Banita (Kraszewski, 1885)/Tom II/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Banita
Podtytuł (Czasy Batorego)
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.

Nadeszły nareście owe dni godów weselnych, któremi cała Polska zabrzmiała, bo zdawna już, od wjazdu Henrykowego, podobnych okazałości, takiego zjazdu do Krakowa cudzoziemskich panów, ciekawych, możnych, duchowieństwa, szlachty nie było.
Miasto, zamek, przedmieścia przepełnione były.
W końcu maja przyjął Gryzeldę Batorównę na granicy polskiej, wysłany naprzeciwko niej Andrzej Opaliński, właśnie tak, jakby przyszłą w niej witano królowę, a prowadzono ją też do Krakowa w takiej komitywie, orszaku, oddając jej wszędzie cześć, jak gdyby koronowaną być miała.
Wydawał się wielu naówczas Zamojski jako przyszły kandydat do korony i byłby nim może, gdyby sprawa ze Zborowskimi szyków mu nie pomięszała.
Skupiali się około tego wybrańca fortuny najznakomitsi i rodziny najstarsze, owi krakowscy primates, którzy od wieków tu przewagę mieli, przyjmowali go za swojego. Z Tarnowskimi i z panami z Tęczyna stał jako najlepiej. Od Zborowskich i obozu przeciwników odpadało wszystko, i jak to po ludzku się zawsze dzieje, słabych opuszczali nawet ci, co im wierność byli powinni.
Siła zawsze ma w sobie moc przyciągającą.
Doświadczali tego teraz panowie Zborowscy, gdy usiłując się zbliżyć do tych, co im niedawno jeszcze potakiwali, znajdowali ich zimnych, milczących, zmienionych i jakby przerobionych na innych ludzi.
Wszystko się od podejrzanych o jakieś knowania odsuwało i zapierało wszelkiego wspólnictwa z nimi.
Marszałek Andrzej jeszcze, którego za przejednanego uważano, znajdował ludzi, co się obok niego publicznie stanąć ośmielali, ale podczaszy, o którym się wieść rozeszła, iż go król ani widzieć, ani z nim chciał mówić — chodził jak zapowietrzony, nigdzie się nie mogąc ukazać.
Co się w nim działo i jaki gniew a pragnienie zemsty w duszy nosił, o tem jeden może wiedział Samuel, którego on częstemi a nieostrożnemi nawiedzał listami, nie wyjeżdżając z Krakowa, choć wcale już tu co robić nie miał. Poił się tą żółcią, aby później ją wylać. Na nieszczęście swe, to na co patrzał, znajdował tak pomyślnem dla Batorego i Zamojskiego, iż przy najgorętszej chęci znalezienia czegoś na pociechę swoją, nic wyszukać nie mógł.
Wieczorem późno dni poprzedzających ślubowiny schodzili się wszyscy na Franciszkańskiej ulicy, gdzie Jan opowiadał, co w bliższem hetmana kółku widział i słyszał, Andrzej co między swymi pokrewnymi żony pochwytał, a Krzysztof to, co między gawiedzią nieprzyjaźną królowi i hetmanowi krążyło.
W istocie gawiedzią się to nazwać godziło, bo w miarę, jak szczęście Batoremu i Zamojskiemu służyło, nieprzyjaciele ich z wyższych warstw znikali i nieprzyjaźń na dno społeczne schodziła.
Krążyły i przekąsy i plotki i małe paskwilusy, bo na tych nigdy i nigdzie nie zbywa, ale to było tak liche, tak niepozorne, a po bakalarsku sklecone, że tylko gawiedzi, co smaku w gębie nie miała, podobać się mogło.
Drobna szlachta, która rada była popisać się ze znaczeniem swych głosów, zawsze na despotyzm i gwałcenie swobód narzekała, ale zwycięztwa na granicy, pokój od nieprzyjaciela, przeciwko niej mówiły.
Zamojski zresztą dla rozbrojenia niechętnych właśnie pod tę porę czynił co mógł, a powodziło mu się — nieprzejednanych jak Krzysztof pozostawało niewielu.
Podczaszy niezmiernie był czynnym. Działanie to jego jednak poza pewne ciasne kółko nie mogło się rozszerzyć. Oprócz Samuela, kilku Spytków uboższych i młodszych a niedoświadczonych Stadnickich, ze znaczniejszych zaś prócz bogatego pana z Górki wielkopolanina, Chodkiewicza, jednego Ossolińskiego, nie miał za sobą nikogo. I z tymi zaś, jak z Ossolińskim wojewodą sandomirskim, otwarcie rozmówić się nie mógł, bo żaden z tych niechętnych Stefanowi, zazdroszczących Zamojskiemu, tak daleko jak on się nie posuwał; nikt ani pomyślał o gwałtownem wyzwoleniu się, ani buntu myślał podnosić.
Krzysztof zaś już o niczym nie myślał, tylko o zdradzie, bo w niej jedno widział zbawienie. Kto wie, czyby był nawet pokryjomu do Moskwy się nie udał, gdyby nie wiedział, że oko na niego miano. Milczał więc i czekał.
Samuel tymczasem, daleko gorętszy i mniej ostrożny, dawniej jeszcze zasłyszawszy o przejeździe pana Olbrachta Łaskiego wojewody sieradzkiego, którego miał w podejrzeniu, że królowi chętnym być nie może, w kilka koni skoczył był na przełaj, aby się z nim zetknąć i rozmówić. Nie bez przyczyny może niespokojnego umysłu i ambicyi wielkiej wojewodę posądzano o knowania jakieś, a że to do Samuela doszło, chciał korzystać i z sobą a Krzysztofem go związać. Ale mu się to nie powiodło. Rozważniejszym daleko był pan Łaski, a choć wiele gotów ważyć, na ślepo nigdy nie chodził.
Samuel z warcholstwa mu był znanym, jak i wszyscy niemal Zborowscy, znał ich i z tego, że języka utrzymać nie umieli, ostrożnym więc być postanowił.
Z Krzysztofem razem znajdowali się na cesarskim dworze i obu im poseł moskiewski listy w. kniazia doręczył, a ta była różnica w ich przyjęciu przez obu (o czem Samuel nie wiedział), że Krzysztof list swój wziąwszy, czytał go i odpowiedź nań dał, Łaski zaś narzędzie sobie z niego uczynił, aby u króla zaufanie pozyskać.
List więc odebrawszy, nie otwierał go i z pieczęcią nienaruszoną królowi Batoremu go doręczył.
Samuel znał widać wojewodę sieradzkiego z rozgłosu imienia tylko i powieści, jakie o nim chodziły. Spotkawszy się więc z nim, zuchwale jak był zwykł począł go namawiać do przymierza i zdrady.
Łaski przed lekkomyślnym warchołem nie myślał się spowiadać z tego, co w sobie nosił. Przyjął go bardzo zimno i począł od tego, że mu historyę onego listu moskiewskiego opowiedział.
— Widzisz — rzekł w końcu — że ze mną o tem nie masz co mówić, bo ja się czuję mocen w cnocie i wierze swej, czuję się krwią polską[1] cnotliwą; nie przychodziło to na żadnego polaka, aby przeciwko panu swojemu knował, a tem więcej mnie tego czynić nie przystoi.
Więcej w. mości powiem — dokończył Łaski — że oto tej rozmowy z wami królowi nie zataję, ale ją panu mojemu powtórzę.
Samuel, gdyby może gdzieindziej i z kim innym to zaszło, porwałby się przeciwko zuchwałemu, na Łaskiego nie śmiał.
Rozśmiał się pogardliwie.
— Jeżeli chcesz wydać mnie — rzekł — czyń jak się zda, ja się tego jako żywo zaprę.
Na tym skończyła się próba niefortunna.
Teraz po krótkim pobycie w Białym Kamieniu, niespokojny Samko wyruszył, niewiadomo za znikłym Wojtaszkiem, czy też ludzi ściągając, i traf chciał, aby się z Łaskim, jadącym do Krakowa, zjechał w gospodzie.
Nie zapomniał sobie danej mu odprawy i owej obietnicy, że królowi miał donieść o rozmowie, a był pewien prawie, że Łaski pogroziwszy słowa nie dotrzyma.
Gdy się więc we wrotach gospody zeszli i pozdrowili — Czołem! czołem! — zawołał drwiąco Samuel.
— A co? mości wojewodo, umalowaliście mnie z łaski swej przed królem J. Mością.
Na co Łaski poważnie odparł:
— Ja marnych słów nie lubię, a com rzekł, strzymuję zawsze; królowim rozmowę powtórzył i chciałem, aby was pozwać kazał, abym w oczy wam świadectwo to złożył.
— A król na to? — zapytał Zborowski.
— Król odparł: — Non est opus. To są jego słowa — rzekł Łaski. — Znam nadto panów Zborowskich, abym mógł o tem wątpić. Dziwiłbym się, gdyby inaczej myśleli.
— Ho! ho! — rozśmiał się Samuel. — Nie wierzę.
— Nie kłamię nigdy — dodał Łaski.
Zborowski odstąpił krok i zapytał.
— A cóż wam dał za to?
— Nic mi za to nie dał, bom nie dlatego powiedział mu, aby mi co za to miał dawać, ale z powinności mej jako poddany i wojewoda.
Samuelowi zrobiło się przykro, ale butno ramionami strząsnął.
— Będą-li mnie badać, zaprę się jako żywo.
Na co Łaski zimno odparł.
— Pan Bóg nas sprawiedliwie nietylko z czynów, ale i ze słów sądzić będzie.
Poszło to mimo uszów Zborowskiemu i zamruczał tylko:
— Nie wierzę, abyś to miał mówić.
Łaski nie chciał dłuższej prowadzić rozmowy i cofnął się do gospody, kończąc ją słowy:
— Wierz, lub nie — wolno ci!
Do tego p. Samuel wielkiej nie przywiązywał wagi, ale jako o wszystkiem Krzychnikowi donosił, tak i rozmowę swą mu w liście posłał, bo Łaski do Krakowa jechał i łacno było podczaszemu, po starej z nim znajomości na cesarskim dworze, stosunek jakiś nanowo zawiązać.
Znalazł jednak pana wojewodę dumnym, zimnym i zamkniętym, jak wszystkich, do których się zbliżał teraz, i nie myślał, jak Samuel, podawać mu serca swojego na półmisku.
Polityk gdy tego widział potrzebę, wojewoda nie myślał ani podczaszego za Samuela czynić odpowiedzialnym, ani o tem zajściu mu wspominać, lecz gdy się Krzychnik coś kwaśno o królu odezwał, rzekł mu:
— Nie tajna to, że ichmość wszyscyście króla i kanclerza przeciwnikami... ale przeciwko wody płynąć trudno.
— A no z wodą też nie każdemu po myśli — rzekł podczaszy.
— Więc cóż? — zapytał Łaski.
Nadto był przebiegłym Krzysztof, aby jak Samuel się miał zdradzić, rzekł więc:
— Juści można, do brzega się przytuliwszy, ani z wodą, ni przeciw niej nie płynąć, a w miejscu pozostać.
— To już trupem pachnie! — zawołał Łaski.
Podczaszy, który o rozmowie jego z bratem wiedział i o jej skutkach, chciał naprawić co porywczość Samka popsuła i odezwał się:
— Nie wiążcie mnie tylko do pary z gorąco kąpanym Samuelem, o którym wiem, żeście uprzedzeni źle, ale u Samka więcej słów i hałasu niż roboty, a gorszym się daleko czyni niż jest.
— Dałby Bóg i jemu i innym opamiętanie — dodał Łaski — bo przeciwko panu temu iść, który nas podniósł i ze słabych uczynił mocnymi, grzech to wielki. Miły on komu czy nie, a poszanować go trzeba i uczcić.
— Rękę ma żelazną! — westchnął Krzysztof.
— Innąby też nic z nami i z nieprzyjacioły nie uczynił — rzekł Łaski, który rozmowę rad był dokończyć.
Tak jak z panem Łaskim i z innymi podczaszy, gdy zagaił a zagrał z tej nuty, która brzmiała opozycyjnie, zaraz mu usta zamykano, nic już odpowiadać, ale nawet słuchać nie chcąc.
W smutnem cale położeniu się znajdował, ale postanowiwszy dotrwać, aby dobre położenie zbadać, doczekał wreście podczaszy, iż miał z kim spiskować.
Ponieważ czasu wesela i zabaw ludzie się zwykle łatwiej wynurzają z tem, co myślą, a języka na uwięzi trzymać nie zwykli, i z cesarskiego dworu, który zawsze na Polskę miał oczy zwrócone, i od Moskwy przybyli ludzie nieznaczni, z poleceniem, aby języka dostali.
A że na Moskwę i wszystko co ztamtąd szło, oczy pilno były zwrócone, musiał się w. kniaź posłużyć tymi rusinami, którzy mu po Ościku tam pozostali. Tym zlecono, aby też ze Zborowskimi się zwąchali.
Zdziwił się nieco podczaszy, gdy mu jednego ranka oznajmiono, iż się z nim ktoś na osobności widzieć życzył; ale od tak dawna on ludzi szukał, a jego nikt prawie, iż gościowi rad był niepomiernie.
Z pierwszego wejrzenia gdy na próg wchodził, Krzysztof w przybyszu poznał rusina lub litwina, bo i suknię miał krojem więcej do moskiewskiego zbliżonym uszytą i w mowie śpiewnej pochodzenie zdradził.
Skłopotany począł od tego, iż się jako Worczeńko, panów Chłodkiewiczów[2] sługa i domu ich przyjaciel na kresach osiadły prezentował, przybyły na wesele dla ciekawości, a że tu nikogo znanego sobie nie miał, Zborowscy zaś w kolligacyi byli z Chodkiewiczami..
Przedmowa ta dosyć niezręcznie sklejona, panu Krzysztofowi doskonale była zrozumiałą, domyślał się z kim miał do czynienia, i gościa na ławie posadził.
Worczeńko miał się za bardzo przebiegłego dlatego, że z prostymi zawsze ludźmi miał do czynienia, a tu wpadł na takiego, co myśli czytał nim one mu w głowie postały.
— Toście wy nam tu gościem bardzo pożądanym — odezwał się Krzysztof. — A co tam moskiewski myśli?
Zagadnięty w ten sposób Worczeńko, języka w gębie zapomniał zrazu, oczyma trwożliwie potoczył dokoła.
— Albo ja wiem, co u niego w myśli! — odparł przelękły.
— Prędzejże wy zblizka, niż my zdala posłyszymy — odparł podczaszy. — Chce on w istocie zgody? Prawda-li to, że do papieża posłał, aby się o wierze rozmówić, z kościołem połączyć i z nami sojusz zawrzeć?
Worczeńko zmilczał. Na tak kategoryczne zapytania, sam nie wiedział jak mu odpowiadać wypadało.
Siedzieli czas jakiś, wzajem się oczyma badając, aż wreszcie ów poseł się ośmielił i szepnął cicho:
— Mnie się do was zgłosić kazano.
— Kto?
— No, znajomy wasz... co listy nosił — szepnął rusin — i co (tu się pochylił mu do ucha) o przysiędze wie...
Wspomnienie przysięgi nieprzyjemnie dotknęło Krzysztofa. Prawdą bowiem było, iż ją złożył w. kniaziowi moskiewskiemu, że mu służyć będzie, ale się teraz obawiał, aby ją głową nie przyszło opłacać. Położył palec na ustach, a potem rękę podał Worczeńce.
— Cyt, bo ściany uszy mają — rzekł. — Z czemeście przyjechali?
— Pytajcie po co? — odparł rusin. — Nie przywiozłem ja nic, ale dostać języka pragnę. Co tu o pokoju trzymają?
— Gotują się do wojny! — zawołał podczaszy. — Działa leją, ludzi zbroją, król sam puszkarzy pilnuje. Nie wiem czy się spodziewają sojusz zawrzeć, ale to pewna, że wojna ich nie weźmie śpiących.
Worczeńce twarz się wydłużyła i pobladła.
— A toć przecie w. kniaź do Rzymu posłał, i z księżmi papiezkimi radził i radzi... Czegoż oni chcą? Czy i to ich nie uśpiło?
— Nie wiem czy wierzą, ażeby z mąki tej chleb był — zawołał podczaszy — bo co ja, wcale się nie spodziewam, aby w. kniaź się papieżowi miał pokłonić. Posłał od siebie i przyjmie posła, a co mu szkodzi się rozprawiać o kalendarzu i Credo... ale z tego nie będzie nic.
Worczeńko nie śmiejąc mówić, dał znak potakujący.
— Nu! — zawołał — nam się zdało, że oni się na to wezmą, czego się im bardzo chce i że uwierzą, iż w. kniaź też tego pragnie; a jemu papież nie w głowie... tylko czasby chciał zyskać, bo nas wojna wycieńczyła i nowych do niej przygotowań potrzeba. Chytrego mnicha posłali — dodał — ale w. kniaź mądrzejszy od niego.
Pokiwał głową Worczeńko.
— Nu — rzekł — chytre i to są stworzenia, kiedy się na ten lep wziąć nie dały!
I zadumał się ponuro.
— Rachowali my, że tu trochę sobie odpoczną i o wojnie myśleć nie będą... tośmy się omylili.
— Omyliliście się, bo nie znacie człowieka — mówił podczaszy — u nas nie król, ale żołnierz na tronie. A coby on robił, gdyby nie wojował. Zawrze z wami sojusz, to pójdzie na wołocha albo na turka, ale oręża z ręki nie puści. Dopóki on na tronie, wasz w. kniaź spokoju mieć nie będzie, choćby nie wiem co obiecywał.
Tu się obejrzał podczaszy.
— Ale my, my się go pozbyć musimy, bo on równie nam groźny, jak sąsiadom. U nas pod nim niewola... a my jej nie znosimy.
Rusin milcząco słuchał.
— Aby prędzej — rzekł — pozbądźcie się go. Gdyby i pomódz wam przyszło...
Podczaszy ramionami strzasnął.
— Ciężko z nim co poradzić — rzekł. — Wiecie co się z Ościkiem stało, na mnie też oko mają, choć nic nie wiedzą... Ja muszę być ostrożnym, mnie już jemu doniesiono.
Strwożył się Worczeńko.
— A cóż ze mną będzie? — zawołał. — Mnie przykazano czasu wesela tu pozostać, wszystko widzieć, słuchać i zapamiętać.
— Łatwiej to wam, niż mnie przyjdzie — odparł podczaszy — bo was tu nikt nie zna i za wami chodzić nie będą. Jest gości siła, kto ich tam ma rozpatrywać. Wyście bezpieczni.
Na tem skończyła się pierwsza część ich rozmowy. Dowiedział się Krzysztof o gospodzie posłańca, dał mu instrukcye i przestrogi, nie taił, że mu rad, ale razem wyraził zdumienie, iż go z gołemi rękami przysłano.
Worczeńko w istocie klął się bijąc w piersi, że sam ledwie miał o czem przeżyć.
Naznaczywszy mu godziny, w których bezpiecznie, niewidziany mógł się na Franciszkańskiej ulicy znajdować, podczaszy go odprawiał, rozmyślając jakąby z tego mógł korzyść wyciągnąć. Chciałby się był zaraz pochwalić panu Andrzejowi temi stosunkami, lecz po rozmyśle do czasu zmilczał.
Kasztelanowi zaś zwierzać się wcale nie zamierzał.
Kilka dni upłynęło i podczaszy począł już snuć coś i budować na onym tajemnym pośle w. kniazia. Wesele było za pasem, ludzi tłok coraz większy. Obracać się też łatwiej było, bo wśród tłumu niknął pojedyńczy człowiek i uwagi na siebie nie zwracał.
Uspokoił się nawet podczaszy co do Worczeńki, iż go tu nikt nie dojrzy i nie posądzi o to z czem przyjechał.
Wtem, jednego wieczora wpadł pan Andrzej poruszony mocno, tak że o zwykłym pomiarkowaniu i udanym spokoju zapomniał.
— Skaranie Boże! — zawołał do podczaszego. — Wyście z Samuelem popędliwością waszą naciągnęli na nas wszystkich podejrzenie, tak że teraz i niesłusznie już nam na barki kładą, co nie wiedzą, gdzie pomieścić.
— Cóż wam, panie marszałku — odparł zimno Krzychnik — co? jam znowu winien!
— Nie wiem już kto, ale mnie na zamku młody Stadnicki przestrzegł, iż na nasz dom kanclerz ma oko, bo do niego szpiegi moskiewskie chodzą!
Załamał ręce marszałek — a Krzysztof zbladł i usta wykrzywił.
— Zkądże to mają? — wybąknął.
— Albo ja wiem — począł pan Andrzej — dosyć, że mnie przestrzeżono. Wy lepiej wiecie, czy mają do posądzenia fundament.
Wyparł się podczaszy.
— O Bożym świecie nie wiem! Gdy nie mogą mnie cesarzem, to w. kniaziem obarczają, dosyć, że już chyba aby darmo nie cierpieć, gwałtem spiskować przyjdzie. Ma człek być prześladowany, niechajże wie za co...
I przerwał rozmowę.
Nazajutrz rano bardzo już Krzychnika w domu nie było, a że na mszę nie zwykł był chodzić, dziwił się wojewoda, iż tak wcześnie z domu wybiegł. Podczaszy zaś chciał Worczeńce dać przestrogę i zakazać, aby jego noga więcej nie postała na Franciszkańskiej ulicy.
Tak się w niczem Zborowskim nie powodziło, a ta sieć, którą byli obmotani, z ręki Mroczka się wysnuwała. Wierny sługa kanclerza raz na trop wpadłszy, już go nie stracił z przed siebie.
Miał podczaszy pacholika, niedawno przyjętego, który o każdym jego kroku donosił; przez niego o rusinie dowiedział się Mroczek i póty około niego toczył, aż doszedł z czem, od kogo i po co tu przyjechał.
Częste odwiedziny u Fontanusa, także Mroczkowi były podejrzane. Wiedział, że Zborowscy na wszystko są gotowi, a że na kulawego Dzierzka się niebardzo mógł spuścić, sam jednego wieczora udał się do apteki.
Zachodziło tam ludzi dosyć, to kropli wzmacniających, to napoju krzepiącego, to różnych lekarstw żądając od aptekarza. Mroczek choć zdrów jak wół, musiał parę razy się czegoś napić, lecz po staroświecku rozumował sobie — zdrowemto ma być? zacóżby miało mnie zdrowemu być szkodliwem.
Jednego dnia przemknął mu się tu podczaszy, ale nieznajomego postrzegłszy, natychmiast zniknął.
Mroczek nieznanym był Fontanusowi, zdala go tymczasem starał się poznać... i w końcu, pozostawszy z nim sam na sam, zagaił rozmowę od tego, że się go o przywilej na aptekę zapytał.
Fontanus wziął to zrazu za prostą ciekawość i zbył go ogólnikiem.
— Ale bo, widzicie — rzekł Mroczek — czasy takie nastały, że wszędzie porządek kanclerz chce czynić, nie ostaną się i apteki bez dozoru.
— Słyszeliście o tem? — spytał Fontanus.
— Co w. mości taić mam, jam żołnierz i sługa kanclerza — rzekł rotmistrz — mam zręczność słyszeć co się tam mówi i projektuje.
Nie tajna i to rzecz, że źli ludzie na żywot i zdrowie króla JMci czyhają, a mogą własnemi to przypłacić, bo jest na nich czujne oko. Do tych ludzi należy pan podczaszy Zborowski, który tu u w. mości często siadywa...
Fontanusowi gdy słuchał nogi tak osłabły i dygotać poczęły, że się o stół oprzeć musiał, aby nie upaść. Sprzyjał on panu Krzysztofowi, czy się z niego korzystać spodziewał, rachował na zarobek, który mu spiski przynieść mogły, gotując się je wyzyskać ostrożnie; wszystko to w jednej chwili prysnęło i rozwiało się, niebezpieczeństwo groziło poważne i nie do lekceważenia. Niemiec powiedział sobie, że powinien był stanąć po stronie silniejszego. W rzeczy samej nie obchodziło go tak bardzo kto komu szkodę wyrządzi, byle on pozostał cały.
Należało więc otwarcie się przed panem Mroczkiem wyspowiadać, bo ten przedstawiał króla, władzę, urząd i sprawiedliwość.
Nie chciał szkodzić nikomu, ale najmniej samemu sobie.
Wziął się więc, ochłonąwszy nieco ze strachu, dosyć zręcznie i naprzód długo głową wahając, patrzał na Mroczka, jakby chciał dobrze wyrozumieć, z jakiego rodzaju człowiekiem miał do czynienia, a potem rozpoczął:
— Posłuchajcie mnie, miłość wasza, a naprzód chciejcie zaufać, że jak na spowiedzi prawdę wam mówić będę. Posądzacie mnie, że trucizny trzymam, ale tę lada baba dać może, silniejszą może nad te, które ja znam. W fabrykowanie venenów ja się nie bawię, bo u nas one nie płacą. Tu ubić pięścią w miejscu nie rzadka, ale się uciekać do napojów i potajemnie na życie czyjeś czyhać, nie polska rzecz... Więc uręczam wam naprzód, że ja tem nie handluję, ale na aptekę pojrzawszy każdy myśli: tam i życia i śmierci za pieniądze dostać można.
Poruszył ramionami.
— Jestem pewnym — dodał — że u mnie kupować trucizny nikt nie myślał na prawdę, ale się dowiedzieć chciano, czy kto inny jej nie dostał.
Wy posądzacie Zborowskich, że oni dla króla czy hetmana jej potrzebują, a Zborowscy się boją, aby im Krzysztofa albo Samuela nie otruto. Dlatego ze dwu stron oto nachodzicie mnie i ciągniecie mnie, azali nie sprzedam, a ja i im powiadam i wam, że sprzedaję...
— Jako! — zakrzyknął Mroczek — więc co myślicie?
— Myślę lada jakiego ziela za gruby pieniądz dostarczyć — rzekł Fontanus — aby gdzieindziej go nie szukali, a zła ono nikomu nie zrobi.
Uśmiechnął się aptekarz.
— Przychodził do mnie, o truciznę dowiadując się wasz człek — dodał — bo kulawy do waszych należeć musi, badał mnie podczaszy Zborowski, ale nikt nikogo truć nie myśli, tylko się sam obawia być otrutym.
Mówię wam prawdę — rzekł odetchnąwszy — śledźcie, to się o tem przekonacie.
Mroczek słuchał rozważając i zdawała mu się mowa rozumną.
— A no — dołożył Fontanus okulary poprawiając — nie ja jeden tu aptekę mam. Chcecie-li mi zawierzyć, ten co truć zamyśli, w publicznej oficynie szukać nie będzie środków potemu... przywiezie sobie z Włoch, dostanie z Niemiec, albo i od bab z Rusi, kędy czarownice i trucicielki mają być pospolite.
Panom zaś Zborowskim — rzekł w końcu, czując się w obowiązku wystąpienia w ich obronie — panom Zborowskim nie przypisujcie myśli zdradliwego podsuwania napoju. Powinniście ich znać, z nich każdy ubić może bardzo łatwo, gdy w pasyę wpadnie, szczególnie Samuel, ale się podkradać i podstępnie życia zbawiać, to nie jest ich rzecz. Podczaszy się o własne boi i utrzymuje, że kanclerz jego chce zgładzić trucizną.
Porwał się Mroczek gniewnie.
— Milczże — krzyknął — kanclerz pan mój we Włoszech prawda bywał i mieszkał i zna włoski obyczaj, ale go nie przejął i z odkrytą przyłbicą walczy a pokryjomu nic nie czyni... posądzać go o to nawet grzechem jest.
— Ja też tego nie czynię, ale drudzy — zawołał Fontanus.
— A ci z siebie sądząc się tego dopuszczają — odparł Mroczek.
Uspokoił się zwolna Fontanus, a po rozmyśle i rotmistrz także ostygł.
— Nie jest mi źle w Krakowie — rzekł po chwili aptekarz — nie skarżę się, ale mam-li być posądzanym, a na męki ciągniętym, wolę zwinąć moją oficynę, i na Szlązko się wynieść albo do Pragi.
— Czego ja ci pod czas nie życzę — dodał Mroczek — boby rzeczono, żeś się czuł winnym i zbiegł przed pomstą. Siedź w miejscu a złego nie czyń.
Fontanus się skłonił.
— Bądźcie pewni — dodał — że tu nie o zadanie trucizny chodzi, ale o jej obawę...
Wstał rotmistrz i zaleciwszy milczenie aptekarzowi, precz odszedł uspokojony. Sam pozostawszy Fontanus, dopiero począł rozmyślać co miał czynić i po czyjej stać stronie; uchodzić, czy pozostać. Zdawało mu się wszakże, iż z Mroczkiem dosyć otwarcie postąpiwszy, mógł bez obawy w miejscu siedzieć.
Właśnie mu też znaczny się obiecywał zarobek, bo przed weselem jeszcze do tutejszych lekarzy, do Oczka, do Buccelli przybyła dla leczenia się siostrzenica pana hetmana Zamojskiego, Jana Dulskiego, kasztelana chełmskiego, podskarbiego koronnego małżonka, około której zdrowia co było lekarzy najsławniejszych podówczas, Buccella, Oczko, Botrinnius, Roguzki, Gosławski, wszyscy się krzątali. Zapisywano wedle formuł ówczesnych, długie na łokcie recepty, a Fontanus potem jeszcze dłuższe wystawiał za nie rachunki. Nie było prawie dnia, ażeby czegoś z apteki jego nie potrzebowano, smutno więc było Kraków opuszczać.
Wesele, przy którem turnieje i mnogie guzy obiecywały pokup na plastry i balsamy, także aptekarzowi się uśmiechało. Nie było bowiem starcia, choćby nie na ostre goniono, żeby ktoś potłuczonym nie był i smarować się nie potrzebował, byle go tylko koń lub zbroja własna przygniotła.
Westchnąwszy więc nad nieodłącznemi od powołania swego nieprzyjemnościami, Fontanus postanowił nie opuszczać Krakowa, nikomu trucizny nie sprzedając, i nikomu nadziei otrzymania jej nie odmawiając.
Rotmistrz Mroczek, który po żołniersku spełniał swe nadzorcze obowiązki, rycersko też je pojmował i wyszedł z apteki uspokojony znacznie, wszystkie te plotki i wieści jako ze strachu pochodzące lekceważąc. Bądź co bądź, jednak oko na Zborowskich mieć postanowił, tembardziej, że do nich codzień prawie ktoś przybywał, a co z cesarstwa, od Niemiec i od Moskwy się zwlekało, prędzej później ku Zborowskim się kierowało.
Krzysztof unikał wprawdzie okazywania się publicznego, siedział w domu albo zdala od zamku krążył, ostrożnym był wielce, ale do Piekar dojeżdżał, a ztamtąd Włodkowa, kędy potrzeba było posły i posłańce na cztery świata krańce rozsyłała, rada bardzo, że czynną być mogła.
Gdy się to działo w Krakowie, gońcy wyprawieni za zbiegłym Wojtaszkiem napróżno go szukali. Znikłszy z Białego Kamienia, w Złoczowie, kędy go się domyślano, nie pokazywał się, a we Lwowie po tych kątach, w których się zwykle zaszywał, także go nie znajdowano. Obawiał się więc pan Samuel nie bez przyczyny, aby w pierwszym impecie listów, które czytał, i spisków, o których wiedział, nie poszedł dla pomsty kanclerzowi wyjawić.
Chwila jednak tej zdrady nie nadeszła jeszcze. Samuel ostygł, bo u niego żaden ogień nie trwał długo, gotów był przebaczyć i wmawiał sobie, że lutnista też zatęskniwszy pod strzechę powróci.







  1. Hist.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – Chodkiewiczów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.