wiedział Zamojski. Z sejmiku proszowickiego wielkich się rzeczy nie obawiał ani spodziewał, ale go wiadomość o Pruskim, o truciźnie, o Dzierżku do żywego poruszyła.
Nie zwykł był gniewać się nigdy, ani unosić, tym razem jednak, znak krzyża świętego uczyniwszy skoczył jak młodzik, gdy posłyszał, że on miał truć Krzysztofa.
Było to wprost śmiesznem, ale razem oburzającem. Wiadomo jak szlachta drobna łatwowierna jest i chciwa plotek, zwłaszcza gdy one możnych się tyczą i mogą ich obryzgać...
Nic to nie pomagało, że baśń była niedorzeczną, tłumy w nią chętnie wierzyć mogły, a ubrano ją tak w pewne szczegóły, w nazwiska, iż miała jakąś barwę rzeczywistości.
Dzierżek jako żywo nigdy w oczy Pruskiego nie widział, ledwie go znał, a co gorzej, właśnie o tym czasie gdy miał u Toltynowej oddawać truciznę, z polecenia hetmana w Knyszynie się znajdował.
Węgrzynka żadnego dopytać nie było można.
Spytany o Pruskiego Dzierżek powiadał, iż go nigdzie indziej nie widywał, krom za stołem w browarze, albo przy kieliszku u Toltynowej, pijanego, pieśni wyśpiewującego, a gdy grosza nie miał, w najpodlejszy sposób żebrzącego w imię podupadłego szlachectwa swego.
Co się tyczy przyprawiania trucizny w aptece na rogu Grodzkiej ulicy, Dzierżek się odwoływał do Mroczka, z jakiego powodu tam śledzili i badali czy jej dostać można.
Jakim sposobem Pruski mógł wiedzieć, że Dzierżek u Fontanusa bywał, w tem był sęk.
Wszystko to razem funta kłaków nie było warte, lecz Zamojskiego duma obrażoną była srodze i gniew przeciwko Krzychnikowi wzmógł się jeszcze.
Poniżającem dla kanclerza było, że go śmiano nawet w ten sposób nikczemny spotwarzyć.
— Mamci podostatkiem na podczaszego sposobów i nie potrzebuję się do takich, jakich on używa uciekać!
To co kanclerza chwilowo oburzało tylko, króla jątrzyło do najwyższego stopnia. Dowiedziawszy się o potwarzy tej, krzyknął, węgierskiem przekleństwem popierając swe słowa, iż mu podczaszy nie ujdzie, że go infamem i banitą uczyni, a waży się z głową ukazać, to mu ją natychmiast ściąć każe.
Przed 1 listopada posłał raz jeszcze marszałek do brata, aby przybywał, ale z Pruskiego sprawą się nie popisywał, bo ona więcej złego niż korzyści przyniesie.
Stawił się na sejmik podczaszy... Na pierwszym kroku spytał go brat.
— A Pruski?
— Mam go z sobą — odparł podczaszy.
— Aleć go produkować nie myślisz?
— Czemu nie? Na sejmik go nie poprowadzę, ale kto widzieć i posłuchać zechce, owszem proszę aby mu dał ucha... Mnie przecie o truciznę na króla obwiniono, a jabym miał nieprzyjaciela oszczędzać.
— Któż da wiarę lada opojowi?
— Trzeźwym jest i będzie, zobaczycie... a przysięgą gotów stwierdzić co mówi. Pan Bóg mi życie ratował, iż na niego, nie na innego popadł Dzierżek.
Zjechało szlachty wiele do Proszowic, aby Krzysztofa słuchać, bo już o nim wiedziano, że się tu okaże i mówić będzie. Wystąpił z mową gwałtowniejszą przeciw Zamojskiemu, niż wszystkie co je poprzedziły.
Marszałek strzegł pilnie, aby słuchacze byli przysposobieni do przyjęcia jak należy... Usposobienie też dla Zborowskich, którzy karmili, poili i wszystko na szlachtę a moc jej zdawali, było jak najprzyjaźniejsze.
Czego w tej mowie nie było!
Wyrzucał Zamojskiemu, że był szwagrem (sic) królewskim „niesłychana to rzecz w Polsce“, że zarazem koronę nosił, hetmanem był, żołnierzem rządził, władzę sprawował i posłuch nakazywał, a płacić mu za to musiano.
Dalej mówił, że Samuela zabił niewinnie, że jeszcze ich, Zborowskich, oskarżał o zamachy na zdrowie królewskie.
Gdy to mówił, szlachta wzdychała. P. Krzysztof wtrącił, że wzdychać i niewiasty umieją, a trzeba było działać. Potem gdy się zaczęto z tem wyrywać, aby na sejm jechać gromadnie, oparł się. Prosił tylko, aby wybrano posły takowe, żeby się na żadną prywatę nie oglądali.
Naostatek z wielką ostentacyą podczaszy kląkł, palce złożył i głośno wobec całej szlachty poprzysiągł.
— Przysięgam Bogu wszechmogącemu i temu jego obrazowi świętemu, że się mścić będę krwie brata mego niewinnej do śmierci, nad nim i nad powinnymi jego... Wiem ci, że ten pan, jako szwagier królewski pociągnie wiele ludzi za sobą, ale już „pereat anima mea cum inimicis meis“, (niech przepada dusza moja wraz z nieprzyjaciołmi mymi)...
Niedosyć na tem — przysięgę tę powtórzył trzeciego dnia znowu i dodał: „aż krew krwią zapłaconą będzie“.
Co to znaczyło, łatwo było zgadnąć... z Zamojskim bój o życie.
Z drugiej też strony, wiedział to dobrze Krzychnik, król zapowiadał, że nie ustąpi dopóki infamisem i banitą nie uczyni podczaszego...
Na wszystkie strony z Proszowic miało to groźne wypowiedzenie wojny, ząb za ząb, rozejść się po kraju. Dopóty wszystko za zgodą marszałka i za wiadomością jego się działo, ale z Pruskim wcale się nie powiodło.
Szlachcic przybywszy tu dla dania świadectwa, jak pierwszego dnia z wieczora się upił, więcej już nie wytrzeźwił. Sił mu to dodawało do ciągłego powtarzania, jak u Toltynowej truciznę mu wręczano, której on pełną króbkę podczaszemu ze skruchą wręczył, jak Dzierżek mu złote góry obiecywał... jak on to z wielką przebiegłością schwytał i przez większą jeszcze poczciwość odkrył... Ale za każdym prawie razem inaczej tę swą powieść układał, a gdy go kto przyparł pytaniami i zmusił do oznaczenia czasu, do tłumaczenia ściślejszego, plątał się, bełkotał, a w ostatku nie wiedzieć co prawił. Najłatwowierniejszym nawet nie starczyło to. Odchodziła szlachta głowami potrząsając.
Z ciekawością skupiano się koło niego, odchodzono z zawodem.
Sam Krzychnik, który rachował wiele na ten swój wymysł, spostrzegł, iż z niego żadnej korzyści mieć nie będzie. Zaniedbano więc Pruskiego, który przy piwie potem drzemał i nikt na niego nie zwracał uwagi.
Pozbyłby się go był chętnie podczaszy, ale puścić łotra nie było bezpiecznie, bo mógł schwycony na mękach, albo i bez nich przyznać się do kłamstwa i wskazać kto go do tego nakłonił.
Nie obawiał się o siebie podczaszy, bo sam tego nie czynił, ale po nici do kłębka dojść było łatwo. Musiał więc stawić straż przy Pruskim, pilnować go i nazad z sobą za granicę uprowadzić.
Wielka wrzawa około tej trucizny skończyła się na niczem, nastało milczenie, a marszałek, który przewidział niepowodzenie, gniewał się na brata.
Zagadnięty o to podczaszy stał chwilę zadumany.
— Słuchajno — rzekł do Andrzeja — to prawda, że z tego nic wielkiego nie wyrosło... ale ty myślisz, że małe gadanie i takie szkalowanie nic nie znaczy?... Pluń ty na wroga... nic mu się nie stanie, a no plwociny do sukni przywrzeją i plama zostanie!
Jakoż, choć mało kto w truciznę Pruskiego wierzył, zdala ludzie mówili.
— Ba! juściby tego z palca nie wyssali, coś tam być musiało... Jeśli nie kanclerz sam, ktoś z jego dworu coś zamierzał... Coś było!
I plwociny te w istocie nawet do kart historyi przywrzały.
Przez dni kilka z mowami się popisywali kto żyw chciał w Proszowicach, wszyscy przeciwko gwałtownikowi, tyranii, uciskowi, na kanclerza pioruny ciskając, a na sejm takich posłów wybierając, którzy ani panu samemu, ani Zamojskiemu folgować nie mieli.
Burza ta przedsejmowa nietylko tu, gdzie ją sami Zborowscy podniecali, ale po wszystkich ziemiach rzeczypospolitej grzmiała i huczała. Na chwilę upokorzona energią króla i Zamojskiego szlachta, chwytała pierwszą nadającą się zręczność, aby do dawnego powrócić zuchwalstwa i samowoli.
Zarówno Batory jak Zamojski wiedzieli o tem i przygotowywali się do walki. Miał król za sobą zastęp ludzi znaczny, któremu nie na dobrej woli, ale na równej jego i Zamojskiego energii zbywało. Ustąpić nie myślano, owszem walka miała ułatwić złamanie oporu i utrzymanie na przyszłość porządku.
Jako widomy znak zwycięztwa służyć miała sprawa Krzysztofa.
Podstawą do niej były listy Wojtaszka, aż nadto dostateczne do wykazania winy podczaszego. Król stał przytem niewzruszenie, aby z całą surowością sądzono. Zamojski nie śmiał już nawet nakłaniać do powolności.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niczem.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.