Banita (Conrad)/Część IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

Willems odwrócił od niej głowę i wskazując na nią ledwie pochwytnem spojrzeniem, mówił przyciszonym głosem:
— Spójrz na tę i nie wierz ani słowa temu, co mówiła. Co? Żem usnął zmęczony wyczekiwaniem ciebie przez trzy dni i trzy noce; że spocząć muszę. Musiałem. Kazałem jej czuwać i wezwać mnie skoro się zjawisz. Nie wierz kapitanie i nie ufaj żadnej kobiecie! Nikt nigdy nie zgadnie, co się pod kobiecem kryje czołem, nikt nie zgadnie, nie przewidzi, jedno tylko wiadomo to, że kłamstwem wszystko, co z ust ich wychodzi. Żyją obok nas, dłoń w dłoni, kochają lub lgną ściślej od własnej naszej skóry, a zawsze, dla własnych jakichś, niedających się przeniknąć celów. Spójrz kapitanie na tę, tam! i spójrz na mnie! masz przed sobą jej piekielne dzieło. A teraz powiedz mi, co ci tu prawiła?
Głos jego zniżył się do szeptu. Luigard słuchał uważnie, z brodą w ręku, drugą dłonią podpierając łokieć, ze spuszczonemi powiekami. Nie podnosząc oczu zamruczał.
— Ha! jeśli chcesz wiedzieć, targowała się ze mną o twe życie, jak gdyby rzecz ta miała jakąbądź cenę i warto było o tem myśleć i mówić.
— A! — żachnął się Willems, — a od trzech dni spokoju mi nie dawała, bym ci odjął twoje! Obmyślała zasadzki, szukała miejsc, w których najłatwiej jej będzie zarzucić zdradliwe pęta na twe nogi, obalić tak, bym mógł łatwo powalonego ubić. Taka to... Słowo honoru...
— Twego honoru... — mruknął Luigard, lecz Willems nie zwracając na to uwagi, ciągnął:
— Fałszywa, okrutna, zdradziecka! Nie wierz kapitanie!.. Szukałem rozrywki, czegoś, coby mnie wybawiło od nudy i tęsknoty, od własnych mych myśli, w długiem jak wieczność wyczekiwaniu ciebie. Wówczas... spojrzyjże na nią! Wówczas opanowała mnie, jak gdybym już sam do siebie nie należał. Opanowała zupełnie, całkowicie, nie pozostawiając mi nic, na czem bym się mógł wesprzeć, nic, z czembym się mógł wymknąć, ja, biały, kulturalny, inteligentny europejczyk jej, dzikiej, nie mającej więcej rozumu od zwykłego zwierzęcia. Znalazła na mnie sposób i odrazu zrozumiała, że już po mnie! Dręczyła mnie, nałamywała jak igraszkę. Trwożyło mnie to, zdawałem sobie z tego doskonale sprawę, ale i z tego także, że się jej oprzeć nie potrafię i to, to zwłaszcza przerażało mnie bardziej niż cierpienie, niż upadek sam i jego następstwa. Straszne to!
Willems głos zawiesił, oddychając z trudnością. Luigard stał zasłuchany jak dziecko, któremu prawią czarodziejskie bajki. Aïsza przerwała chwilową ciszę namiętnem, niecierpliwem pytaniem.
— Co on mówi? co mówi?
Mężczyźni popatrzyli na nią, w jej pytające, niespokojne i śmiertelnie smutne oczy. Willems uczynił reką ruch, jak gdyby uchylić ją pragnął i ciągnął:
— Chciałem, usiłowałem coś przedsięwziąć, wydrzeć ją z jej środowiska, otoczenia, wpływów, zdradzieckich, knowań. Udałem się do Almayer‘a, głupca i aroganta. Wyśmiał mnie, wypędził. Wówczas zjawił się Abdulla, a ta tam uciekła ode mnie... Mniejsza z tem! Zabrała z sobą coś ze mnie samego, bez czego żyć nie mogłem, co odebrać bądź co bądź musiałem... samą istotę istoty mojej... Co do twoich, kapitanie, spraw, były one tylko kwestją czasu. Nie dziś to jutro, sam to wiedziałeś, nie ten, to ów, musiał wtargnąć tu w twe ślady. Nie mogłeś wiekuiście pozostać panem sytuacji, to też nie to com uczynił męczy mnie dziś i dręczy, lecz to, dlaczegom to uczynił. Obłęd czy słabość, którym uległem i uledz znów mogę...
— Nie zaszkodzi to już nikomu — rzekł chłodno Luigard — za to ręczę.
Willems popatrzył na niego chwilę jak gdyby go nie widział i słów groźby nie słyszał i ciągnął dalej:
— Walczyłem z nią, jak walczy dzień z zapadającą nocą. Podżegała do morderstwa, stale, natrętnie, namiętnie. Co jej po tem? I gdyby nie Abdulla co sprytny jest, nie wiem cobym począł, bo, mówię ci kapitanie, opanowała mnie jak zmora straszliwa, a tak słodka i upajająca, że niktby się z niej otrząść nie zdołał... Chciałem się otrząść ze zmory, zbudziłem w szponach dzikiej i zdradliwej... Nie! nie potrafisz nigdy, ani w przybliżeniu wyobrazić sobie, przez com przechodził. Ojciec jej tu do tego miejsca przyczołgał się, godząc na me życie... O mało nie zabiła go broniąc mnie. O! ta to się przed niczem cofnie walcząc o swą zdobycz... Nienawidzę jej. Nie wiem co myśli, co czuje. Jutro mego może zapragnie życia, a ja...
Obejrzał się jak wystraszony i szepnął drżącym głosem:
— Umierać nie chcę.
— Nie chcesz — powtórzył w zamyśleniu Luigard.
Willems wskazał palcem Aïszę.
— Patrz! zawsze tu, zawsze przy mnie, nieodstępna jak cień mój, wzrokiem, słuchem, podpatrująca, podsłuchująca. Patrz jakie ma wielkie, jak szeroko rozwarte oczy, rzekłbyś, że ich przymknąć nie może i nie wiem doprawdy, czy kiedybądź przymyka. Czuję jej spojrzenie na sobie gdy zasypiam i pewien jestem, że gdy spałem, oka ze mnie nie spuściła, a gdy się obudzę, widzę utkwione we mnie jej źrenice nieruchome. Krok w krok idą za mną niby oczy dozorcy więzienia, idą, śledzą zatrzymują się gdy przystanę, cierpliwe, pokorne, wyczekujące, najlżejsze me zapomnienie się, chwilę nieuwagi łowiąc, by rozpocząć swych czarów sztuki...
— Patrz kapitanie, spójrz tylko w te oczy! nic że w nich nie dostrzegasz? Jakie ogromne, groźne i puste! oczy dzikiej, przeklętej suki, oczy co mnie palą i ranią, pociągają i hańbią. Biały jestem i przysięgam ci kapitanie, że dłużej tu nie wytrzymam. Zrób ze mną co chcesz, lecz wyrwij mnie stąd. Biały jestem, w każdym calu biały!
Skrwawioną pięść wzniósł w górę głosząc z namiętnem przekonaniem o wyższości swej rasy i pochodzenia, dopominając się należnych mu przywilejów, z głową wzniesioną, piersią wydętą, odarty, oszarpany, poraniony, zeszpecony, patetyczny i komiczny zarazem, odpychający i budzący litość, silny jak szaleniec miotający się, a słaby i mały wobec malajskiej przyrody!
Luigard rzucał nań okiem z pod spuszczonych powiek. Aïsza stała z załamanemi dłońmi. W głębi dziedzińca stara niewolnica, podobna do zgrzybiałego cienia, wyprostowała się na chwilę, słysząc głos podniesiony Willems‘a i znów przykucnęła przy węglach. Głos Willems‘a, napełniwszy ciszę opuszczonej osady rozpacznem wołaniem, urwał się jak woda gwałtownie wylana. Echem odpowiedział mu grzmot daleki, pomruk burzy, gdy tymczasem niezliczone olbrzymie drzewa lasu pozostawały ciche, niewzruszone, obojętne na to, co się działo u stóp ich, na ziemi i na to, co ponad ich niebotycznymi wierzchołkami niosły kłębiące się, coraz niżej opadające czarne chmury. Luigard nadstawił ucha. Dolatywał szum rzeki, równy, smętny, zgłuszony, jak słyszane w śnie o przeszłości głosy.
W sercu i w głowie czuł pustkę, mglistość ciemną, osamotnienie jakieś i zarazem niepokój głuchy, co spocząć nie daje, ani się zażegnać, ani oddalić. Słowa, czyny, gniew, zemsta, sprawiedliwość i przebaczenie, wszystko zdawało mu się zarówno czcze, zbyteczne, nie warte wysiłku woli. Zdawało mu się, że mógł tu stać pod tą zbliżającą się burzą bezczynnie, do nieskończoności. Jakgdyby kto nań więzy narzucił, ciężkim go przygniótł kamieniem. Uchylił się nieco od Willems‘a i Aïszy, pozostawiwszy ich jedno obok drugiego i spoglądał na nich obojętnie. Zdawali mu się stać odeń nieskończenie daleko... krok, a znikną mu na zawsze z oczu, tak mali, jak te na rysunkach niektórych niknące w oddaleniu postacie, których każdy jednak szczegół, linję każdą rozeznać można. Otrząsł się ze świadomością własnej indywidualności. Tak! istotnie bo z wysoka patrzył na nich, z wysoka.
— Opanowany zostałeś przez szatana — rzekł pomału.
— Tak, — zgodził się ponuro Willems i patrząc na Aïszę, dodał:
— Czyż nie piękna?
— Słyszałem o podobnych rzeczach, — odparł wzgardliwie Luigard i zastanowiwszy się chwilę mówił z powagą:
— Niczego nie żałuję. Przygarnąłem cię niby zdychające z głodu kocię. Niczego nie żałuję. Abdulla, niewątpliwie Hudig i wielu innych zapewne czyhało na mój sekret, usiłując mnie ubiedz, lecz żebyś ty właśnie... Dla tamtych było to kwestją zysków, a zyski należą z prawa do tych, co je pochwycić potrafią, ale żebyś ty... Było to częścią mego serca... Stary ze mnie głupiec! Szaleniec!
Był nim zapewne. Dowodził to głos jego płynący z samej głębi jego potężnej piersi, lecz kto wie czy nie szaleństwo to właśnie, o jakie się oskarżał, czyniło tego prostego, twardego, o ciężkiej dłoni awanturnika tak bardzo odmiennym od zgraji awanturników nieskrupulatnych, skąpych, chciwych, wstępujących z lekkiem sercem w jego ślady.
Willems zawołał szybko:
— Zło nie we mnie było, kapitanie!
— W kimże do stu?.. — huknął Luigard. — We mnie może? Widziałeś bym szachrował, kradł, frymarczył czem bądź? Widziałeś, słyszałeś? Powiedz! Hej! no! powiedz! Piekło cię na mojej postawiło drodze... Mniejsza o to. Rzecz w tem, byś nadal nie mógł szkodzić.
Willems postąpił krok naprzód zaniepokojony.
Luigard mówił, kładąc nacisk na każde niemal słowo.
— Czegoś się spodziewał wzywając mnie tu? Czego? Znasz mnie, Luigarda! nie jeden miesiąc przeżyłeś ze mną, wiesz co ludzie o mnie mówią, myślą i wiesz jakim był twój postępek. Czegoś się mógł po tem po mnie spodziewać? Czego?
— Albo ja wiem — splasnął w dłonie Willems. Byłem samotny, tak strasznie samotny pomiędzy tą dziczą, na pastwę im wydany, a po spełnionym fakcie tak słaby i zrozpaczony, że wezwałbym na pomoc samego djabła, jeślibym pomyślał, że mi przyniesie ulgę i zło naprawi. Na świecie całym jak długi, szeroki, ciebie tylko miałem, ciebie samego! Sam wróg pożądany bywa w osamotnieniu; nienawiść lepsza od samotności, śmierć upragniona, więc się spodziewałem... Czegom się mógł spodziewać? Niczego, tego chyba, żem na coś czekał... czegoś, co mnie stąd wyrwie, uwolni od tych jej czarnych, ogromnych, smutnych i jak przepaść pustych oczu, od zguby mojej!
Roześmiał się gwałtownie, miwowoli, dziko, z goryczą nie wymówioną i pogardą samego siebie.
— Gdy pomyślę — mówił — jak nie dawno jeszcze zdawało mi się, że życie całe nie wystarczy mi na... A teraz sam jej widok przyprawia mię o szaleństwo. Jej to dzieło! jej! Szalałem i tyle. Teraz za każdem na nią spojrzeniem wszystko mi się przypomina i zdejmuje mnie strach śmiertelny na samą myśl, że mnie zmysły znów odstąpić mogą... I gdy pomyślę, że z całego mego życia, przeszłości całej, pracy, zdolności, nadzieji, została mi tylko ta kobieta i ty, kapitanie, ty, któregom śmiertelnie obraził...
Skrył twarz w dłoniach, a gdy je od niej odjął, znikły z niej resztki panowania nad sobą. Rozpacz doszła do obłędu. Złożył błagalnie dłonie.
— Gdzie chcesz... jak chcesz... wyspa bezludna... wszystko... byle nie tu. Przysięgam — mówił.
— Ciszej — krzyknął Luigard, czuł bowiem, że ogłuchł naraz najzupełniej.
A i widzieć było coraz trudniej. Światło poranne znikało stopniowo z dziedzińca, z wybrzeża, z rzeki. Mrok leśny wysuwał się coraz dalej, ogarniał wszystko pod czarnych jak noc obłoków skrzydła. Powietrze było duszne nie do wytrzymania. Luigard rozerwał na piersiach surdut, otarł z potu czoło, odsapnął parę razy i patrząc na Willems‘a, mówił pomału:
— Nie przysięgaj! Słowa twoje nie mają dla mnie żadnej wagi. Przyszłością twą i życiem mam prawo się rozporządzać. Słuchaj mię uważnie i uważaj siebie za moją własność, za mego więźnia...
Willems zesztywniał, wstrzymał oddech w piersiach.
— Pozostaniesz tu — ciągnął kapitan — nie wart jesteś wracać śród ludzi, bo kto zrozumie, co się w tobie kryje? Nie ja, w każdym razie. Pomyliłem się na tobie, zawiodłem i pozostajesz dla mnie zagadką. Muszę cię tu trzymać jak pod kloszem. Puszczony swobodnie śród niczego się nie domyślających ludzi, mógłbyś znów kłamać, szalbierzyć, zdradzać dla przypodobania się chociażby pierwszej lepszej dziewczynie. Mógłbym cię zastrzelić ale nie zastrzelę. Przebaczyć ci też nie mogę. By przebaczyć, trzeba czuć gniew, żal, wzgardę, co bądź, a ja nie czuję już ani gniewu, ani żalu, ani nawet wzgardy. Przestałeś być dla mnie Willems‘em, człowiekiem, któremu sprzyjałem, dopomagałem, którego tu... E!! co tam długo mówić, zgoła przestałeś być człowiekiem, którego się lubi lub nienawidzi, któremu się pomaga, lub na którym się mści... jesteś poprostu gorzkiem wspomnieniem, które zagrzebać trzeba... Hańbą mą jesteś!
Skończył i powiódł dokoła wzrokiem. Jakże ciemno było! Czy światło zgasło już zupełnie, bezpowrotnie? I odetchnąć niema czem. Znów szeroką dłonią starł kroplisty pot z czoła.
— Naturalnie — rzekł — moją rzeczą myśleć byś nie zdechł z głodu.
— Kapitanie Luigard! — ozwał się bezdźwięcznie Willems — nie możesz myśleć bym tu miał pozostać.
— He? słyszałeś kiedy bym powiedział coś wbrew mej myśli? Mówiłeś przed chwilą, że nie chcesz, nie możesz tu umrzeć. Zgoda, będziesz żył, chyba sam zmienisz zdanie.
Popatrzył w oczy Willems‘a z bardzo blizka i wstrząsnął głową.
— Sam tu jesteś, prawda — mówił — nikt cię nie wesprze, przestałeś być „białym“, ciemnym nie zostałeś, wspólnicy twoi myślą jeno o tem, jak się ciebie pozbyć, poświęcą cię mi chętnie, gdyż się ze mną liczyć jeszcze muszą. Pozostała ci ona tylko. — Tu Luigard głową wskazał Aïszę. — Wszystko coś zdziałał zdziałałeś sam, dopieroś to mówił — gwoli tej kobiety. Miejże ją sobie.
Willems porwał się za głowę, Aïsza podskoczyła do kapitana.
— Coś wyrzekł, o Radży Laut! — zawołała.
Powiew wiatru poruszył jej czarne włosy i nagle zaszumiały drzewa zbudzone ze swej nieruchomości pod czarnych chmur oponą, zaszumiały, porykując naraz wszystkimi konarami, słaniając wierzchołki tak, że las zdał się wznosić i opadać, jak hydrą porwane morskie fale.
W zwróconem na kobietę spojrzeniu Luigard‘a zamigotało współczucie.
— Rzekłem mu — mówił — że pozostanie tu na zawsze... z tobą.
Pod burzliwem, czarnem niebem trzy te stojące naprzeciw siebie ludzkie postacie zdawały się cieniem na tle mrocznem i bladem zarazem, Aïsza zwróciła się do Willems‘a, który stał jak wryty i zdawałby się skamieniały, gdyby nie rwał sobie włosów. Popatrzyła na niego chwilę, poczem, zwracając się do kapitana, zawołała gwałtownie:
— Kłamiesz! kłamiesz jak wszyscy „biali“ i dobrze, że cię Abdulla pobił... zniszczył...
Słowa z pod serca wypłynęły jej teraz pianą nienawiści na usta. Rada by je zmienić w zatrute strzały, w błyskawic węże, w huczące gdzieś daleko pioruny.
Willems opuścił ramiona, mruczał coś, w czem ucho kapitana pochwycić mogło ciche:
Very well!
Lecz Luigard nie zwracał na to uwagi i starając się dojrzeć Willems‘a w spowijających go bladych cieniach, ciągnął:
— Co do reszty świata, zamknięty on przed tobą i nikt mi nikczemności twej nie rzuci w oczy i nie będzie takiego, coby mógł naigrawać się ze mnie: „Oto łotr, którego Luigard wypiastował sobie“.
— Myślisz kapitanie, że się poddam wyrokom twoim, że pozostanę tu? — zawołał gwałtownie Willems.
— Tu, czy na rzece, czy w lasach — odparł chłodno Luigard — wyspa szeroka i długa. Możesz pływać piętnaście mil w dół rzeki, czterdzieści w górę, po jednej stronie spotkasz Almayer‘a, ocean po drugiej. Do wyboru.
Roześmiał się wesoło niemal i natychmiast dodał z powagą.
— Jest jeszcze droga...
— Jeśli duszy mej pragniesz, poddając mi myśl samobójstwa — zawołał Willems — to się mylisz. Będę żył! będę pokutował, uda mi się uciec stąd... byleś wziął tę kobietę... pokusę... grzech...
Długa błyskawica spadła gdzieś pomiędzy najwyższe drzewa, rozkwieciwszy ponury krajobraz. Rozległ się grom bliższy, ucichł, a Luigard mówił:
— Bez tej kobiety życie twe nicby już nie było warte i Abdulla nie bawiłby się dłużej w czcze ceremonie. Zresztą, czyż się ona da oderwać od ciebie? Miałeś czas ją poznać.
Odchodził, nie oglądając się za siebie, kierując się ku furtce w żywopłocie, lecz nie wątpił, że Willems postępuje za nim. Posłyszał też niebawem jego głos poza sobą, głos już spokojny i chłodny.
— Miała rację — mówił Willems — trzeba mi było cię zastrzelić, byłoby to stokroć lepiej.
— Jeszcze czas — odrzekł chłodno Luigard, nie przyśpieszając kroku. — Cóż? Widzisz, że i na to nie masz dość energji.
— Nie doprowadzaj mię do ostateczności, nie wyzywaj, kapitanie! — krzyknął Willems.
Luigard odwrócił się, Willems i Aïsza stali tuż przed nim. Nowa błyskawica rozdarła chmury i oświeciła ponure twarze bladem, migotliwem i oślepiającem światłem, rozległ się grom, od którego ziemia zadrżała, a po lesie poszły długie trzaski i echa.
— Wyzywać cię — zawołał kapitan — czyś na to zasłużył? Nie dbam o ciebie zgoła.
— Łatwo to mówić — rzekł Willems stłumionym głosem — gdy wiesz, że na świecie, na całym, nie mam przyjaciela.
— A czyja to wina? — spytał twardo Luigard.
Po ogłuszającym huku gromów głosy ich zdawały się przyciszone, słabe, nikłe, jak pigmejów głosy. Zamilkli, jak gdyby to zrozumieli wreszcie. Na brzegu wioślarze wyczekiwali kapitana, oparci na wiosłach i zapatrzeni w ciemne nurty rzeki. Ali przystąpił do Luigarda. Raportował.
— Babalatchi, ów jednooki, opuścił osadę wraz ze swemi kobietami. Zabrali z sobą wszystko: trzy ciężkie skrzynie.
A potem dodał:
— Burza. Deszcz będzie ulewny.
— Czy wszystko gotowe do powrotu? — spytał kapitan. — Wracamy.
— Aj! aj! — zdziwił się tylko głośno Ali.
Kapitan znał go oddawna, Ali był u niego sternikiem zanim dał go Almayerowi za dozorcę faktorji. Schodził teraz ku łodzi w przeświadczeniu, że wyższy od swych towarzyszy umie odpowiadać największemu z „białych“ żeglarzy.
— Nie zrozumiałeś mię od początku kapitanie — mówił Willems.
— Czy tak? Idzie o to, bym był zrozumiany — odparł Luigard, zbliżając się do łodzi. Łódź była długa i wązka. Podtrzymywany przez wioślarzy wstąpił w nią pomału, ostrożnie i opuścił się ciężko na postawiony pośrodku fotel. Spojrzał na stojące na brzegu postacie i w błyskawicy pochwycił niecierpliwe spojrzenie Aïszy, pragnącej tylko, by jak najprędzej odpłynął. Willems patrzył wprost przed siebie, poza rzekę, w las ciemny.
— Dalej Ali — zakomenderował kapitan.
Wiosła plasnęły po wodzie, barka się zachwiała.
— Spotkamy się jeszcze, kapitanie — zawołał z brzegu Willems niepewnym głosem.
— Nigdy! — odkrzyknął z błyskiem w oku Luigard.
— Musimy płynąć wzdłuż tamtego brzegu — zauważył doświadczony Ali i pochylając się ciężko na wiośle, zawołał na towarzyszy:
— Razem... równo...








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.