Banita (Kraszewski, 1885)/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.

Wierny swemu obyczajowi, którego odmienić nie mógł, Samuel, choć mu się we wszystkiem nie powiodło, a ludzie najgorzej służyli, jechał dalej, już na Piekary tylko rachując. Z Piekar wszystko się miało dokonać.
Tymczasem zabawiał się. Miał przy sobie dobrych towarzyszów kilku, rozumie się ulubionego Borosia i sokoły, Stefana Stadnickiego i sług trochę ze psami.
Około Podolan miejsce się okazało sposobne, więc ptaki puszczano, w czem Borosio okazał się dziwnie zręcznym, że dla niego dosyć pochwał nie miał Samuel, a tak był wesół, jak nigdy.
W Podolanach zachciało mu się donieść o wszystkiem Andrzejowi, który niespokojnie oczekiwał, co się stanie, a że go już szpiegami wystraszono, list napisał umyślnie taki, aby w ręce kanclerza wpadłszy w błąd wprowadził.
Stało w tym liście:
„Pan kanclerz już ku Krakowu jedzie, jest wprzód. Ja sam z Borosiem zabawiam się sokoły koło Podolan, którymi po staremu kugluję. U pani Włodkowej w Piekarach spać będę; nie frasuj się w. mość o mnie, boć sam żadnego niebezpieczeństwa nie widzę, ja też nikomu nic takowego nie myślę, tylko la pace, la pace Senior. Widziałem ci to na oko, że mnie kanclerz szpiegował, ale podobno nie żebym co takowego myślił, tylko się bardziej na mnie ogląda, jako bych ja, żem jest banit, nie miał być Zborowskim! Toć już w Krakowie nie będę, chociem Czecha posłał do Luzickiego już przed sobą; kilku do pana Żupnika wyprawię, kiedy się będziem mieli ruszać“.
Tak igrając i kuglując z sokoły, żartując z Borosiem, rozprawiając o tem, jako się na jutro gotować potrzeba, dojechali ichmość zdrowo do Piekar, gdzie na nich Włodkowa w zamku już, a z wieczerzą na stole oczekiwała.
Zawsze tu z jego przybycia radość bywała wielka, ale teraz podwójna, bo czuli wszyscy, że się coś wielkiego przysposabiało i było za pasem. Włodkowa znając męztwo wuja i jego rzutkość, bynajmniej nie wątpiła, iż co on przedsięweźmie i obmyśli, to musi się szczęśliwie obrócić.
Przy stole była ochota wielka, ale na długo się nie zaciągnęło, bo wszyscy czuli się zmęczeni, a siły były potrzebne na jutro.
Słano zaraz wszystkim łoża, gdzie i jak było można. Dla pana Samuela w izbie wielkiej, przy którym miał być Borowski i Bałaban, dla Chełmskiego Morawca w bocznej izdebce obok, na górze w komnacie mieścili się syn Oleś i pan Jędrzej Stadnicki.
Pożegnawszy Włodkowę, która dopilnowała, aby każdy przy łóżku miał kubek i napój dla snu potrzebny, wedle obyczaju, szli strudzeni spać tak, że przed północą cały dwór w Piekarach, w najgłębszym śnie był pogrążony.
Samuel szczególniej, że konną jazdą znużony był, bo miał pod sobą dnia tego konia, który nogi, prawda, miał doskonałe, ale nosił tak, że mało kto na nim wytrwał, usnął bardzo mocno.
Borowski zawsze czujny, spał ino jednem okiem, gdyż i myśleć było o czem.
Wtem, mało co po północy, w dziedzińcu rozeznał zdala naprzód koni stąpanie, potem bieganie ludzi i chrzęst broni, którego uniknąć niepodobna, z rusznicami zwłaszcza.
Zaledwie to uszu jego doszło, ducha stracił; wiedział już co to było. Przepowiadano im, że hetman na swą juryzdykcyę ich nie puści. Nim zobaczył i wyjrzał przez okno Borowski boso, opończę tylko narzuciwszy, zerwał się. Otworzył szybę, aż pod ścianami ludu pełno. Stracił głowę i co miał Samuela zbudzić, a o ratunku dla niego myśleć, z izby do komory po cichu sobie drzwi otworzył... ztąd na podwórko.
Tu jeszcze jakoś nikogo nie było, i Borowski śmignął wprost do stajen.
Mówił potem, jakoby Samuela budził, ale go się dobudzić nie mógł; zresztą sam potem wytłumaczyć nie umiał co zrobił, płakał tylko.
Obudził się na hałas Bałaban potem i biegł do okna, a ujrzawszy w dziedzińcu ludzi pełno, pospieszył do Samuela. Tego na łóżku już nie znalazł, tylko pościel pomiętą. Widać było, że broni swej szukał Zborowski, ale jej nie mógł znaleść. Murzynków dwóch, którzy mu posługiwali, schowali ją pod kobierczyk i tam pozostała.
Później już dojść nie było można prawdy, a i sam Samuel nie pamiętał dobrze, co czynił, gdy się obudził. Murzynkowie mówili, że broń, wedle zwyczaju, złożyli w łożu u głowy; Borowski powiadał, że on to uczynił. Sahajdak wisiał ze strzałami nad łóżkiem, ale tego nie pochwycił Samuel.
Bałaban drzwi znalazłszy otwarte, któremi przez komorę uciekł Borowski, sam też za nim podążył.
Wszystko to działo się wśród ciemności, bo noc była chmurna, a światła nigdzie po izbach.
Oblegający dom, czy dla postrachu, lub mając kogo na celu, poczęli dawać ognia, tumult się już wziął wielki.
Włodkowa, która spała na górze, narzuciwszy ledwie chustę na siebie, zbiegła do swych sług na dół, gdzie wszystek jej fraucymer się znajdował i tu znalazła Stadnickiego, który za piec się wcisnął. Ten opowiadał jej, że skoczył był zaraz do izby, w której Samuel spał i szukał go wszędzie, ale już nie znalazł.
— Uszedł, da-li Bóg! za co jemu chwała — dodał Stadnicki.
Złożyła ręce Włodkowa modląc się.
— Boże miłosierny! co się to dzieje!
Zmiarkowała dobrze, co to znaczyło, ale pewni byli, że umknął.
W tym momencie Żółkiewski tylnemi drzwiami, które wyrąbać kazał, skoczył ze swoimi ludźmi i wpadł między wystraszone białogłowy i małe dziewczęta.
Zarazem drugiemi drzwiami, także wyrąbanemi, wtargnął Urowiecki, a za nim Mroczek z wrzaskiem i strzelaniem a hukiem. Oprócz oddziału, który prowadził Urowiecki, Mroczek i przy którym był Żółkiewski, już na drodze na ochotnika, gwałtem prawie przyłączył się do nich Drohojowski z kupką przemyślan. Ci teraz z Sernym, pozostawszy w podwórzu, dla postrachu do dworu ustawicznie strzelali.
Stał się więc sądny dzień prawdziwy: lament kobiet, wołanie żołnierzy, strzały, hukanie, groźby, łomot. W jednych izbach ciemność, w drugich pozapalane światła.
Z wielkiej gorliwości, aby im ofiara nie uszła, bo jej jeszcze nie mieli, Urowiecki i Mroczek niemal poszaleli. Pamiętali co im hetman mówił, ujdzie-li, jakie z tego następstwa będą, więc na gwałt rzucili się na tych, których znaleźli i pochwytali, na Stadnickiego i na Chełmskiego.
— Gdzie Samuel, dawajcie go... Urowiecki bił nawet i groził śmiercią, tak że Chełmski i Stadnicki od zniewag i razów się obronić nie mogli.
A ciągle się rozlegało: — Gdzie Samuel.
Z siepaczów zaś ich, którzy się po domu rozproszyli, jedni szafy rozbijali, drudzy po kątach plądrowali. Włodkowa, choć kobieta, nie straciła odwagi i krzyczała jak na zbójów.
— Jak śmiecie dom mój najeżdżać, toć rozbój jest, toć gwałt, to o pomstę do Boga woła, żeście mi dom okrwawili. Jestem-li co winną, odpowiem, ale gwałtu zaprzestańcie.
Ale do Urowieckiego i Mroczka mówić było jak do ściany, bo oni z tego strachu, żeby im się nie wymknął Samuel, głowy potracili.
Chcąc Stadnickiego zmusić, aby go wydał, poczęli strzelać do niego i naraz z kilkunastu rusznic dali ognia, ale chybili wszyscy, chociaż Stadnicki ogłuszony padł na ziemię.
Szaleli tak, bo Samuela dotychczas śladu ani słychu nie mieli, a znali go, że mając czasu dosyć, pewnie im mógł ujść; gdy oni głowami ręczyli za to, że go wezmą.
Niektórzy więc puścili się na górę, gdzie syn Oleś spał, a był przy nim sługa wierny Skorowski, który go chciał bronić i cały krwią oblany szedł, bo go porąbano.
Oleś obryzgany także, przelękły wpadł do izby białychgłów, ojca szukając.
Zobaczywszy go okrwawionego, poczęły kobiety krzyczeć.
— Zabili Stadnickiego... Oleś ino żyw! Zabili Olesia.
Trzeba było znać Samuela, aby zrozumieć to, że imię syna posłyszawszy i słowo to: zabity, o własnem bezpieczeństwie zapomniał.
Gdy się obudził, a już naówczas ani Borowskiego, ani Bałabana nie było, rzucił się bezbronny, niedobrze jeszcze oprzytomniawszy, do sionki małej, do której dotąd nikt nie zaglądał, ale z niej wyjścia nie było. Prędzej później ujęliby go byli w niej, jak w saku.
A miał bezpieczną ocalenia drogę tę, którą uszli Borowski i Bałaban, bo z tamtej strony nikt ani zajrzał, aż do samego końca, drzwi były pootwierane, droga wolna do stajen. W stajni konie i pole tuż a las.
Ale komu Bóg zginąć przeznaczył!
Posłyszawszy — Oleś zabity! wyskoczył Samuel wprost na ten głos, w jednej koszuli, jak się z łóżka zerwał, stanął przed nimi.
Pierwszy Urowiecki go zoczył.
— Czego chcecie? — zapytał Samuel dosyć spokojnie, chociaż wiedział już, co to znaczyło.
— Ciebie chcemy mieć — zawołał Urowiecki — pójdź z nami do pana naszego kanclerza, a teraz się z nikim nie waż mówić, bo będziesz zabit.
Zapalili zaraz świecę i ucichło, tylko płacz już kobiet słychać było.
Samuel syna zobaczywszy że żyw był, pomyślawszy mało, krew swoją zimną, którą tylko w złych razach pod czas miewał, gdy już sprawa była zrozpaczona, odzyskał. Bo jak gwałtowny i impetyczny się okazywał, póki miał nadzieję, że się wyrąbie i obroni, tak w ostatniej toni lekko sobie wszystko ważył.
Radość tedy ichmościów, co tego bohaterstwa dokazali, była wielka, bo o mały włos, a łacnoby im uszedł.
Nim się tedy odział, a nim oni z końmi, ludźmi i bronią do ładu przyszli, upłynęło dosyć czasu wśród płaczu i lamentów Włodkowej, syna i Stadnickich. Tym wszystkim już nie czynili nic, obstawiwszy tylko Samuela swoimi, aby z nikim mówić nie mógł.
Ludzie pana Samuelowi i wozy jego stały noclegiem w Stogniewicach, dokąd zaraz nadeszła wiadomość, że pana Samuela ujęto, i że jeszcze byli z nim w Piekarach, wybierając się do Krakowa.
Rychłowski, który przy wozach był, nadbiegł z ludźmi, ale nie miał już tu co czynić.
Gdy już rankiem do izby, w której go trzymano, wpadł Rychłowski, Samuel go zobaczywszy zdala, odezwał się mimo zakazu.
— Daj już pokój, Rychłowski nieboże, niemasz tu co czynić. Jedźcie do syna, służcie jemu, a szkatułę tam moją miejcie w dobrem opatrzeniu.
Na biedę szkatułę tę wspomniał, gdyż potem Urowiecki o niej zaraz kanclerzowi doniósł i posłano po nią, aby wydano, a słudzy ze strachu i nieopatrzności oddali ją jak była.
Ucichło tedy w Piekarach, chociaż żałobą ją oblekło to nieszczęście, a Włodkowa, Stadnicki i syn w pierwszym momencie głowy potracili, lecz zaledwie Urowiecki Samuela z sobą wioząc do Krakowa ruszył, i w Piekarach myśleć poczęto o ratunku.
Zdawało się, że jeszcze drogi pozostawały i środki, aby odwrócić od Samuela karę główną, jaka mu z powodu banicyi zagrażała. Stadnicki choć zbity i na poły żywy, natychmiast siadł na koń i do Sandomierza do marszałka Andrzeja popędził. Przybył tu może w godzinę potem, gdy list ów z Podolan pisany przyszedł. W progu zobaczywszy bladego siostrzeńca prawie odgadł marszałek nieszczęście.
— Jędrusiu! — zawołał — co się stało?
— Gwałt wielki; na dwór w Piekarach nasłał kanclerz, ze strzelaniem i przemocą siepaczy, ledwiem ja żyw uszedł, a Aleksander okrwawiony. Samuela słudzy odbiegli, głowę stracił, sam się im w ręce dał, wzięli go i do Krakowa na zamek powieźli, ani się z tym tają, że go główna kara czeka.
Kanclerz z Proszowic sam ludzi wyprawiał. Wiedzieli o każdym kroku.
Marszałek z załamanemi rękami słuchał.
— Przeczuciem miał — rzekł. — Co tu czynić?
Zrazu w istocie nie wiedział nawet marszałek co miał przedsiębrać, ale najpierwszą było rzeczą kasztelanowi dać znać, aby bronił, a Krzysztofowi, aby o sobie myślał, bo i temu z listów i papierów sąd mógł zagrażać.
Tegoż dnia biegli posłańcy do Lublina do panów w Trybunale zasiadających, którzy wymiar sprawiedliwości mieli powierzony, aby oni się ujęli za zdradliwie pochwyconym banitą, który, jak dowodził marszałek, dlatego dekret sobie mało ważył, iż go ani król, ani kanclerz nigdy nie przypominał i dawali mu w wojsku i w kraju swobodnie przebywać.
Jana listy do pokrewnych szły, do Stadnickich, do pana z Górki, do Tarnowskich, do Spytkowej, ażeby wszelkich wpływów swych zażyli dla ocalenia chociażby żywota Samuelowi.
Obawiano się, aby kanclerz zapobiegając wpływom właśnie, nie przyspieszył wykonania dekretu, ale mylili się w tem, gdyż Zamojskiemu tak on był bolesną koniecznością, iżby go rad był jak najdalej odroczyć.
Spodziewał się może, przy osobistem widzeniu się z Batorym, skłonić go do łaskawości.
Jeszcze Zborowskiego nie doprowadzono do Krakowa, gdy już wieść z Piekar i Stogniewic, z Proszowic, z szybkością błyskawicy rozbiegła się dokoła, iż Zamojski pochwycić kazał Samuela i wprowadzić na zamek do Krakowa. Ta nagła surowość względem człowieka, który przez czas tak długi swobodnie się wszędzie ukazywał publicznie, a nawet bywał w stolicy, tłumaczyła się wprawdzie dla wtajemniczonych historyą Wojtaszka i pochwyconych korespondencyj, które spisku na życie króla i kanclerza dowodziły, ale dla innych był to krok tylko obrachowany, aby kraj i niechętną szlachtę przejąć trwogą i okazać jej, że król nikomu pobłażać nie myśli, ani rodzinom znacznym, ani tym nawet, co mu do zdobycia korony dopomagali, bo do tych się liczyli Zborowscy.
Już wprzódy na niepomierną surowość Batorego, na tyranią jego podnosiły się głosy, teraz zerwała się burza, uderzono na gwałt; nieprzyjaciele nawet Zborowskich widzieli w tem porwanie się na swobody i przywileje szlachty, cóż dopiero rodzina, spokrewnieni, przyjaźni i ci, którzy stojąc po stronie cesarza, wyzyskiwali co mogli przeciw królowi. To co przewidywał Zamojski, ziściło się z nawiązką; w jednej chwili umysły były zaognione, krzyki i wyrzuty najgwałtowniejsze się wzniosły. Dotykały one króla, który był odpowiedzialnym za Zamojskiego, ale w daleko większym stopniu spadły na kanclerza. W nim widziano instygatora, sprawcę, winowajcę. Nieprzyjaźń ze Zborowskimi, odgróżki Samuela dawno były znane powszechnie; uwięzienie uważano jako pomstę osobistą. Sprawa stanęła jako walka Zamojskiego ze Zborowskimi.
Od zabójstwa Wapowskiego, przez szalone wybryki Samuela, postępowanie nieczyste i niejasne jego braci, przerzucenie się ich do cesarskiego obozu, Zborowscy znacznie na swym wpływie i poszanowaniu u ludzi stracili; ale zawsze, choć nadrujnowany marszałek, choć zubożały podczaszy, mieli jeszcze i majętności rozległe i stosunki ogromne i związki i klientów, a szlachtę drobną, która ślepo szła z nimi.
Uwięzienie Samuela przychodziło też w samą porę dla tych, co przeciwko królowi knowali i gotowali zażartą opozycyę na sejmie. Ze wszech stron zabierano się je zużytkować, dowodząc samowoli, gwałtu, nieposzanowania praw stanu uprzywilejowanego.
Przez tyle więc lat wolno było banicie ukazywać się wszędzie, nikt mu nie mówił słowa, dano się ubezpieczyć, a potem schwycono go jak w pułapkę!
Poruszenie umysłów, wywołane wiadomością o napadzie na Piekary z każdą chwilą przybierało rozmiary groźniejsze; dodawano do opisu tego nocnego najścia na dom kobiety, wdowy bezbronnej, okrucieństwo, z jakim Urowiecki i Mroczek postąpili sobie względem niej, małoletniego syna Samuelowego, młodego Stadnickiego i służby. Strzelanie do domu, plądrowanie, wyrąbywanie drzwi, wrzaski, odgróżki i t. p.
W listach i opisach tej nocy powiadano:
„Toć się stało tego dnia w Piekarach, w dworze przywilejowanym pani Włodkowej, z piątku na sobotę w nocy, dwunastego dnia Maja, gdy miesiąc w ogonie był smokowym, w kilka dni po zaćmieniu słońca w tym roku“.
Dla szlachty było to w istocie nowe słońca zaćmienie, bo ukrócenie swobód jej... targnięcie się na jej prawa.
Miał za sobą Zamojski banicyę, która nigdy przestarzeć nie może, ale dlaczegoż jej przez lat tyle nie zużytkował?
Przybycie kanclerza do Krakowa nie uprzedziło niezmiernego niepokoju, jaki uwięzienie Samuela sprawiło. Zastał tu już wszystkich swych przyjaciół zaalarmowanych, przestraszonych. Zaledwie zażegnane niechęci miały się więc rozognić znowu! Wszyscy prawie potępiali tę surowość.
Poważny, zimny, spokojny kanclerz na pytania, na ubolewania nawet nie odpowiadał, zbywał je majestatycznem, bardzo znaczącem milczeniem. Na króla odpowiedzialności składać nie mógł... sam bronić się nie myślał, a na wszystkich twarzach czytał pytanie niespokojne: — Cóż dalej?
Tegoż dnia nad wieczorem nadbiegł ks. biskup Myszkowski na zamek, po którego obliczu zmienionem, bladości i poruszeniu kanclerz poznał, że i jego ta sprawa Zborowskich obchodziła mocno i trwożyła.
Nie zagadnął o niej w chwili pierwszej, pytając o podróż, o zdrowie, o króla, lecz łatwo było poznać, że to wszystko było tylko wstępem do najważniejszej rzeczy, do zapytania o Samuela, do interwencyi za łagodnością i miłosierdziem.
Kanclerz i biskup nie śmieli długo dotknąć tej struny draźliwej, naostatek Myszkowski już się powstrzymać nie mogąc, ręce złożył i zawołał.
— Kanclerzu mój, poznajesz po mnie łatwo, żem ja tu nie z samem pozdrowieniem pospieszał. Co za straszliwe wieści! Jakże się stało, że Zborowskiego Samuela ujęto?
Chłodno odparł kanclerz.
— Z mojego rozkazu! Napominałem go, aby się w mojej juryzdykcyi nie śmiał ukazywać. Na przekorę i szyderstwo przybył do Piekar, gdy o mnie wiedział w Proszowicach. Gotowano zamach na mnie, musiałem go uprzedzić.
Biskupowi łzy się toczyły po twarzy.
— A! następstwa tego kroku są nieobliczone — zawołał — król i wy ucierpicie... poruszyliście gniazdo osie.
— Wiem o tem — rzekł Zamojski — ale osy te nam w oczy lazły i kąsały, raz z niemi skończyć potrzeba.
— Skończyć! — przerwał biskup — to dopiero początek, a koniec, koniec... nie daje się przewidzieć, ani obrachować. Surowością u nas, obcemu jak Batory, nic począć nie można, łagodnością wszystko łatwo.
— Pobłażaniem doszliśmy do bezprawiów — zawołał Zamojski — trzeba granicę położyć temu, czas był, musiałem. Nie cofnę się.
Biskup nie śmiejąc pytać już, milcząco ręce załamał; domyślał się reszty. Głowa mu opadła na piersi, zdawał się modlić w duchu, aby Bóg zmiękczył serca.
Rozmowa przerwana chwilę, podjętą została z krwią zimną przez Zamojskiego, który z wyraźnym rozmysłem omijał króla, usuwał wszelki wpływ jego, tłumaczył siebie tylko i wszystko brał na swe barki. Biskup znał już nadto obu, aby się tem dał złudzić, wiedział, co miał trzymać.
Spodziewał się, że kanclerza nieco łagodniej usposobić potrafi, ale wkrótce przekonać się musiał, że bez namiętności, bez gniewu, chłodno Zamojski stał przy swojem, jako przy następstwie koniecznem prawa, które poszanowane i spełnione być musiało, aby wrazić narodowi znaczenie praw w ogóle, z których nikt wyłamywać się nie mógł.
Gdy po długich dość odwiedzinach powstał Myszkowski, aby pożegnać kanclerza, smutkiem oblekła się mu twarz poważna, bo wiedział już, że Zamojski nie ustąpi, że postanowienie jego jest niezłomne. Mała nadzieja zostawała na królu... lecz Batory mniej jeszcze do łagodności i ustępstw był skłonnym.
Zamojski przybywając do Krakowa wiedział co go tu czekało i na co się miał gotować. Drzwi się też nie zamykały. Jedni z aplauzem przychodzili, chcąc mu się przypochlebić, co on surowo i zmarszczony przyjmował, drudzy — a tych było daleko więcej — biegli z błaganiem, ze strachem i argumentami przekonywującemi, że łagodność była konieczną.
Nie odpowiadał, ani się tłumaczył Zamojski.
Dla zmniejszenia nieco wrzawy przeciwko królowi i sobie, jeden tylko środek obmyślił, aby skłonić wdowę Wapowską do instygowania przeciwko zabójcy męża.
Pamiętnem było dobrze, z jaką wytrwałością, nie dozwalając pogrzebać zwłok mężowskich, Wapowska uparcie je na zamek do króla woziła, domagając się pomsty... Od tego czasu nie zrzucając żałoby, święta matrona cała oddana dzieciom i pobożności, na nabożeństwach, postach i dobrych uczynkach spędzała żywot sierocy, któremu pamięć męża przyświecała.
Zdawać się więc mogło kanclerzowi, że teraz, korzystając ze zręczności, przysłuży się i Wapowska do potępienia gwałtownika.
Ale była to prawdziwie święta niewiasta. Wielka jej boleść upłynęła ze łzami, miała czas ofiarować Bogu swe wdowieństwo, a teraz, gdy nieprzyjaciel leżał zwyciężony i pobity, nie chciała bezbronnemu zadawać ostatniego ciosu.
Przebaczała mu po chrześciańsku.
Odpowiedź jej na wezwanie Zamojskiego brzmiała, iż teraz już ona krzywdy swej dochodzić nie będzie i pomszczenie jej Bogu oddaje.
Wszystko więc, całem brzemieniem spaść miało na Zamojskiego, króla nie było w Krakowie. Hetman postanowił pod jakimkolwiekbądź pozorem przeciągnąć wykonanie, aby raz jeszcze odwołać się do Batorego i skłonić go może do łagodności. Listy pobiegły na Litwę.
Oblany krwią rannego sługi młody Aleksander z Piekar udał się do marszałka, który miał być jego opiekunem. Tu zastał już Annę, która z ochmistrzynią swą przybiegła rzucić mu się do nóg, błagając, aby nie opuszczał ojca!
Anusia była od pierwszej chwili, gdy otrzymała wiadomość, w nieustającej gorączce. Chodziła jak nieprzytomna, powtarzając po cichu: Wojtaszek! Zamojski!! Z namiętnością niewieścią, z gwałtownością tej krwi właściwą, która w jej żyłach płynęła, zaciskała usta, gryzła wargi, łzy się jej puszczały z oczów i wołała po cichu: Zemsty! zemsty!
Marszałek nie mógł uspokoić dziewczęcia. Sam przerażony, ale zimny, myślał tylko, jak obrócić na korzyść rodziny nieszczęście, które ją spotykało.
Pytał sam siebie, czy być to mogło, aby potomek onych Zborowskich sławnych padł z ręki kata... Przychodziło mu na myśl, niestety, że ojciec ich rodziny zabił banitę Sanguszkę...
Los zdawał się na drugiem pokoleniu chcieć pomścić męża Halszki z Ostroga...
Jeżeli kniaź ze sławnego rodu mógł paść ofiarą tego prawa, na obcej ziemi, gdzie ono już wagi nie miało — dlaczegożby oszczędzić miano Samuela, który wziętym został tam, gdzie się znajdować nie miał swobody, zwłaszcza, gdy na nim nietylko winy jego, ale całej rodziny spisków i zamachów mścić się było można. Listy Krzysztofa świadczyły przeciwko nim wszystkim.
Mógłże Jan kasztelan gnieźnieński zaważyć swą wiernością i cnotą za trzech winowajców?
Marszałek starał się upewnić Anusię, że niebo i ziemię poruszą oni, aby Samuela ocalić.
— Lecz, dziecko moje — rzekł — mamy nieprzyjaciół strasznych. Król sam stoi na ich czele, a za nim jest mściwy Zamojski, a za nimi cały tłum dworaków, zauszników, pochlebców. Zawichrzym kraj, podburzym szlachtę, wywołamy zjazdy, podniosą się krzyki; ale czy to pomoże, czy pogorszy, nastraszy czy rozjątrzy? któż to wie.
Anusia — dziecko, kobieta, nie rozumiała nawet, iżby nic zrobić niemożna. Cała szlachta nietylko na Rusi, ale w rzeczypospolitej podnieść się była powinna. Na Litwie mieli Chodkiewiczów, w Wielkiej Polsce Górków, w Krakowskiem Spytków!
Paliła się jej głowa.
— Zemsty! zemsty! — powtarzała sama do siebie.
Z Sandomierza, padłszy naostatek do nóg marszałkowi, Anusia się kazała wieść do Piekar, do Włodkowej. Zdało się jej, że ta siostra, ta ulubiona ojcu kobieta, lepiej ją zrozumie, goręcej pomódz jej potrafi, niż marszałek. Dowiedziała się razem, że kasztelana nie było, że na niego długo jeszcze czekać musieli, a podczaszy uciekł już za granicę, z obawy, aby na nim nie poszukiwano wyrazów listu, w których królowi uznania jego tytułu odmawiał. (Rex, si hoc nomine dignus).
Ta ucieczka, gdy ojca jej bronić było potrzeba, oburzała ją.
Wszyscy więc opuszczali nieszczęśliwego? — mówiła sobie — a więc ona jedna, słaba, biedna niewiasta, dziecko, mężnie stanie w jego obronie... Pojedzie na koniec świata, zburzy co żyje, a naostatek pomści się za ojca!
Imię zbrodniarza, Wojtaszka, nie schodziło z jej ust.
Na dworze królewskim jest! ale ja i tam się dostać potrafię, i tam go wyśledzę... zapłacę ludzi, znajdę zbójów... życie mu odjąć każę... Zginąć musi...
Napróżno stara ochmistrzyni, niewiasta, co się jeszcze z domu Spytków tu dostała i umiała modlić, chciała ją skłonić do modlitwy, do zwrócenia się ku Bogu. Anusia inaczej wychowana przy ojcu, rachowała na siebie tylko.
Z tą gorączką przybyła do Piekar i łkając a krzycząc, rzuciła się na szyję wychodzącej naprzeciw niej Włodkowej.
Były to dwa zbliżone do siebie temperamenta. Wdowa także gorączkowała się, szalała, ale zarazem wśród nieustannego zajęcia sprawą wuja Samuela, już była z nią obytą, już niemal zdała się być zobojętniałą... Codzień tylekroć powtarzała opowiadanie, iż jej spowszedniało; codzień tyle razy tu rozprawiano o grożącej Samuelowi śmierci, że i ta już była dla niej przewidzianą... a że Włodkowa przytem czynną być mogła, poruszała się, jeździła, pisała, krzyczała — prawie jej z tem było dobrze... Żyła w swoim żywiole.
Anusię to oburzyło niemal; ona nie mówić, ale czynną być chciała... Włodkowa nie widziała sposobu uczynienia najmniejszego kroku. Jej rzeczą było pobudzać i nie dać usnąć obrońcom. Ale z tego, co dochodziło z Krakowa, już nie miała nadziei ocalenia.
Przy pierwszem spotkaniu, Anna posłyszawszy to wszystko, prawie do rozpaczy została przywiedzioną; chciała jechać do Krakowa, domagać się widzenia z ojcem; dowiedziała się, że nikogo nie dopuszczano do niego, nikomu z nim mówić, dostąpić nie dawano.
Wszystko, co uczyniono dotąd, Annie wydawało się niedostatecznem... oskarżała stryjów, gniewała się na rodzinę.
Chciała jechać od dworu do dworu po krewnych i zmuszać ich do wystąpienia.
Prawo! Anusia nie wiedziała o żadnem prawie na świecie, któreby ojcu jej życie odjąć dozwalało! Słowem jednem szał to był dziecka, ale tak gwałtowny, że go nic pohamować nie mogło.
Nazajutrz Włodkowa, zaledwie powstawszy, pobiegła do Anusi.
W łóżku już jej nie było, nie było we dworze; kazała powiedzieć, że do kanclerza jedzie.
— Oczy mu wydrę! — wołała siadając do kolebki z ochmistrzynią.
Włodkowa chciała się naprzód puścić w pogoń za nią, ale goście ją najechali, a wreście Anusi powstrzymać żadna ludzka siła już nie zdołała...
Późno wieczorem zatoczyła się powracająca z Krakowa kolebka. Anna wysiadła z niej blada i zapłakana.
Kanclerz przyjąć jej nie chciał, odprawiono od progu! Do królowej dostąpić nie mogła.
Podli ludzie uciekali od niej i nikt a nikt nie chciał być pomocą. Zabijałaby, gdyby mogła. Łzy toczyły się po twarzyczce... nie wiedziała już, co miała począć.
W Krakowie na chwilę stanąwszy u wrót pustego domu na Franciszkańskiej ulicy, dowiedziała się tu tylko, że w nim nikogo nie było, nie spodziewano się nikogo. Kasztelan nierychło mógł przybyć.
Tu ją spotkało to, co biedne dziewczę dobiło.
Stała przed wrotami, głośno lamentując i krzycząc na służbę, która stała obojętną i zimną, gdy ujrzała ulicą zbliżającego się ku sobie mnicha, w habicie białym, w czarnym płaszczu.
Z twarzy żółtej i czarnych oczów poznała w nim O. Cesława.
Dominikanin stanął zblizka i przysłuchując się wyrzekaniom Anny, głową potrząsał, a usta drgały mu uśmiechem nielitościwie szyderskim. Zwróciła się ku niemu dziewczyna, mierząc go oczyma rozpłomienionemi.
O. Cesław nie ustępował.
— A co? — zawołał na głos, jakby stał na kazalnicy. — Przyszła na was, na ród bezbożny pomsty Bożej godzina... Bolejecie i jęczycie... ale to mało za zbrodnie wasze. Ród wasz przepaść, imię zginąć, gniazda wasze zniszczone być powinny. Nie zostanie z was śladu, a z domów waszych kamienia na kamieniu... Poleje się krew za krew, łzy za łzy... bo sprawiedliwym jest Bóg, a wszechmocna jest ręka jego, i upokorzy on mocnych i potężnych, a podniesie pokornych i uciśnionych...
To mówiąc mnich rzucił ręką, jakby pochodnię anathemy ciskał z kazalnicy, i nie słuchając krzyku omdlałej Anusi, poszedł dalej obojętny.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.