Banita (Conrad)/Część III/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Świadomie czy nieświadomie, ludzie pewni stałości swych przekonań i przedsięwzięć, zwykli dążyć bez wahania do upatrzonego celu, przez cnotę, czy przez zbrodnię bogdaj. Idą wprost przed się, drogą wytkniętą, ogrodzoną skłonnościami wrodzonemi, przesądami, wstręty i sympatjami. Jeśli przystaną na chwilę i po przez bariery bezpieczeństwa rzucą okiem na dalsze horyzonty, szczyty, szkopuły i trzęsawiska, ciemne puszcze i jałowe pustynie, po których inni stąpają z trudem, potykając się o stosy ofiarne, o pobielałe kości poprzedników, co na tych drogach padli, nie dościgłszy celu, — odwracają się ze wzgardą od nich pewni własnej wyższości. Pewni siebie, pewni, że zbłądzić nie mogą, idą dalej śmiało, wytrwale, wiarą tą podtrzymywani, aż ugrzęzną przy jakiejś nieprzewidzianej przeszkodzie, rozbiją się o niedostrzeżoną skałę i w chwili, w której doścignąć mieli celu upatrzonego zasłużonej nagrody wytrwania, zdrowego optymizmu, bez którego ludzkość niezdolna była posunąć się o krok naprzód — w chwili tej kładną się w nieznaną, najczęściej bezimienną mogiłę.
Wahanie obcem było Luigardowi. Zresztą mógłże się kiedy wahać? Handel szedł mu zawsze jak najpomyślniej, morskie udawały się wyprawy, zyskał rozgłos, fortunę. Świat, w onych ciasnych granicach, w których każdy świat swój zamyka, szanował go i podziwiał. Sam był prosty, więc mu się wszystko zdawało prostem; czuł się silnym, więc mu się wszystko zdawało łatwem. Czytał mało, mało się z książek uczył, otwartą księgą, na której biegle czytał, była przyroda, dalekie podróże, różnobarwni ludzie i odmienne krajobrazy, różnorodny handel i śmiałe przedsiębiorstwa. Śród wspomnień z zarania życia, zachował obraz słoneczny wiejskiej szkółki, do której uczęszczał, oraz jakiegoś czarno odzianego kaznodzieji, spotkanego śród rybaków i żeglarzy, niestrudzonego i niczem nie dającego się zrazić misjonarza: „mądrego, jak w doświadczeniu posiwiały sternik“ — mawiał o nim z najgłębszem uznaniem — „do każdej pracy, nawet do naciągania liny gotów przyłożyć dłoni“.
W świat wszedł z prostem sercem, gotów też do wszystkiego przyłożyć ręki, niewybredny w gustach ani w słowach, odrazu rozkochany w powołującem go morzu, ufny, pewien, że mu w zamian całego życia odpłaci bogactwy. Majtek, komendant łodzi, kapitan, wreszcie właściciel okrętu, zdobył kapitał, powagę niebywałą, przezwany mórz królem „Radży Laut“, widział ziszczone najśmielsze swe marzenia. W doświadczenie swe wierzył, a i w szczęśliwą gwiazdę poniekąd także. Wiedział, że w życiu, jak ze statkiem na morzu, dwie są drogi: dobra i zła, a rozum i doświadczenie dane sternikowi, by wybrać potrafił. Mądry okręt życia dobrą prowadzi drogą, tamtą, zawsze mniej więcej krętą, pozostawiając cymbałom, głupcom, niezdarom i tym podobnym. Zresztą nie gniewało go ani głupstwo, ani niezdarność, ani nawet niegodziwość lub łotrowstwo innych; gniewały rzeczy, których nie mógł zrozumieć. Dla słabości ludzkich — a granice ich rozszerzał do nieskończoności — samo miał pobłażanie, zaprawione dobrą dozą wzgardy. Siebie uważał za równie mądrego, jak szczęśliwego, gdyż inaczej czyżby mu się tak wiodło. Czuł w sobie pociąg do prostowania dróg krzywych i serc krętych, omyłek ludzi i losu, to też w cudze sprawy mieszał się chętnie ze spokojem i pewnością siebie majtka, który spostrzegłszy niedostrzeżone przez kapitana niebezpieczeństwo, na własną rękę i odpowiedzialność ratowałby zagrożoną załogę okrętu. „Życie nauczyło mię wielu rzeczy — mawiał w podobnych razach — a najlepiej radzić potrafi ten, co sam w przeróżnych bywał przygodach“. Słuchano go też chętnie i przyjmowano radę lub pomoc, któremi chętniej jeszcze służył. Nie wypuszczać z pod blizszej lub dalszej opieki tych, nad kim raz ją rozciągnął, było zasadą kapitana.
Pływał po morzach, wylądowywał tu i tam, w nierównych odstępach czasu, głośny, zadowolony, pełen ciekawych anegdot i pożytecznych wiadomości, administrator, rozjemca tam pojednawczy, ówdzie groźny, wszędzie mile witany, kapitan Luigard, był w swoim czasie, najpopularniejszą na wodach Oceanu Spokojnego osobistością.
Teraz, po raz pierwszy zaznał niepowodzenia. Po raz pierwszy zachwiała się w nim wiara w siebie i w swą gwiazdę. Strata ulubionego okrętu, którego szczątki sterczały na skałach południowych cieśnin, dotknęła go żywo, a to, czego się dowiedział dotarłszy nareszcie do Sambiru, pocieszyć go nie mogło. Przed laty, przed wielu, party przedsiębiorczością i awanturniczością wrodzoną, nie bez trudu, odkrył ujście rzeki, zbadał jej koryto, baczny na pochwycone od krajowców szczegóły. Sambir był wówczas nową osadą malajczyków. Luigard z odkryciem swem nie pochwalił się przed nikim, nowy rynek przywozu i wywozu zmonopolizował, zapewne w widokach materialnych korzyści, ale też przez uczucia humanitarne. Dobrze przyjęty przez Patalolo, został jego doradcą, w potrzebie skarbnikiem i kredytorem, istotnym władcą na wyspie.. Zapadły ten kącik na Oceanie Spokojnym ukochał, zamarzył o jego szczęśliwości i jeśliby coś wiedział o Arkadji, Arkadją przezwałby Sambir. Ze zwykłym sobie uporem wyobraził sobie, że tylko on, Luigard, wie najlepiej, czego krajowcom potrzeba i on sam do ich szczęśliwości po woli lub i wbrew ich woli, przyczynić się może i musi. Istotnie, wprowadzony przezeń handel, zamiana towarów i produktów, zrodziły dobrobyt i zapewniły wyspie długotrwały pokój.
Dumnym był Luigard ze swego dzieła i z rokiem każdym szczerzej przywiązywał się do ziem i ludzi, do biegu rzeki, której bagniste brzegi znały jego „Flasha“ wysmukłe kształty. „Flash“, posuwając się coraz wyżej, osuszał wązki pas ziemi, trzebił nieprzejrzyste lasy, na którym mnożyły się osady, dowoził żywność ogłodzonym mieszkańcom, ryż na zasiewy. Stojąc na pokładzie swego statku Luigard dokonywał handlowych transakcji, udzielał wskazówek, oglądał zasiewy, prorokował o zbiorach i znał z imienia i wyglądu każdego niemal z różnobarwnych osadników, wysypujących się na platformy swych domów, wzniesione na palach, wzdłuż rzeki, na wieść o zjawieniu się kapitana. Lasów nadbrzeżnych cień i ciszę, gorące powietrza wyziewy, ciężkie, brunatne rzeki wody, krajobraz z bronzu rzec można zaśniedziałego i szmaragdów, w których lada promień słońca tęczę rozpalał, wązkie przesmyki i wężowe szlaki rzeki, szelesty palm olbrzymich, zapachy świeżo poruszonej ziemi i kwiatów bajecznych, kwitnących i więdnących w cieplarnianej wilgoci miejsc tych, nawet czyhającą z poza pni olbrzymich śmierć, z jej gorączkowym oddechem, nawet stada małp, przeskakujących z gałęzi na gałąź, z jednego brzegu na drugi, przedrzeźniających dojrzanych na pokładzie ludzi i wzajem przez nich wyśmiewanych, wszystko to, co tu żyło było miłem Luigardowi. Zdawać się mogło, że żywi pewną tkliwość dla samych aligatorów, roztwierających paszcze z pogardliwą nienawiścią na widok statku, mącącego spokój ich państwa. „Tak wielkich niema nigdzie“ — powtarzał z dumą właściciela racjonalnie prowadzonej stajni, obory lub owczarni. „Dwa razy większe od tych, co ich macie tu, w Palembaugu. Największego człowieka połkną niby nic. Pyszne żarłoki! Pyszne bestje!“ — mawiał.
Gdy tak opowiadał śmiech jego głośny i szczery rozlegał się brzmiącą gamą po werandach domów Europejczyków, Arabów, metysów, po kawiarniach i przy bilardach. Mężczyźni w kolorowych trykotach, opierali się o kije bilardowe i obcierając spocone czoła, uśmiechali się, mówiąc:
— Rozpowiada o swej bajecznej rzece.
Rzeka, jego rzeka, zaciekawiała wszystkich, tem bardziej, że o korzyściach, jakie mu przynosiła mało kto dokładnie wiedział, a dostępu do niej nikt dotąd nie miał. Na przesadne domysły kapitan zwykł był odpowiadać drwinami, a otaczająca przedsięwzięcie jego tajemniczość bawiła go nieskończenie, była najpewniej ważnym czynnikiem w zadowoleniu, jakie czerpał w powodzeniu. I oto, tajemnica ta zgwałconą została, magiczna zasłona przedartą, dziewiczne łono Sambiru obnażone, na łup pierwszemu lepszemu oddane. „Jego“ rzeka przestała być wyłączną jego własnością, kochanką...
Po rozmowie z Almayerem udał się na swój dwumasztowiec, wysłał żonę Willemsa z dzieckiem na brzeg, sam zaś zamknął się w kajucie, do której nikt nie miał wstępu. Nie przyjął nawet Almayera, który się w ciągu dnia parę razy stawił. Mówił, że jest chory. Istotnie czuł się niezdrów, lecz zwłaszcza szukał przed samym sobą ekskuzy na bezczynność. Potrzebował pomyśleć. Zły był na samego siebie i na Willemsa, za to co zrobił i za to, co nie zrobił. Łotr nie był kompletnym łotrem. Plan obmyślił doskonale, wykonał poniżej najpobłażliwszej krytyki. Mógł przecie zarznąć, czy zastrzelić Almayera, od którego silniejszy jest i tysiąc razy sprytniejszy, mógł faktorję z dymem puścić i Sambirem... owładnąć! Byłoby o czem mówić, lecz teraz... Podejść Luigarda w tak ordynarny sposób, wygląda to na lekceważenie i to oburzało kapitana. To i to także, że nie mógł pochwycić motywów, któremi się Willems powodował, ani pochwyconych powiązać. Zawsze coś pozostawało niejasnem, niedocieczonem, coś co i słuszną zemstę trzymało w zawieszeniu. Najprostszą byłoby rzeczą łeb roztrzaskać łotrowi. Ale jak? w tem sęk. A jeśli umknie lub stawi opór, co byłoby rzeczą naturalną, jeśliby zdawał sobie sprawę z doniosłości wyrządzonej szkody i krzywdy. Ale gdzie tam! Lekkoduch ten nie poczuwa się chyba do niczego, skoro wystosował list do kapitana, w którym mu pisze, że chce i potrzebuje się z nim widzieć. Po co? W tem sęk. To już wytłumaczyć trudno. Bezczelność, czy co? Nowych zdrad knowanie? Co z tem począć, co? Stary wilk morski bił się z myślami, zamknięty w swej ciasnej kajucie, tarł ręką czoło i nic wymyśleć nie mógł.
Od czterech dni nie opuszczał kajuty, nie widywał nikogo, lecz otrzymał dwa listy i oba z Sambiru. Jeden, o którym była mowa powyżej, od Willemsa, domagającego się, na zmiętej ćwiartce papieru, bezładnem pismem, spotkania, drugi, wymuskany, na pysznym kartonie, owinięty w grecką, jedwabną, zieloną chustkę, ze złotą frendzlą od Abdulli. Pierwszy, niezrozumiały w swym lakonizmie: „Potrzebuję się widzieć z tobą, kapitanie! Nie boję się niczego. Czyżbyś się bał?“ i podpisany literą „W“. Przeczytawszy to, kapitan list podarł na drobne kawałki, lecz zanim wiatr uniósł na wodę porwane, gniew opadł zastąpiony dziwnem uczuciem, które zniewoliło starego żeglarza zebrać z ziemi szmaty podartego listu i złożyć je starannie, przyciskając futerałem chronometru. Co do listu Araba, odczytał go raz i drugi, lecz chociaż wrzał gniewem, starannie złożył i schował do kieszeni. Lecz i tu gniew ostygł szybko, ustępując miejsce zagadkowemu uśmiechowi: „Okręt płynie dopóki wiosłujem“ — zwykł był mawiać, a wiosła któż z rąk wypuści zanim dobije do przystani. Za trzeźwy był jednak, by nie zdawać sobie sprawy z tego, że na razie został pobity — ale na razie. Gdy czwartego wreszcie dnia przyjął Almayera, pokazał pięknie odkaligrafowany list Araba. Almayer w milczeniu list przeczytał i milcząc zwrócił kapitanowi. Obaj stali na pokładzie wpatrzeni w koła i kółka, tworzące się na powierzchni wody przez ukryte pod nią wiry. Po długiej dopiero chwili Almayer nie podnosząc oczu, rzekł:
— List wcale przyzwoity. Snać Abdulla dość go ma, skoro ci go kapitanie tak chętnie odstępuje. Co zamyślasz ojcze począć?
Luigard odchrząknął, strącił z białego rękawa osiadły tam wypadkiem pyłek, nasrożył brwi, zdawał się stanowczo na coś zdecydowanym. Raz jeszcze odchrząknął.
— Pal ich... jeśli wiem — rzekł wreszcie widocznie zafrasowany.
— Potrzeba jednak — począł Almayer, lecz kapitan przerwał mu porywczo:
— Co za pośpiech, nic nie nagli.
A potem dodał rozważnie:
— Nie uniknie przecie i mam go na łasce swej i niełasce...
— Na łaski to chyba nie zasłużył — uśmiechnął się złośliwie Almayer — a z Abdulli stylowych esów i floresów wygląda jasno, jak na dłoni: „Pomóż mi zbyć z rąk tego „białego“, a porozumiemy się łacno“.
— Tak sądzisz? — rzekł wzgardliwie kapitan.
— Mniej więcej. To jest, Arab myśli o podziale zysków i o handlowej spółce do czasu, aż mu się uda wszystko zagarnąć.
Almayer wzniósł wzrok, a widząc strasznie zmienioną twarz Luigarda, zawołał:
— Co ci ojcze? Istotnie chory jesteś.
— Zmęczony tylko — odpowiedział kapitan.
— Ho! ho! — dodał odchrząkując — przetrwam jeszcze nie jedną burzę.
— Winieneś się ojcze szanować — upominał Almayer i wraz spytał:
— A z arabem jakże będzie? Przyjmiesz jego zaproszenie?
— Nie wiem jeszcze. W każdym razie nie teraz, teraz czasu nie mam — rzekł Luigard niecierpliwie.
— Chciałbym kapitanie, byś się na coś stanowczego zdecydował — mówił Almayer. — Baba ta i jej bachor, domyślasz się, ojcze, o kim mowa? jest mi w domu wielką zawalidrogą. Baba piszczy dzień cały, bachor podarł się wczoraj z moją Niną. Biedna! Ma, ot taką szramę na twarzy, od pazurów tego djablęcia. Dziecko dzikie, jak i jego ojciec! A ta, płacze, zawodzi, jak gdyby było po kim! To płacze, to znów się wścieka i komu? Mnie wymyśla! Lgnie, jak smoła a gdzie on, a kiedy wróci, a pocom go wysłał, jak gdybym to ja go wysłał! A gdy jej daję wymijające odpowiedzi, oskarża mię o brak serca, narażenie życia ukochanego jej Piotrusia, wyzyskiwanie jego pracy, zdolności i tak dalej i tak dalej. Zuchwalstwo posuwa do gróźb: skarżyć mnie będzie, otworzy kapitanowi oczy na me bezeceństwo!
— Jak gdybym to ja kogo okradł, ograbił — ciągnął z gorzką ironją Almayer — zdradził, sprzedał przyjaciela i dobroczyńcę. I ja to mam znosić? Doprawdy dom mój stał się szpitalem dla wariatek, a ta poczwara wygląda tak szpetnie, że człek by i nie splunął na nią. Do oczu skacze, jak suka wściekła. Moja to się przynajmniej wyniosła od ostatnich kwasów, wiesz jakich... Mieszka sama, na brzegu rzeki, ale tej żony Willemsa to już mam za wiele. Łazi, wszystkich o wszystko wypytuje. Jeśli się dowie prawdy, nie moja chyba będzie wina. Rwie się po za faktorji granice. Musiałem dziś rano stanowczo objawić jej, że są nieprzekraczalne. „Niegodziwcze“ — wygrażała mi pięścią. — „Niegodziwcze, czyhasz na moją, jak na jego zgubę“. — Ja! czyham na podobną poczwarę! Sam jej widok odjął mi apetyt, czuję, że zachoruję...
Cisnął na pomost pokładu kapelusz, palce z iście desperackim giestem zanurzył w czuprynie.
— Cierpliwości Kacprze! — pocieszał go z nieudałem współczuciem Luigard — jeszcze dni kilka. Czas szybko leci.
— Leci! — westchnął Almayer — ale podobne dni przeżywając człek starzeje się za młodu. Jak to się i kiedy skończy? Abdulla stawia propozycję jasno. Uwolń go od natręta i zgódź się być mu w tutejszych sprawach sternikiem a podział zysków zapewniony, na razie przynajmniej. Zgódźże się ojcze! na warunki Araba i zamknij oczy na to, co się stanie z tamtym...
— Albo — dodał po chwili z błyskiem dzikiej nienawiści w oczach — zostaw mi go, a dam sobie z nim radę.
— Szkoda nań prochu! — odparł obojętnie i cicho, jak gdyby na własne odpowiadał myśli, Luigard.
— Tak myślisz! — wybuchnął Almayer. — Łatwo to mówić temu, co nie był w wór, nakształt bałwana lub kupy szmat, zaszyty i postawiony na urągowisko zgraji dzikich bestji i tej, tej...
Zachłysnął się.
— ...najdzikszej. W oczy ludziom spojrzeć się nie ośmielę, dopóki łotr ten żyje. Ale dam, dam sobie z nim radę.
— Wątpię, byś dał — zauważył chłodno Luigard.
— Może się go zlęknę? Co? — zawołał Almayer.
— Uchowaj Boże! Tego nie przypuszczam, gdyż znam cię, Kacprze, i nie odwadze twej powątpiewam, ale o... ot! o głowie.
— Dziękuję — zawołał z goryczą Almayer. — Możesz mi wprost, jeśli chcesz powiedzieć, żem głupi, pozwalam.
— Mógłbym, gdybym chciał i bez twego pozwolenia — odmruknął kapitan i chodząc wzdłuż pokładu mruczał:
— Przedelikacony! o lada nic się obraża.
Podjął tu i ówdzie, jakieś strzępy od lin, rzucił przez barierkę, wzruszał ramiona, Almayer zatrzymał go.
— Naturalnie, poczniesz z nim sobie kapitanie, jak ci się podoba — mówił — wiem nie od dziś, że rad niczyich nie słuchasz. Pozwól mi jednak powiedzieć sobie, że ani ze zdrowym rozsądkiem ani z uczciwością samą nie zgadza się łotra tego z rąk wypuścić. Jeśli się zań nie weźmiesz, nie przestanie szkodzić sobie i innym. Sam się o tem wkrótce przekonasz. Pomyśl o tem dobrze, kapitanie, że nim dasz się unieść swej...
— No! no! — ciągnął — milczę, nic już więcej nie powiem! Pora mi zresztą do domu. Nina obudzi się wkrótce, a i roboty nawał. Dziś jeszcze zaczniemy ładować „schooner“. Ostatni to nasz ładunek.
Westchnął.
— Wszystko upakowane — jeślibym ci kapitanie był potrzebny, wywieś proszę znak jaki na głównym maszcie, dojrzę i przybędę. Gdy ściemnieje, dwa strzały ślepym nabojem wystarczą.
Miał odchodzić, lecz się zatrzymał przy wiodącej do łodzi drabinie ze sznurów.
— Możebyś ojcze zjadł w domu obiad? Żywić się na wodzie dzień po dniu niezdrowo — mówił.
Luigard nie odpowiadał. Uprzednie słowa Almayera stawiły mu przed wyobraźnią Willemsa, błąkającego się pomiędzy pobliskiemi wyspami i naruszającego panujący tam pogodny spokój podniecaniem waśni i nienawiści, zdrad, grabieży. Serce mu się ściskało. Almayer, nie doczekawszy się odpowiedzi, schodził w dół ku łodzi. Już sam czubek jego włosów dawał się dostrzedz za barjerą:
— Kacprze! Hej! chłopcze, poczekaj chwilę — zawołał kapitan.
Almayer skinieniem ręki powstrzymał podnoszącego wiosła wioślarza, łódka wahała się pod bombiastym bokiem okrętu. Luigard przechylił się po przez barjerę.
— Kacprze! — wołał — potrzebuję porządnej łodzi i czterech wioślarzy.
— Czy przysłać natychmiast? — spytał Almayer.
— Odczepże linę! — wrzasnął kapitan na siedzącego w łódce z Almayerem, majtka. — Gapą jesteś. Ludziska ci nigdy się niczego nie nauczą! Zasłużyłeś na dobrą kąpiel i w smole bym cię chętnie po uszy zanurzył.
— Nie, Kacprze! — ciągnął łagodnie po chwili — nie zaraz. Słońce nazbyt nas nęka i głowa mię boli... a interesy lubią rozwagę. O zachodzie przyślesz łódź, czterech wioślarzy i fotel, ten, wiesz, z poduszkami, wyszywany na kanwie, bym miał na czemś usiąść. Słyszysz.
— Słyszę! — zawołał pokrzepiony na duchu Almayer. — Natychmiast poślę Alego, by się wystarał jak najlepszego sternika. Mój zbiegł. Wioślarzy wybiorę śród najlepszych z pozostałych w faktorji. Co jeszcze każesz, ojcze?
— Nic już, nic, chłopcze. Pilnuj jeno, by się znów nie spóźnili.
— Przypilnuję. Sądzę, że i pytać nie trzeba, gdzie się kapitanie wybierasz? Będziesz się widział z Arabem i ja...
— Ależ ani mi dziś w głowie twój Arab — zawołał kapitan. — Bywaj zdrów.
Łódź oddaliła się, kapitan ruchem ręki odpowiedział na pożegnalny ukłon Almayera, obmacał kieszenie, wyjął list Araba, odczytał uważnie, każde ważąc słowo, raz i drugi, zmiął pomału w olbrzymiej dłoni — uśmiechając się na zgrzyt grubego brystolu tak, jak gdyby pod potężnymi palcami chrupało gardło samego Abdulli — skręcił starannie w piłkę i cisnął w wodę, wirom na igraszkę. Prąd wody uniósł ślicznie odkaligrafowany list Araba, precz, ku morskim przestworzom i głębiom.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.