Banita (Conrad)/Część III/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Banita
Wydawca Kurjer Lwowski
Data wyd. 1913
Druk Drukarnia Polska
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska
Tytuł orygin. An Outcast of the Islands
Inne Cała część III
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Długą chwilę nic nie naruszało ciszy poranku i błękitnej pogody nieba. Almayer przesunął krzesło i oparł się obu łokciami na stole, Luigard spokojnym krokiem mierzył galerję. Odchrząknął.
— Aha! — rozpoczął dalszy ciąg opowiadania Almayer. — Pewien jestem, że nocy tej nikt oka w faktorji nie zmrużył. Podszedłem do zakrętu, skąd mogłem dojrzeć rozpalone pod palmami ogniska, a gdym wracał w mroki tej galerji, strach mię zdjął taki, żem wyjął Ninę z jej kolebki i położył ją w mym hamaku. Zwariowałbym gdyby nie dziecko. Pomyśl, byłem opuszczony, bezbronny, a o tobie ojcze nie miałem żadnej wieści od tygodni, miesięcy. Nie wiedziałem czy żyjesz jeszcze. Patalolo opuszczał mię, słudzy z faktorji zbiegli, a ci co pozostali wyszczerzali gdzieś w ciemnościach gotowe mnie rwać, kąsać zęby, lada chwila gotowi dom podpalić, by tem weselsze puścić fajerwerki. Wziąłem rewolwer i położyłem tu, na stole. Zdala dochodziły wycia opętańców, a dziecko, mała moja luba Nina spała tak słodko, spokojnie, jak gdyby pod anioła skrzydłem, w niebieskie wsłuchana kołysanki...
— Biedne! niewinne dziecko! — westchnął. — Wiedziałem aż nadto dobrze, że nocy tej nie było w Sambirze władzy czynnej, zdolnej powstrzymać rokosz. Psy zajadłe, dobrodziejstw bez liku nie pomne, gotowe były obskoczyć faktorję. A i śmierć głodowa za pasem. Przed trzema miesiącami rozdałem z magazynu ostatnie zapasy ryżu, na kredyt. Obdartusy te wszystko stąd wyciągali na kredyt. Nieraz już zwracałem na to twą ojcze, uwagę. Niema w Sambirze żywej duszy, coby nie żyła kredytem w faktorji Luigard et Co, dzięki twej ojcze powolności i — pozwól mi powiedzieć — nie zbyt szczęśliwie zastosowanej tu polityce. Bez nas pozdychaliby dawno z głodu i to byłoby najlepiej, a politykę najlepiej utrzymują nabite fuzje i rewolwery.
— Miałeś je ojcze! — huknął Luigard tak, jak huknąć umieją rozhukane bałwany morskie uciszający kapitanowie okrętów. Czuć było, że się wyczerpała jego cierpliwość. Od chwil kilku mierzył galerję tak szybkim krokiem, jak miotający się lew w klatce. Ciężkie jego pięty podniosły tumany kurzu, Almayer zakrztusił się.
— Miałem dwadzieścia — odparł śmiało — ale ani jednego palca do pociągnięcia cyngla.
Luigard opadł ciężko na krzesło, jedną ręką wsparł się o stół, drugą zarzucił za poręcz krzesła. Kurz tymczasem opadł i słońce, bez przesłon, zalało galerję; Almayer zajął się spuszczaniem trzcinowych rolet, zawieszonych pomiędzy kolumnami galerji.
— Ha! — zauważył kapitan — dzień będzie upalny i dobrze robisz spuszczając rolety. Po co mamy się smażyć na patelni.
Almayer, spuściwszy rolety, spojrzał leniwie na stół co się uginał pod pięścią kapitana.
Zupełnie już spokojnie mówił:
— Z brzaskiem dnia udałem się do Patalolo. Wziąłem z sobą dziecko, nie było przy kim zostawić. Zastałem bramę zaryglowaną, trzeba było okrążyć zagrodę i wejść furtką, od strony lasu. Zastałem starego leżącego na ziemi, okiennice pozamykane, na wszystko com mówił, odpowiadał jękiem. Tylem się tylko dowiedział, żeś ty ojcze zapewne już w życiu, że Lakamba wszystkich wystrzela pistoletami dostarczonemi przez Abdulę. Naturalnie, on Patalolo, zabitym być nie chce, a że ma dość złości i niewdzięczności ludzkiej, woli przedsięwziąć pielgrzymkę. Stary jest i pobożności swej uczynić zadość pragnie. Pragnie też umrzeć w Mece, jak to prawowiernemu przystoi. Abdulla sam prawowierny, więc mu to ułatwi. Wymyślał potem na Lakamba, przeklinał go — a ciebie ojcze mniej więcej, gdyż kto, jeśli nie ty przeszkodził mu prosić o flagę niemiecką, pod której osłoną żyłby spokojnie, a teraz Bóg wie, gdzie przepadłeś i nie bronisz go, nie wspierasz. Płakał skarżąc się na ciebie.
— Gdym mu powiedział — ciągnął Almayer — że posiada przecie cztery działa, któreś mu zeszłego roku podarował, ze swej strony posiadam zapas prochu i razem możemy stawić opór Lakambie, zakrzyczał mię: „biali“ same mu przynosili nieszczęścia! zdrajcy są, a on, Patalolo, dzieci nie ma, nie ma komu przekazać władzy i dostojeństw, stary, słaby wybierze się w pielgrzymkę do Meki i tyle. Meki i pielgrzymki sam Allah i jego Prorok nie wybiliby mu z głowy!
— Wnoszę — ciągnął Almayer — że stary orangutan dawno zwąchał co się święci, milczał ze strachu, a i dlatego, że wcale nie dbał, co się stanie z faktorią, ze mną, ani z tobą, ojcze. Takiegoś to w nim miał przyjaciela. A głaskałeś go!... No! przyznać trzeba, żeś szczęśliwy w wyborze swych faworytów...
Luigard walnął kułakiem w stół z taką mocą, że aż deski zatrzeszczały. Almayer podskoczył na krześle i opadł bezradnie, patrząc na pęknięty blat stołu.
— Już — rzekł — nie mierzysz ojcze swej siły. Już po stole! Jedyny to był, jaki mi się udało ochronić od mej żony. Cóż robić, zmuszony będę jadać przykucnięty do ziemi, jak psy i krajowcy.
Luigard roześmiał się.
— Przestańże chłopcze zrzędzić jak baba — zawołał wesoło, a potem dodał spokojnie:
— Gdyby się „Flash“ nie rozbił, stawiłbym się tu w porę, przed kilku miesiącami i uniknęlibyśmy istotnie niepotrzebnych strat i komplikacji. Teraz stało się i wyrzekanie nie pomoże. Musimy się zebrać Kacprze, w kupę, by wrócić do porządku...
— Co? — zawołał zdumiony Almayer — wojować z Abdullą? Pomyśl ojcze.
— Wojować nie wojować — wzruszył ramionami Luigard. — Boję się, że sprawa ta istotnie przepadła. I cóż stąd? Ze skóry ich arab obedrze, zgniecie, zmiażdży, znam go! Eh! gdybym miał mój okręt „Flash“, próbowałbym może siły, by uratować biedaków. Lecz po nim już, po moim sokole! Pływałeś przecie ze mną i wiesz, jaki to był okręt: solidny, zwinny, milszy mi od rodzonej żony, jeślibym miał takową. Zżyłem się z nim, zrosłem. Pomyśl tyle lat wspólnego, niczem nie zakłóconego pożycia, a teraz...
Westchnął głęboko, szczerze.
— ...biedne, rozbite jego deski, sterczą na rafach. Djabli to mnie ponieśli na południe, o pół mili wyżej prześliznęlibyśmy się, jak po oliwie. Każdy przypuszczam co działa, zrobić musi w życiu głupstwo jakieś kapitalne i zapłacić za nie drogo... Nie mylą się ci tylko, co przedsięwziąć cobądź nie są w stanie.
Westchnął z oczami wpartemi w ziemię, Almayer zawrzał gniewem.
— Bez serca jesteś ojcze! — zawołał — żal ci tych desek, a ani dbasz, że lekkomyślnością twą, przedsiębiorczością, zuchwalstwem swem nieposkromionem, straciłeś okręt, zrujnowałeś mnie. Co tam mnie, zrujnowałeś biedną, moją małą Ninę! Co poczniem teraz z sobą, co poczniem? Po co mi było gnić w tej dziurze? Uczyniłeś mię swym wspólnikiem, a teraz, gdy wszystko przepadło opłakujesz okręt, jak kochanek kochankę. Sam go naraziłeś i stary był, dawnoś mówił, że nic nie wart. Opłakujesz okręt, a tu idzie o krocie, o miliony, co się nam tu, w przeklętym Sambirze, z rąk wymknęły dzięki temu opętańcowi, Willemsowi.
— Pozostaw go mnie — rzekł Luigard surowo — co zaś do tych kroci, miljonów... Handel Kacprze, jest handlem: raz płaci, raz traci, a troskę o fortunę i swą przyszłość mnie też możesz pozostawić. Czy masz czem naładować „schooner“[1], co mię tu przywiózł?
— Magazyny pełne „rattanu“[2]. Jest też tam jeszcze około osiemnaście ton „guttahu“[3]. Ostatnie to pono nasze zapasy — westchnął Almayer.
— Bądź co bądź nie było rabunku — zauważył kapitan — nic nie straciłeś. Czegóż piszczysz?
Almayer porwał się i opadł na krzesło. Porwał się za piersi, trochę białej piany zjawiło mu się w kątach ust. Luigard porwał pustą karafkę. Szczęściem po chwili Almayer zdał się odzyskiwać przytomność.
— Co to? jaki to atak? — pytał zaniepokojony kapitan. — Przestraszyłeś mię... tak nagle...
Almayer podniósł się, wciągnął w piersi powietrze, czoło miał potem zlane, włosy przylepiały mu się do skroni.
— Zniewaga! djabelska zniewaga! — powtarzał.
Luigard postawił pustą karafkę na stole. Almayer niepewnym jeszcze głosem mówił:
— Na samą myśl o tem od zmysłów odchodzę. Mówiłem, że zatrzymał okręt araba naprzeciw naszej przystani, przy przeciwległym brzegu, przed samą rezydencją Patalolo. Okręt tak był otoczony łodziami i czółnami, że wyglądał stąd, jak gdyby siadł na tratwach. Nie brakło ani jednej z tutejszych. Przez lunetę mogem rozróżniać każdego ze stojących na pokładzie: widziałem Abdullę, Lakambę, Willemsa, każdego. I ten gałgan, pochlebca, wydrwigrosz, Lahamiu stawił się do apelu. Gadali, rozprawiali, aż spuścili łódkę, do której wskoczył jakiś arab i popłynął wprost do małej przystani przed rezydencją Patalolo. Wyglądało, jak gdyby nie przyjęto tam pana posła, nie wpuszczono go po prostu. Przypatrywałem się ciekawie całej tej komedji przez lunetę. Na dziobie okrętu ruch wielki: Willems, inni i ta córka Omara...
Almayer otarł pot z czoła, zdawało się, że go coś znów w gardle dusi, lecz się opanował:
— Wtem — ciągnął — huk! trzask! poleciał pocisk w same wrota domu starego Patalolo. Jeden, drugi i wrota stanęły otworem. Zadowoleni zasiedli do śniadania. Abdulla z nimi, na pierwszem miejscu. Willems pozostał na uboczu, nastawiwszy lunetę na tę moją galerię, tak żeśmy się oko w oko spotkali i... wytrzymać nie mogłem — kończył, zachłysnąwszy się — pogroziłem mu pięścią, jak wypadało.
— Mądrze i zręcznie — uśmiechnął się wzgardliwie kapitan. — Nie mogąc zwojować — lżyć! po rycersku! niema co mówić!
Almayer machnął lekceważąco dłonią.
— Po rycersku, czy nie po rycersku, swojem zrobił. Wypuścił z rąk lunetę i pewien byłem, że padnie tu strzał, jak we wrota Patalolo, więc co tchu pobiegłem po leżącą w magazynach flagę. Żadnej nie miałem obrony. Oprócz Alego w całej faktorji trzech pozostało: starych i kulawych, niezdolnych do połączenia się z tamtą zgrają. Tak byłem wściekły, że sam z gołemi rękoma, rzuciłbym się... Rzuciłbym się, gdyby nie wzgląd na dziecko, na małą moją, drogą Ninę! Co tu począć z dzieckiem, co począć? Wysłać w górę rzeki wraz z matką? Mogłem że ją powierzyć mej żonie? Postanowiłem tedy zachować się jak najspokojniej, tylko wzbraniać wylądowania tu komubądź: brzegi te są prywatną własnością, posiadamy zaprzysiężone świadectwo starego łgarza: Patalolo. Ranek był pogodny. Po biesiadzie rozeszli się. Około trzeciej utrapieniec ten, Sahamin, podpływa tu. Wychodzę na jego spotkanie, z fuzją na ramieniu i wzbraniam mu wylądować, a ten składa mi uprzejme pozdrowienie w imieniu Seïda Abdulli, który — mówi — pragnąłby porozmawiać ze mną w pewnych sprawach, i zaprasza mnie na pokład swego statku. Tego jeszcze brakowało! Abdulla — mówię mu — niech napisze, jeśli ma do mnie interes. Odpowiem mu. Poza tem każdy, ktobądź wylądować tu spróbuje, kulą w łeb dostanie. Krótko i węzłowato. Stary lis wzniósł ręce w górę, biorąc zapewne nieba na świadków tego, co słyszał i odpłynął, jak przypłynął. W godzinę może potem, patrzę, a od flotylli nową się ódl oddziela: Willems we własnej osobie i wiedzie oddział na rezydencję Patalolo. Strzałów nie słychać. Wytoczyli na brzeg działa, coś ojcze zeszłego roku podarował temu durniowi. Paszcze zieją wprost na faktorję. Około piątej Willems wrócił na pokład okrętu. Na tyłach stał Abdulla, gadali coś z sobą, arab nieporuszony jak bałwan z kamienia, tamten wymachując rękoma, tłómacząc coś, pokazując tu, tam, najczęściej na faktorję. Ostatecznie, o zachodzie słońca, podjęli kotwicę i odpłynęli wyżej, ot tam, gdzie się zbiegają dwa ramiona rzeki... przez lunetę widzieć stąd można.
Luigard skłonił głową.
— Tegoż wieczora, jak słyszałem — ciągnął Luigard — Abdulli stopa dotknęła po raz pierwszy lądu naszej wyspy. Przygotowano mu wspaniałe przyjęcie w zagrodzie Sahamina, gdzie go już czekał stary Patalolo i przed ogniskiem zasiadł po lewicy araba. Walną złożyli naradę. Ali, któregom wysłał na zwiady, mówił, że Patalolo wyglądał na przywleczonego tam po woli niewoli. Około północy wszystko musiało już być postanowione, omówione, bo stary wrócił do swej na poły rozwalonej rezydencji, odprowadzany przez kilkanaście łodzi, na których płonęły kagańce. Pokazało się, że błagał araba, aby go wziął na swój pokład i wylądował w Penangu, skąd zamierza udać się do Meki. Stary dureń! Ani przez chwilę, pewien tego jestem, nie stawił oporu, wszystko to komedią być musiało. Zaraz nazajutrz zjawił się na pokładzie „Lord of the Toles“, z trzema babami i pół tuzinem zgrzybiałych, jak on sam sług. Przyjęto go z wojskowemi honorami. Dziwię się tylko rozrzutności araba, co nie żałował prochu na salutowanie tego zdechlaka! Siedzi dotąd na okręcie. Czy dotrze kiedy do Meki, Bóg raczy wiedzieć! Dobra po nim objął Lakamba, a wydał mu weksel płatny w Penangu, w biurach Abdulli. Głupi, jeśli myśli, że żyw dojedzie. Almayer uśmiechnął się złośliwie i ciągnął:
— Nie było spokoju nocy tej. Ustawicznie słychać było plusk wioseł. Kto mógł, korzystał z zamieszania, władza była zawieszoną. Całą noc przesiedziałem na tym samym oto krześle, rewolwer mając pod ręką. Nie wesołe czuwanie! Wszędzie wrzało, lecz nikt nie został zabity, poturbowano tylko tego i owego. Z brzaskiem dnia zatknęli flagę, tam, naprzeciw, gdzie ma stanąć pałac Abdulli. Willems komenderował, oparty o główny maszt, tamta była tuż przy nim. Wynieśli krzesło, posadzili przy nim Patalolo, Lakamba stanął po jego prawicy, na brzegu zaroiło się, wyległ cały Sambir: baby, niewolnicy, dzieci, wszyscy. Patalolo przemówił, oznajmił wszem wobec i każdemu z osobna, że się wybiera na pielgrzymkę, chce stare kości w świętem złożyć mieście i dziękuje Najwyższemu, że mu dozwala spełnić to najgorętsze z jego życzeń. Rządy na czas nieobecności swej, składa w ręce mądrego, przezornego Lakamby. Ten znów odpowiadał z udaną skromnością, że się nie czuje godzien takiego zaszczytu i wątpi, czy słabe jego ramiona udźwigną ciężar rządów? Pal ich! starych komediantów! Stary nalegał. O małom boków nie zerwał ze śmiechu. Wyobraź sobie ojcze, ofiarę, błagającą łupieżcę o ograbienie jej. Wyobrażam sobie, jak steroryzowany radży drżał na całem ciele. Potem on, Willems, przemawiał do zebranej zgrai, upewniając, że Patalolo, w wędrówce swej do Meki, zboczy do Batawji, by zjednać dla Sambiru protekcję białego wielkorządcy. „Ja — mówił o sobie — jako „Orang Blanda“ i przyjaciel wasz wywieszam flagę bezpieczeństwa“. Mówiąc to, wiązał do masztu niemiecką flagę.
— Sporządzili ją snać w nocy — ciągnął wzgardliwie Almayer — z jakichś bawełnianych szmat. Ali opowiadał, że w zebranej rzeszy przeważało zdumienie i milczenie i tylko Lakamba głos podnosząc oznajmił, że ktokolwiek dnia tego będzie tamtędy przechodził, ma składać pokłon przed tym emblematem władzy i bezpieczeństwa.
— Palże ich — zaklął szczerze oburzony Luigard. — Abdulla uważany bywa za poddanego Anglji.
— Abdulla — prawił Almayer — ani się pokazał i nawet statek pozostał w oddali, a pomiędzy nim a brzegiem, gdzie się to działo, przeciągnęli sznur graniczny. Ali widział to na własne oczy. Dowcipnie, co? I wilk cały i koza syta. Gdy zebrani ochłonęli ze zdumienia, powstały szmery. Babason klął i wymyślał na Lakamba, aż go ktoś z zauszników tego ostatniego w pysk trzasnął, kładąc tamę opozycji. Patalolo odszedł, a miejsce jego zajął na honorowem krześle, pod nowo wywieszoną flagą, Lakamba. Wszyscy się dokoła niego cisnęli, kto z czołobitnością, kto z prostej ciekawości, w tem... — Almayer mrugnął okiem.
— ...kobieta ta, co nie odstępuje Willemsa, podniosła głos. Ali twierdzi, że podobną była do rozwścieczonej hyjeny, ale on ją porwał za ramiona i o ziemię cisnął.
— Nikt nie wie — ciągnął Almayer — o co właściwie poszło. Ali sądzi, że o tę tam właśnie flagę. Dość, że czuły Willems wywlókł ją za włosy, wepchnął do czółna, odwiózł na okręt araba. Po tem zajściu Lahamiu pierwszy salutował flagę, a za nim inni.
Almayer opowiadanie swe zawiesił, Luigard przeciągnął się na krześle.
— I cóż dalej? — spytał.
— Dalej — począł ponuro Almayer — stała się rzecz, przechodząca wszystko, co sobie w najbujniejszej wyobraźni przedstawić można. Zniewaga! piekielna zniewaga!










  1. Mały statek.
  2. Rodzaj trzciny.
  3. Guma.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Wilhelmina Zyndram-Kościałkowska.