Banita (Conrad)/Część I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Pokusa przechodziła odporność Willemsa: nadużył zaufania, którem się tak szczycił... Zgrał się był w karty, zawiodły go osobiste jakieś spekulacje, na które liczył, członkowie sławetnej rodziny Da Souza żebraniną swą ustawiczną, kiesę jego wycisnęli jak cytrynę, dość, że zanim się spostrzegł uległ... pokusie. Stało się to tak niepostrzeżenie, że zrazu sam sobie nie zdawał z tego jasnej sprawy, przywykł był bowiem radzić się w życiu własnej wygody i własnych zachcianek, oraz tych rozdziałów z kodeksu powodzenia, które zły duch pisał z myślą o krótkowidztwie ludzkiem i o zatwardziałości serca ludzkiego. Na chwilę, na krótką uczuł się wprawdzie wykolejonym, lecz po chwili stąpał obojętnie, ba! śmiało, po błocie, skoro nie widział na razie innej dogodniejszej ścieżki. Tak dotarł do trzydziestej rocznicy swych urodzin, pewien wygranej, pewien, że zmylił czujność wrogów, pewien też, że doścignął też życiowej zwrotnicy, na której łatwo mu będzie uniknąć cienia bogdaj posądzeń. Zapomniał o prawie, które wywołuje odpływy tak, jak i przypływem rządzi, a prawo to już nań czyhało.
W parę dni potem Mr. Vinck, słysząc trzaśnięcie drzwiami, spuścił głowę nad kręgami, chociaż od niejakiego czasu skwapliwem uchem łowił wybuchy głosów, dochodzące go z gabinetu szefa. Drzwi zamykały się z trzaskiem za Willemsem, który próg ich przestąpił był właśnie po raz ostatni, a przez całe pół godziny przedtem, gabinet Hudiga zwykle cichy, pełen był piekielnych wrzasków, ryku, rzekłbyś gryzących się z sobą bestji dzikich. Willems wychodząc, jednym rzutem oka objął ludzi, znajdujących się w pobliżu miejsc, w których spotkało go największe z upokorzeń. Widział wystraszone oczy posługacza, nieprzeniknione żółte czoła i skośne spojrzenia chińczyków, liczących kupki złota na ziemi; widział pana Vincka zaokrąglone ramiona, z których wystawały czerwone długie uszy. Widział rząd nizkich dachów, ciągnących się wzdłuż dziedzińca do bramy, za którą łatwiej mu będzie może oddychać; dostrzegł nawet kawał powroza rozciągniętego wszerz drogi, niby rozstawione nań sieci. Przekroczył wreszcie bramę, lecz i tu nie miał czem odetchnąć. Automatycznie skierował kroki we własne progi, tam przynajmniej...
Besztające słowa szefa nie przestawały mu dzwonić w uszach i gniew i oburzenie zastępowało piekące uczucie wstydu. Czuł się wściekłym na samego siebie. Trzeba było być głupcem, by się tak fatalnie przerachować! Sam siebie nie poznawał. Zawiodły go zdolności, na które tak bardzo liczył, o których nie wątpił. Podległ zmysłów zaćmieniu...
Tak, niewątpliwie, zdjęła go tajemnicza słabość i oto runęły, w proch się rozsypały, wszystkie jego nadzieje, zamysły, długich lat zabiegi. Co pocznie teraz?
Zanim zdołał, najsumaryczniej bogdaj, odpowiedzieć sobie na to pytanie, znalazł się w ogrodzie, u drzwi własnego domu, tego domu, który mu Hudig był podarował. Spojrzał nań błędnym wzrokiem, jak gdyby się dziwił, że nie runął, że stoi na miejscu: czysty, w porządku, w słońcu i śród kwiecia.
Dom to był mały, lecz zgrabnie zbudowany, otoczony cienistą galerją, po której lekkich bambusowych słupach pięły się pnące rośliny, zarzucając na wysoki, spiczasty dach festony liścia. Willems wstępował zwolna na dwanaście stopni schodów, wiodących na obszerną werandę. Przystawał na każdym stopniu... Musiał opowiedzieć żonie, co zaszło i to go przestraszało, sam zaś ten lęk, z którego niezwykłości doskonale sobie zdawał sprawę, był mu miarą zaszłych w nim samym i do koła niego zmian. Stał się innym: stracił, nie opuszczającą go niegdyś wiarę w siebie i w swą gwiazdę... Nie wiele snać dziś już ważył, skoro się własnej mógł bać żony.
A bał się tak dalece, że nie śmiał przekroczyć drzwi otwartych do jadalni i stał bezradny, oparty o mały stolik, na którym leżała rzucona kobieca robota. Siedząca tuż obok, na drągu czerwonoskrzydła papuga, widząc go zaczęła chrapliwym głosem powtarzać imię: „Johanny“. Wiatr poruszał firankami u okien, skrzypnęły gdzieś, przed natrętnem popołudniowem słońcem spuszczane żaluzje. Willems stał zamyślony, jak też żona przyjmie wiadomość i odnośne rozkazy. Nie obejdzie się bez łez i lamentów, lecz ulegnie mu pokornie, jak zwykle i dalej i zawsze pociągnie za sobą tę kulę, którą dobrowolnie do nóg swych przykuł. Straszne to. Nie mógł przecie opuścić kobiety i ją i dziecko na śmierć głodową skazać. Była to bądź co bądź żona, dziecko było Willemsa, zdolnego, pewną stopa zdobywającego sobie pozycję w świecie, a dziś bank... osz..
Zakrztusił się, prawdy w ciszy własnej świadomości w kształt słów przyoblec nie śmiał. Co mówić dziś będą o nim, przy bilardzie, zwykle przez niego bici partnerzy? Śmiać się będą trjumfująco lub współubolewać litościwie... Niektórzy, dłużni mu byli większe i mniejsze sumy... Nie dopominał się, dyskretnym był wierzycielem... jakże mało jest takich, których upadek bogdaj przyjaciela, nie raduje, nie wzbija w dumę?... Upadł, noga mu się pośliznęła a oni stoją... oni głupcy i marni...
Skinął wzgardliwie ręką z takim rozmachem, że aż papuga zatrzepotała skrzydły, wrzeszcząc przeraźliwie.
W tejże samej chwili ujrzał na werandę wychodzącą żonę. Spuścił oczy. Stali naprzeciw siebie rozdzieleni stołem do roboty, on w ponurem milczeniu, ona w czerwonej perkalowej sukni, związanej szafirową wstążką pod brodą, której barwa i zmięta pospolitość drażniły go zawsze. Zawszeż za sobą miał ciągnąć te zmięte, szpetne, pospolite łachmany, nie rozczesane, niedbale na niezgrabne, lękowate plecy, spadające warkocze. Patrzał na szczupłe, kościste ramiona, żółtą szyję, niezgrabne ręce żony, obejmujące niezręcznie uwieszone u jej piersi dziecko... Kula u nogi! Jarzmo, w które się wprzągł niebacznie...
Milczała, więc począł opowiadać jej rzecz całą pomału, od początku, ze szczególnym naciskiem na świetne początki kariery, co obecnie zawiodła. Ani na chwilę nie wątpił, że kobiecie tej dał pełnię szczęścia, w materjalnem zaspokojeniu jej potrzeb; ani na chwilę nie wątpił, że płacząca, bezradna i śmiertelnie nudna powlecze się za nim jednak chętnie po ciernistej drodze upokorzenia, pracy, walk, a pewność ta nie krzepiła go i nie pocieszała bynajmniej. Pojął ją, by dogodzić szefowi, osłonił aureolą swego powodzenia, zaszczycił, on „biały“ czystej rasy zaszczycił związkiem, którego świetność przewróciła głowy wszystkim członkom sławetnej, quasi portugalskiej rodzinie Da Souza. Nie okładał jej kijem, czegóż więcej żądać mogła? Przypominał jej to wszystko w krótkich, lecz dosadnych słowach. Ach! tak tępą była i tak niedomyślną! Obecnie położenie się zmienia. Zmuszeni są opuścić stanowisko, dom, ba! wyspę samą; udać się, niewiadomo gdzie, do jakiejś, drobnej angielskiej osady zapewne, by nowe tam rozpocząć życie, znaleźć ujście dla zdolności jego, Willemsa, który przecie do nieskończoności nie mógł pleśnieć w zatęchłej norze starego Hudiga.
— Masz Johanno pieniądze — kończył — które dziś rano wręczyłem ci do przechowania: potrzebować ich będziemy.
Skończył, powiedział, co miał powiedzieć. W życiu bywają więzy, których się nie targa, małżeńskie naprzykład, wiedział o tem, dał jej to uczuć dostatecznie, zaznaczył wspólność i solidarność interesów, we wspaniałomyślności swej gotów rzucić płaczącej parę słów zdawkowych pociech... Ale Johanna milczała.
— Cóż! — zawołał niecierpliwie — skamieniałaś, czy co? Czas nagli, musimy natychmiast...
Wzniósł wzrok na żonę i oniemiał.
Stała przed nim, wpatrzona weń swemi wielkiemi, zezowatemi oczyma, co mu się zdały większe i bardziej jeszcze niż kiedybądź zezowate. Mała, brudna twarzyczka śpiącego niemowlęcia przytulona była do obciągniętego czerwonym rękawem ramienia kobiety. Nic nie naruszało ciszy otoczonego ogrodem, w południowej drzemcze pogrążonego domostwa. Końce ust Johanny zwisły w złowrogim jakimś, nieznanym mu uśmiechu wzgardy i goryczy.
— O! Ty! wielki! sławny! — syknęła przez zaciśnięte zęby.
Świst kuli przelatującej u samego jego ucha nie zdziwił by go bardziej od tego zdławionego szeptu.
— Wielki! sławny! — powtarzała, patrząc niespokojnie w prawo, to w lewo, jak gdyby szukając, kędy ma uciec — sądzisz, że pójdę za tobą na głód i wygnanie? Niby mi moja mama i brat Leonard pozwolą na to teraz, gdy jesteś tem, czem jesteś: mniej niż niczem.
— Johanno! — krzyknął porywczo Willems.
— Ciszej! — odparła mu spokojnie. — To, co dziś słyszę nie dziwi mię bynajmniej. Spodziewałam się czegoś podobnego od dawna, odkąd cię poznałam. Przestałam się bać ciebie...
— Nie zbliżaj się do mnie! Precz! precz! — zawołała widząc, że wyciąga rękę. Cofała się z oczyma pełnemi strachu i gniewu. Co się jej stało, co? I ta nędzna przeciw niemu? Wszyscyż się nań sprzysięgli: Hudig, a teraz i ta, którą sobie świat zawiązał! Postąpił ku niej a był wściekły.
— Stój! ratujcie! — wrzasnęła w niebogłosy.
— Ciszej! szalona! — starał się krzyk jej i płacz rozbudzonego na jej ręku dziecka zgłuszyć Willems, wściekle bijąc pięścią w blaszany, biało polakierowany blat stolika.
Lecz już na werandę ze wszystkich drzwi i kątów domu wyglądały żółte, czarnookie twarze członków sławetnej, a dotąd służalczej wobec niego rodziny Da Souza. Za siostrą stanął Leonard, uzbrojony w łom żelazny.
— Nie waż się ruszyć jej — wołał. — Brutalem pan jesteś, panie Willems, my, biali, nie powinniśmy być takimi.
— Co? co? — pytał ze zdumienia osłupiały Willems. — Ty! biały? i ty przeciw mnie? Lokajstwo to zmysły straciło! — zawołał, wzruszył wzgardliwie ramionami, zwrócił się ku schodom. Łom żelazny wypadł ze szczękiem z drżących rąk butnego Leonarda. Willems zwrócił się do żony.
— Spisek uknułaś przeciw mnie — rzekł obojętnie — zgromadziłaś zawczasu całą swą zacną familię. Winszuję.
Postąpiła krokiem naprzód spokojna i śmiała, owszem wyzywająca.
— Tak! — mówiła — wezwałam brata i matkę, by mnie bronili przed twą gwałtownością... przybłędo jakiś!
— Nie „przybłędą“ zwałaś mię — odrzekł wzgardliwie — gdyś się przed ślubem, wieszała u mej szyi, u nóg mi pełzała...
— Wszelkich dokładałeś starań — odparła mu z tłumioną złością — by się po ślubie z moich wyswobodzić ramion. Bawiłeś się, hulałeś, zaniedbywałeś mię. W cóż się teraz obróciła ta twoja wielkość, znamienitość, którą karmiłeś mnie i moją rodzinę, od rana do nocy. W co? O żebraninie teraz żyć będę, z łaski, z jałmużny twego pryncypała, któregoś podszedł, zdradził, okradł. Tak! tak! okradł! wiem to! Przed godziną właśnie przysłał tu Leonarda, by mi to powiedział. Szczęściem dom do mnie należy. Zostanę w nim, a ty idź, gdzie cię oczy poniosą, idź zdychać z głodu...
— Dość! — przerwał jej z rozkazującym ruchem ręki.
Cofnęła się, wystraszona, tuląc do piersi płaczące niemowlę, opuściła się automatycznie na krzesło, kołysząc się na niem.
— Nie bój się, odchodzę — mówił chłodno Willems — odchodzę po raz pierwszy w życiu błogosławiąc ci, wdzięczen za odzyskaną swobodę. Kulą mi byłaś u nogi, zbrzydłaś mi więcej, niż wypowiedzieć to potrafię. Milczałem dopóki żyłem z tobą, teraz odchodzę i mogę wypowiedzieć się z całą szczerością; odchodzę szczęśliwy, żem się ciebie pozbył, pewien tego przynajmniej, że cię nie wspomnę nigdy. Przestałaś istnieć dla mnie. Dziękuję ci za to. Po raz pierwszy w życiu, z całego serca dziękuję.
Odchodził. U bramy ogrodu czyhał nań szwagier.
— Uspokój się pan panie Willems — mówił, drżąc na całem ciele i zniżając głos — uspokój się, nie unoś. My, „biali“, winniśmy przykład dawać otaczającym nas... tubylcom. Jestem, jak to pan wie, panie Willems, z dobrej, portugalskiej rodziny, a pan dziś...
— Co? jak? — spytał, zatrzymując się i spojrzeniem od stóp do głowy mierząc go Willems i już silna dłoń jego spoczywała na karku sławetnego członka portugalskiej rodziny Da Souza i Leonard zanim się spostrzegł, łbem leżał w pyle przydrożnym, u nóg swego szwagra.
Gdy oprzytomniał z gniewu, Willems był już po za miastem, a ziemia tętniała pod szybkiem, mocnem jego stąpaniem. Gdzie idzie? Wrócić wypada. Słońce zaszło i wieczorne spuszczały się cienie. Oprzytomniał a morze goryczy serce mu zalało. Wrócić, po co, do czego, do kogo? Nie był tem, czem był wczoraj, pozostał bez przeszłości, jak bez przyszłości, igraszką losu, upokorzeń, bezsilnego gniewu i żalu. Na ulicy, którą przechodził, zbudzony krokami jego pies zaszczekał, zawył, odpowiedział mu gdzieś drugi, miasto zdawało się w śnie pogrążone, lecz on, banita, wychodźca, gdzie i kiedy do snu głowę złoży? Gdzie, kiedy? Już się czuł śmiertelnie zmęczonym, a świat wydawał mu się tak niezmierzenie szerokim, tak bezmiernie pustym, szarym, ciemnym. Jakieś światełko zamigotało w dali. Była to przy końcu, wchodzącej w morze grobli, latarnia czerwona. Doszedł do niej, oparł się o barjerę, spoglądał w dal. Na horyzoncie rysowały się ciemne sylwetki dwóch na kotwicy stojących okrętów. Jeden krok dzielił go od głębi morskich... Krok jeden paniczny, co położyć może kres wszystkiemu. Czemu nie?... Był to zaiste krok najrozumniejszy, nieodwołalny, ostateczny. Po za nim cóż zostawało? Podziw niemądrych partnerów; stargane węzły rodzinne, w których — i teraz zeznawał to jasno — się dusił; pośliznięcie się fatalne, za które całą karjerą zwichniętą zapłacił... I oto wszystko usuwało się od niego, odpadało. Zdawał się odrywać od samego siebie, egoistycznych celów i uczuć, wychodzić z po za ciasnych, osobistych względów... Wszystko stawało mu się obcem, dalekiem...
Wspomnieniem zawrócił do dawno opuszczonej, precz, za morzami, za oceanami ojczyzny. W pamięci ujrzał tłoczące się domy wysokie, ulice wązkie, ponure, przechodniów o pochylonych, przygarbionych barkach i zwiędłą postać męża pracującego twardo na kawałek chleba dla oczekujących nań w pustej, brudnej izbie dzieci.
Miałże tam wrócić? Kogoż by zastał i pomiędzy nim samym i chłopakiem, co przed laty z tamtej wypłynął przystani, cóż wspólnego pozostać mogło? Fale życia przepłynęły odtąd szersze, burzliwsze od mórz i oceanów, które to wybrzeże jednej z wysp Malajskiego archipelagu dzielą od tamtego, ojczystego wybrzeża, na którem wznosi się Rotterdam. Przeszłość odległa minęła niepowrotnie. Włóczęga, uganiający się wyłącznie za fortuną zbywa się ojczyzny.
Wzdrygnął się. Jakże samotnym był na szerokim świecie, wobec nieznanych, grożących mu zewsząd, niebezpieczeństw. Jakże samotny, słaby, bezradny!
Opuściła go wiara w samego siebie, w swą gwiazdę, powodzenie, a wiara ta była mu jedyną ostoją, a powodzeniu sam tamę położył. Od głębin morza dzielił go krok jeden, skok...








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.