Bania doktora Lipka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Roman Jaworski
Tytuł Bania doktora Lipka
Pochodzenie Historje manjaków
Wydawca „Książka“
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Ludowa
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii
BANIA DOKTORA LIPKA.
„Łanom, skoszonym przez grady zawistne —

uschłym tujom i grabom w opuszczonym parku —
wam, od oglądań straszności spłowiałe rzęsy leśnych widnokręgów —
i wam, nikłe zajączki, które porwał lotny jastrząb —
okopconym kurnikom głupiej, ludzkiej nędzy —
bez chrztu pomazania zmarłym niemowlętom —
i tobie, pijany wisielcze, co dyndasz wśród jagód wiśni­‑krasawicy —
i tobie, szpetna dziewko, co cuchniesz na rogu ulicy, gdy zegary zwiastują godziny miłosne —
psino, piesku sparszywiały wśród bliźnich litości,
i tobie, a jakże, i tobie —
i przyjaciołom twoim, na których dobre, czułe ręce toczysz pianę wściekłą —
wyklętym szaleńcom, co z trupią główką w butonjerce mierzwią radość koncertowej tłuszczy —
wszelkiej nieprawości, która się mnoży i mrowiem gryzącym obsiada brzuchy, od cnoty wydęte nadmiernie —
prawd wielkich, głoszonych namiętnym szulerniom —
ściekom zaułków, co z kałem toczą łezki kryjome bankrutów —
kirkutom, z których trąd na miasto idzie —
pożogom, które się czają, by zacność w łożu chrapiącą udusić —
marzeniom, w których zaraza się lęgnie —
onym czuciom, które złość budzi —
tym myślom, co czuwając, wszędy kradną —

my, stały oddział zgranych w życiowej zabawie, ale prawdziwych Chrystusa żołdaków, z serc, smutkiem przepełnionych, pod wieczór, przed spaniem czułe ślemy pozdrowienie“.
Natchnione, bławatne oczki szybko w dół opuścił i małemi piąstkami, kurczowo przycapił własne, lniane bokobrody.
Sponsowiałe w całodziennym całowaniu górskich wymion wargi słońca przesunęły się tuż pod tafle szyby i krwawo pękły, rozpłomieniając łagodny mrok białej izby.
Z długiej ławy pod ścianą porwał się szereg łbów obwisłych w stroskanym myśleniu i jednogłośnie mruknął przed siebie: amen.
Od łuny okna odszedł wyniosły cień, chude ręce zawiesił w przestrzeni, łeb łysy, chorą nabrzmiały wielkością na piersi ułożył i, zanurzywszy palce w kudłach czarnej brody, grobowo orzekł:
— Mniej więcej nieźle wyraziłeś w słowach dusz naszych wyznanie.
A oni jeszcze bardziej pochylili głowy, nurzając je w rozkoszy zaćmionych dźwięków głosu, który czcili nadewszystko. W skupieniu oczekiwali na dalsze rozkazy przemądrego wodza, wszechwiedzącego Posła na Sąd Ostateczny, gdy karne milczenie znieważył dźwięk słów niesfornych, butnych:
— Ja, Książę, w imię sławnej mej niezawisłości protestuję. Suplent, jak zwyczajnie człowiek z roboczego gminu, głupio bredził. Nie mogę się zgodzić, by miał być wyrazem moich dostojnych, książęcych rozmyślań. Suplent niemiły ton bombastu w zadumę naszą wprowadził, z niesmakiem współczesności najwidoczniej jest w zmowie. Można przyjąć, że jesteśmy towarzystwem prawie wyborowym, z tą tylko różnicą, że zajmują nas rzeczy poważne. Wcale to jednak nie uwalnia od obowiązku dystynkcji, od wystrzegania się krzykliwej przesady i patosów niesmacznych. Suplent zdradza nowoczesne skłonności poetyckie, te najgorsze od czasu, kiedy istnieje poezja. Z przerażeniem odnajduję w Suplencie pewne zdolności do karjery świeckiej, kondotjerskiej i widzę, jak nieopatrznie działaliśmy, przyjmując do Oddziału człowieka, który poza naszemi murami znajdzie świetną egzystencję. Racz, dostojny Pośle, wziąć pod uwagę skromne moje słowa, kiedy w uroczysty sposób zakładam protest przeciw wkradaniu się w ścisłość naszego Obozu pierwiastków gromadno­‑życiowych, kołtunich, prostackich!“
Przemowa wytworzyła zamęt, rozluźniła wzorowe szeregi. Mlaskali złowrogo wargami.
Pierwszy Chrześcijanin, starowina wychudły o twarzyczce dziecka z obwisłym smutnie białym wąsem, wyrzucił w mrok wiedźmowe ręce i, kiwając się rozpaczliwie na kabłąkowatych nóżkach, do bokobrodego podpełgał młodzieńca. Usta, które od niestwierdzonych czasów w bolesnych drgawkach żuły milczenie, zwolniły po raz pierwszy wobec zgromadzenia i, rozwarte szerzej, jęły chlustać prosto w twarz śmiałka półdźwięki ochrypłe:
— Ćwiek ten sam, co od czasów Nerona tkwi w moim mózgu i gębę wraz z językiem na wylot mi przewiercił, dziś zwalnia, bym zranionym jęzorem mógł ci bryznąć: poganinie!
W środku izby zwalił się na kolana i z wielkim rozmachem jął sobie wymierzać symetryczne policzki.
Wprost z ławy pokulał się na ziemię krotochwilny Szczupak i za każdym uderzeniem ciała wykrzykiwał wesoło, z przekonaniem: „Na pożytek ludziom, ludziom na pożytek!“
Surowy Prokurator, grozą sytuacji przejęty, niespokojnie przeginał na wysmukłej szyjce czupurną główkę kokoszki i prawą nogą wykraczał ogromnie stanowczo, by zbuntowanych poskromić, gdy na rozgwar sali spadł huk przepotężny i Poseł karcąco zagrzmiał:
— Książę nędzny zawód, podłą przeszłość towarzysza wspomniał i uczynił głupio. A nie istnieje spór, czy niepewność, gdy raz już wyrzekłem.
Uchylone drzwi izby piskliwie się rozeszły, dozorca wpuścił przybysza.
Tłuścioszek potulny, okrąglutki. Przydreptał przed Posła i zdziwiony tuż przed nim utknął. Czarniawe, nastroszone wąsiki ustawiły się w płaczliwych kątach ust dość odpornie, a rubinowe oczęta wyszły ze swej oprawy i wszczęły zajęczą gonitwę po zmartwiałych nagle twarzach zgromadzenia.
Że go witało milczenie nielitosne, wyraził się — donośnie, krótko przez chichot przyjazny.
Poseł złożył ciężką dłoń na ramieniu człowieczka i, miękcząc fale głosu, stwierdzał przyjaźnie:
— Wiele jest, iż zdolność do uśmiechu wyjawiasz. Skąd jesteś?
— Przybysz z miasta.
Zadudniał pomruk zły i zawistny, zwartym kołem otoczyli Posła, a w przestrzeni trzepotało się kilka par dłoni, wyrażając protest.
Potężny, sino centkowany nos Pułkownika wojsk poległych krwawo odsapnął i wyraził się walecznie przy pomocy warg, boleśnie odwiniętych:
— Człowieku! Nie wspominaj miasta. Poza pamięcią naszą spoczęło na zawsze. Sam zburzyłem na czele tysięcy walecznych. I wszyscy polegli, słyszysz? Wszyscy! Ja pułkownik jeden jedyny ocalałem.
— Panie Pułkowniku — zapewniał dobrotliwie przybysz — naprawdę jest miasto, może inne, ale jest, bo właśnie od strony jego zdążam i niosę, no zgadnijcie, czcigodni, co takiego?
Dłonie w trąbkę przy ustach ułożył i beknął: Ideę.
— Nie lubię — wrzasnął Prokurator.
— Nie lu‑lu‑bię — huczał Szczupak.
— Nic nie lubię — pysznił się Książę z rękoma w kieszeni — nie lubię idei, przybyszów nie lubię, nie lubię przybyszów z ideą, ni też idei przybyszów.
— Ja lubię — słodko zadzwonił Suplent — stanowczo lubię aptekarza, u którego Romeo kupował truciznę.
— Wszystkim ideom od czasów Platona pościnałem głowy — zapewniał groźny Kat i zamaszyście rąbał w róg stołu wskazującym palczydłem.
Poseł ujął człowieczka za obie ręce, do siebie przyciągnął i, głaszcząc pod brodę, zachęcił:
— Mów rzecz twoją! Więc strwożone maleństwo skromnie i lękliwie stękało opowieść:
— Panie, ja wiem, że tam, tam — gdzie panowie nie chcą, jest wcale niedobrze. Dlatego uciekłem. Boję się po prostu. Groza, całkiem widoczna, w spodniach, w ogromnej czapie angielskiej na schylonej głowie i z fajeczką w zębach chodzi ulicami, w parkach się rozsiada, w restauracjach popija, pojada. I czyha na wszelką wartość, na każdą oszczędność. Poznałem ją osobiście.
Miałem ja tam — gdzie panowie nie chcą, majętność dziedziczną, dziesięć dużych kamienic.
— Łżesz — zapienił się Książę — wszystkie domy w mieście należą do mnie.
Człowieczyna najniespodziewaniej od czerwoności napęczniał i palczętami szczypiąc fałdzisty podbródek zaprzeczył z płaczliwą, ale stanowczą godnością:
— Przepraszam Księcia pana, Książę pan raczył może zapomnieć, ale dziesięć kamienic w mieście, to moja i bezwarunkowo tylko moja ojcowizna.
Nóżką przytupnął, lecz zaledwie złożył uroczyste oświadczenie, doniosłość słów własnych napełniła go lękiem i truchtem podbiegł do wyniosłych kolan Posła, sztywniejącego w zamyśleniu na ławie. A wielki człowiek małego człowieka przytulił, ugłaskał, więc niebawem rozbrzmiały ponownie pisklęce tony żałosnych wywnętrzeń:
— W każdej z dziesięciu kamienic miałem po sto pokoi. Naprawdę, akuratniuteńko w każdej po sto. W każdej z tych izb usiłowałem spocząć przez noc jedną i nigdzie snu nie zaznałem. Bo oto zawsze zjawiał się nademną ten cień ogromny, po sam sufit wyrosły, z angielską czapką na schylonej głowie, w pelerynie, z fajką w zębach. Prosto w ślepia świecił przerażającą, białą latarką i z łóżka przemocą mnie ściągał. Nie miałem czasu przyodziać się należycie. Jak szczeniaka na linewce w zimnych kleszczach swej łapy wlókł mnie za sobą. I nic nie mówił, tylko czasem splunął w powietrze.
A twarzy także nie widziałem nigdy. Wogóle to jakiś dziwny rodzaj gumowego człowieka, niby cyrkowiec, ten pan cień. Wyobraź sobie, dostojny Pośle, że on rósł dowolnie, zaraz za drzwiami, na schodach, a na ulicy ponad kamienice najniepotrzebniej w górę się wyciągał, ogromniał ponad całe miasto i zamaszyście człapał w krokach przeraźliwych, gnając, jak opętany, przed siebie na przestrzał. Najdokładniej widziałem, jak maluczkich przechodniów deptał, gniótł, roztrącał, dorożki druzgotał, tramwaje z szyn wyrzucał, burzył domy wyniosłe. A przed nim i za nim szedł pomruk tak zastraszający, iż ludziska chwytali się za serca, w biegu ustające, i tulili głowy nieprzytomne pod mury ścian ulicznych. Czasami znowu zdradzał chętki odmienne i dla rozmaitości kurczył się niepomiernie. Wówczas karzełkiem się stawał, ledwie od ziemi odrosłym, — tyciuteńkim. Wciskał się w gospody, kawiarnie, rozpijał gromady wesołych włóczęgów i na sam koniec jakąś zbrodnię krwawą wymyślał. Musiałem widzieć, jak prześladował ludzi, płoszył, kaleczył, zawsze ukryty, zawsze niewidoczny. I przeszkodzić nie umiałem, nie mogłem. Więc zaprzysiągłem mu zemstę za nieprzespanych tysiąc nocy i kazałem opieczętować wszystkie tysiąc pokoi, by się przypadkowo na dobre w nich nie rozgościł ów przykry pan z oślepiającą latarką.
— Głupie, — wycedził Prokurator — było zawezwać policję.
— Otóż to panowie — radośnie wykrzyknął przybysz — otóż to samo uczyniłem, tylko o wiele sumienniej — i dokładniej; sam we własnej osobie zostałem policjantem dla dobra ludzkości.
— Cóż za poniżenie! — ubolewał Książę.
— A tak, tak panowie, długie lata byłem wzorowym policjantem. Uzbrojony w zakrzywioną szablę, rewolwer i białą pałkę, proszę panów, w paradnym zielonkawym uniformie, odznaczony wielką wstęgą perską za nieustraszoność, i serbskim, boerskim, marokańskim, wenezuelskim, sjamskim oraz kreteńskim srebrnym krzyżem zasługi (wszystkie pierwszej klasy z koroną!) za wytrwałość — prześladowałem tego pana cienia bez wytchnienia, bez litości. Naturalnie znowu nic nie spałem i dlatego pieką mnie tak oczy, co wybaczyć zechciejcie. Straszydło wyłazi z wązkiej uliczki, a ja już — hyc! z poza węgła któregoś z moich domów — i wzywam: w imię prawa proszę odejść. Myślicie, że kiedy usłuchał? — gdzie tam. Więc strzelałem do niego. Wieleż to razy widziałem dokładnie, jak padał, krwią brocząc. Jak jeż zwijał się w kłębek i wnet podnosił się, ale już chłopaczek maleńki, zapłakany. Poczym najspokojniej, najbezczelniej udawał się na stację ratunkową, a ja sam musiałem go prowadzić za rękę, bo przecież taki mój obowiązek — i dobijać chłopczyka nie przystoi policjantowi.
— Strzały twoje były najwidoczniej niecelne — zarzucał niezadowolony Pułkownik.
Przybysz wyprostował się, jak do apelu.
— Melduję posłusznie, panie Pułkowniku, że najcelniejsze. Od czegóż i za co te liczne ordery? Chytrym ruchem sięgał do kieszeni w spodniach i czule wyjmował fantazyjne odznaki kotyljonowe, stare monety, blaszki i ołowiane plomby, nanizane na jedwabne wstążki.
Książę podszedł zaciekawiony — oglądał, wydąwszy pogardliwie wargi.
Poseł zmiął w dłoni cenne świecidełka i, ukrywszy je, zmuszał człowieka do zakończenia strasznej opowieści. A że przybysz już zasłużył na łaskawe względy, otoczyli go zewsząd kołem zwartym. Prokurator nawet dopraszał się uprzejmie:
— I cóż ta groza, panie policjancie, ta gumowa groza w przebraniu angielskim?
— Wcale nie gumowa — obruszył się przybysz — tylko, powiedzmy otwarcie, niezniszczalna, nieśmiertelna. Następnego wieczora, tuż po niefortunnej strzelaninie, napadłem spacerującego dziwoląga z wyostrzoną szablą i pokrajałem na ćwiartki. Miejscy posługacze pozbierali szczątki i pochowali w obliczu tłumów w niepoświęconej ziemi. I cóż powiecie o tym? — w samą noc sylwestrową spotykam go znowu na głównym rynku. Była słota — nie chciałem wierzyć własnym oczom. Podchodzę bliżej i mimo gęstą ciapaninę poznaję go; on, ten sam, pod pomnikiem narodowego wieszcza przysiadł niezgrabny, ogromny, rozpiął parasol, spuścił spodnie i tak pod parasolem robi bardzo brzydką rzecz, zanieczyszcza nietykalne miejsce. Podskoczyłem z oburzenia i zacząłem go okładać pałką po głowie, a on, zwinny jak piskorz, z rąk mi się wyrywa i jednym susem wskoczył na moje, moje plecy, jeszcze tak całkiem — jak siedział — moi panowie drodzy, zacni, jeszcze obabrany, cuchnący, niezapięty.
Przejęci opowieścią słuchacze obwąchiwali go starannie.
Dreszcz wstrząsnął nim i łkał rzewnie, kułaczkami ocierając oczy.
Już usiadł prawie ze wzruszenia na kolanach Posła i szlochał w miarowych drgawkach. Przez zęby wyrzucał trudno zrozumiałe szepty. Pochylili się nad nim.
— Przez całą zimę jeździł na mnie, jak na ośle. Gniotło boleśnie. Byłem w komisarjacie policji, na strażnicy pożarnej, u proboszcza, burmistrza i u komendanta korpusu. Ludzi na ulicy wzywałem do pomocy. Nikt nie umiał zdjąć potwora z moich ramion. W parlamencie uchwalono nagły wniosek z wezwaniem do niego w imieniu państwa, by zlazł ze mnie — nie usłuchał. Dopiero stary, poczciwy mój lekarz poradził mi, aby się do was udać, mężowie godni i potężni. I, rzeczywiście, dopiero co, przed chwilą, tuż przed waszą bramą zesunął się ze mnie, odrazu urósł ogromnie i, wygrażając pięścią, wzdłuż miedzy umknął z powrotem tam, do — gdzie panowie nie chcą. A tak był strasznie wyniosły, że zaćmił krwawo zachodzące słońce —
Odskoczyli od niego. — Popłoch ich ogarnął.
— Więc tu był? Aż tutaj? — wrzasnęli chórem.
— Gdzie Szpieg nasz, dlaczego nie doniósł? — wył pobladły Prokurator.
— Hu! hu! Groza pod murami, groza ante portas, a kulawy Szpieguś lula, lula sobie i nam na pożytek — skrzeczał Szczupak.
Z gromady oddzielił się kulawy brudas, z ogromnym nosem o garbie semickim, o wzroku uparcie w dół spuszczonym. Kusztykając, przedarł się przed Posła i usprawiedliwiał się głucho:
— Wiedziałem o zmorze pod murami, nie wspominałem, jako że nie jest w stanie do nas się przedostać. Mam inne, ważniejsze zadanie, muszę śledzić bez ustanku —
Niebezpieczeństwo i dziwność tu wśród naszych murów. Czy mogę mówić?
— Spokojnie — zezwolił Poseł.
— Otóż nasz wybawca i uzdrowiciel, przesławny doktór Lipek —
— On? on i co, co takiego? — rzucili się ze wszech stron.
— Otóż on, ten sam, uśmiecha się.
— Nie! to niemożliwe — kategorycznie i wesoło zaprzeczył Pułkownik.
— A ja stanowczo twierdzę, bo podpatrzyłem niejednokrotnie, że się uśmiecha rozkosznie całą gębą, ot tak — i zarechotał dziko.
— Ale do czego? ty, koszlawa kreaturo! — rzucił się zniecierpliwiony Książę.
Szpieg przechylił głowę, wykrzywił usta i ostro skrzyknął:
— Do bani, do ogrodowej bani!
Zwolna przesunął się pod okno i wskazywał w ogrodzie tajemnicze miejsce.
Prokurator wstrząsnął główką, podczesał groźne wąsy i, ująwszy się pod biodra, zagadnął Posła:
— Co to wszystko może znaczyć?
Zaś Poseł westchnął smutnie i burknął, co miało oznajmić, iż nie istnieją dla niego nierozwiązalne zagadnienia, problemy niejasne. Poczym powstał i, ujmując przybysza za ramię, wpatrywał się w jego z osłupienia granatowe oczki spojrzeniem wnikliwym, spokojnym. Wreszcie ogłosił:
— Z zeznań twoich wynika, Policjancie, iż odbyłeś już wstępne ćwiczenia i możesz wstąpić do Oddziału. Rozpoczniesz naturalnie od najniższego szczebla, ciurą będziesz, forysiem. Dla czujności twojej przydzielam cię do usług naszego kulawego Szpiega.
Szpieg skłonił się wodzowi, otworzył oczy i wzrokiem nerwowej pantarki oglądnął swoją ofiarę.
A na twarz Posła wchodzić zaczęły jakieś niezwykłe, promieniste brzaski. Uniesione w górę czoło wygładziło się na marmurowe, zamarzone sklepienie, oczy w bok rzucone pieściły się zachodem, a w półcieniach nad ustami zeszły się spokój i natchnienie. I uroczyście, jak gdyby z ponurego mszału, wyśpiewywał w głębi swych zamyśleń obwieszczenia zbawcze dla garstki wiernych wyzwoleńców:
— Baczność, żołnierze!
Oddział zakołysał się i wrósł w ziemię.
— Żołnierze! postrzyżyny nowozaciężnego i nadewszystko cenne zeznania kulawego Szpiega skłaniają mię do chęci, by zanurzyć myśl waszą w rozwadze nad istotą zadań doczesnych, jakie nam wypełnić przyjdzie. Zanim zastanowimy się wspólnie, niechaj każdy z was w cichości powtarza codzienne wyznanie, które na moje pytania w głos wypowie Pułkownik wojsk poległych.
— Kim jesteś?
— Jam jest prawdziwy żołnierz Chrystusa.
— Skąd przybywasz?
— Pochodzę wprost ze krwi siepaczy, którzy oglądali mądrość zbawienia na krzyżu, przybywam z okrutnej zawieruchy, która opanowała życie wszystkich światów.
— Gdzie jesteś obecnie?
— W twierdzy marzenia, zadumy i skupienia przed czynem.
— Jakie twe zadanie?
— Pokuta i zemsta.
— Dobrze Pułkowniku — chwalił Poseł — a teraz dalej niech wyznaje Książę: za co pokutujesz?
— Ee, kiedy on zawsze bałamuci — wtrącił skwaszony Prokurator.
— Nieprawda, oszczerstwo! Proszę, słuchajcie: Pokutuję za niecność i ślepotę rycernych przodków, którzy nie chcieli Zbawcy od mąk wyzwolić. Czy tak źle?
— Ależ bez zarzutu — przyznawał Poseł — a na kim wywrzesz zemstę?
— Na wszystkich narodach, które jad kryją w słodkich słowach modlitw i od wieków płodzą tylko same zbrodnie.
— Za co mścić się będziesz?
— Za zepsute dzieło Odkupienia, za zmarniały trud męki, za konieczne istnienie nasze, nieznośne i bez sensu, za trupią woń jesieni, wylęgłą już w kielichach naszych pierwiosnków, za udręki, które śladem cieni zdążają za nami, za ból piekący naszych zrozpaczonych mózgów, za rozełkaną wrzawę w naszych piersiach i tęsknienie zemdlałe serc, zwolna ścichających, za — —
— A? za — za — za — no i co? Co dalej, pytam? Widzisz! zapomniałeś, hultaju, zapomniałeś sobie i nam na pożytek! — wydzierał się ze wszystkich sił ucieszny Szczupak, urągając Księciu.
Poseł uznał za właściwe pominąć płochy wybryk Szczupaka, gdyż w dalszym ciągu podjął wywody z należytym namaszczeniem:
— Żołnierze! ze słów wygłoszonego katechizmu wynika, iż protest stały, niezachwiany, protest przeciw wszystkiemu, co żyje i istnieje, jest naszą wspólną właściwością. Pod tym względem najbardziej zbliżeni jesteśmy do wielkich poetów, których dotąd mieliśmy stanowczo za mało. I my, jak poeci, znienawidziliśmy wszelkie otoczenie, a patrząc na świat, złorzeczymy mu i kochamy równocześnie przez możność ujrzenia, jak wyglądałby inaczej, Na razie jest dom ten zamknięty naszą stałą siedzibą, jakkolwiek mieszkamy właściwie wszędzie, gdyż wszystko obejmuje szeroka myśl nasza. Zadaniem naszym oczyścić podstawowe prawa życia z niesprawiedliwych naleciałości, wniknąć w istotę bytów koniecznych i stworzyć im niezachwianą egzystencję.
W tym to celu ustawimy na wyniosłym ołtarzu dwa posągi, plecami o siebie oparte, by stanowiły jedno ciało a posiadały dwie głowy, jedną, wyrażającą ostatecznie ludzkie szczęście, drugą — nieszczęście.
— Coś w rodzaju dwulicych posążków greckich — zauważył Suplent.
— Zupełnie, niby Hermesa posążki. Głowy będą więc wyrażać dwie zasadnicze siły rozpędowe i kierujące w życiu tuziemskim (szczęście i nieszczęście), będą przedstawiać rzeczy nieistniejące a przemożne, w rzeźbionych łbach osiądą mózgi wszystkich drobnoustrojów, które tylko przez cud zrodzenia nie stały się rzeźbą. Tak więc powstanie pierwsza, naturalna i niezachwiana religja prawdy, a bóstwa zrobione milcząco i niewidocznie powtórzą i wykonają pięknie opisany ceremonjał powstania ze samego siebie.
Ku tym posągom (konkurs na odpowiednie projekty w koniecznym terminie rozpiszę) mają się piąć narody już zmądrzałe i oczyszczone, wolne od wszelkich przejętych czy wytworzonych religji, mytów, przesądów i wyuczonych gadek, narody silne i spokojne. U ołtarza będą wybierać, komu pokłon oddać należy, a wybór ich zależeć będzie od dowolnego upodobania w wyrazie jednej czy drugiej twarzy. Po wyborze i hołdzie każdy odejdzie w stronę, dokąd zwrócone są lica jego bóstwa. Tak to rozpadnie się świat na dwie równe, jednolite połowy, cokolwiek odmienne, a równie urozmaicone, ciekawe, ponętne.
— Jeśli obie połowy mają być równe, musimy ustawić ołtarz na samym równiku — upomniał się ścisły Prokurator.
— A gdzieżbyindziej? Naturalnie, że tylko tam. Otóż obie te połowy, żyjąc odmiennie a według wyboru, będą się nawzajem uzupełniać, co znowu stworzy całkowitą i zupełną mądrość oderwaną, która zawsze musi istnieć poza ludźmi i ponad niemi.
— Po jakie licho ta jakaś tam oderwana mądrość? — niecierpliwił się sędziwy Pułkownik.
— By stworzyć kosmiczną równowagę, zapewniającą naszej uświadomionej planecie, wobec wiru tysiąca innych, byt stały, wolny od nieprzewidzianych zewnętrznych napaści, kołowrotów, wstrząsów, katastrof. Ponieważ cały nasz system opiera się na prawie wolnego wyboru, odpadną same przez siebie wszelkie nierówności wewnętrzne, wszelka dwubarwność pojęć i niewymierność pragnień, wszelkie uczuciowe mazgajstwa, tęsknice, wszelkie mroki mistyczne i gazeciarskie jasności z chwilą, kiedy zdołamy prąd życia unormalnić, skupić w siłę jednolitą i wykorzystać. Życie samo w sobie, jako fakt widoczny i wystarczający, będzie jednocześnie dla siebie jedynym i doskonałym wyrazem, spłynie ono z ubocznych łożysk w wielką moc człowieczeństwa, jak morze sytego swych ogromności, swoich spiętrzonych gwałtów i zwierciadlanej zadumy, człowieczeństwa — żywiołu, powstałego z dobroczynnej konieczności, trwającego bez niepotrzebnych praw, ale i bez koniecznych zamiarów, człowieczeństwa, które nie uzna ni jednego człowieka, a w którym ni jeden człowiek nie będzie miał pojęć o człowieczeństwie, człowieczeństwa, będącego snem bydlęcym w ulewie słońca i walecznym myśleniem ciszy o chłodzie księżyca.
— To rozumiem — komentował Kat — życie, ot tak sobie, bez potrzeby i bez sensu.
— Bez potrzeby, ale z sensem. I wszystko to ma tak długo trwać, aż na bliźniaczych obliczach ukaże się równocześnie nuda. Bądźmy pewni, że zjawi się, gdy nie jest niczym innym, jak tylko dobrowolną abdykacją, której ulec muszą wszystkie bóstwa i potęgi, narzucone czy dobrowolnie przyjęte, protekcyjne czy konkursowe, z mięsa żywego czy z kości słoniowej, ołowiane czy kamienne.
Gdy więc ukaże się ta nuda, z obu stron świata pośpieszą przy życiu pozostali, do głosowania upełnomocnieni przez zmarłych, na równik, przed posągi i tam się odbędzie pierwsze ludów Walne Zgromadzenie, które większością głosów uchwali, co ma się począć ze światem.
Szpieg wystąpił na środek, pokłonił się przed Posłem.
— O! dzięki ci Mistrzu, iż zachowałeś wszechświatom konstytucję!
Poseł skinął łaskawie ręką i wywodził:
— Tu przewiduję różne ewentualności, właściwe dniom feralnym pierwszego stopnia, ale najgłówniejsze przedewszystkim dwie:
Jeżeli zapadnie uchwała za utrzymaniem planety, wówczas powstanie konieczność zmiany posągów, a z nią potrzeba nowego projektodawcy lub, w przeciwnym razie, gdy nuda bóstwa udzieli się ludom, musi się odbyć Sąd Ostateczny, w którym załatwione zostaną sumienne obrachunki i postanowioną będzie forma zakończenia.
Otóż ta mądrość oderwana, jako siła czuwająca, o której wspomniałem, zawsze wychowa sobie jednostki dla swojego użytku, a ci wybrańcy będą bądź członkami Sądu Ostatecznego, bądź też projektodawcami, zależnie od rozwoju wypadków.
Do takich ludzi ja należę. Przed niemi nic się nie ukryje, nie istnieją dla nich żadne wątpliwości, zagadki. Przewidują wszystko i są rodzajem żonglerów dusz i losów ludzkich.
Oddział złożył należny pokłon wodzowi.
— Bez wątpienia — prawił dalej natchniony Poseł — system, naszkicowany w ogólnych zarysach, wymaga opracowania szczegółów, przyczym pomoc wasza będzie mi potrzebną. Prokurator naprzykład może wygotować kodeks karny na sąd, który będzie wyrokować nad temi, co uczynili wybór pochopnie i, żyjąc w obranej dowolnie sferze, tłumili jarzącą się niechęć i rozpacz.
— Ale pamiętajcie, że dla dobra ogółu kara śmierci musi być zachowaną — upominał Kat.
— Przyszły ustrój państwowy musi się opierać na zasadach kabaretowych, gdy państwo ma być wyrazem smutnego zadowolenia z wesołego niezadowolenia — perorował zarumieniony Suplent.
Ale Poseł nie uważał na gorliwych doradców i współpracowników, lecz nadal ogłaszał wybawcze pomysły:
— Tak więc, na podstawie ogólnego zadowolenia i powszechnego, tajnego, równego prawa wolnego wyboru zbudowałem mój system, stąd więc od czasów Chrystusa jestem pierwszym realnym projektodawcą.
Zanim jednak myśl moją urzeczywistnię, muszę odbyć konieczną walkę. Do tej walki mam was, dzielni żołnierze, do niej też was sposobię.
Bój będzie srogi, musimy wszystko nam przeciwne zniszczyć, zwalić, mieczem, pożogą, zarazą, ale i słowem zatrutym a płomiennym. Cały świat musi przez nas oszaleć, zwarjować.
— Czuję, że ja już nie umiałbym zwarjować — ubolewał Policjant.
— To źle, musisz umieć w razie potrzeby. W tym to obozie pracuję głównie, by was najzupełniej uzbroić, usunąć w was wszelkie właściwe ludziom braki. Wszystkie obrzydłe właściwości ludzkie musicie znać dokładnie, co więcej musicie je w sobie na każdy wypadek wyrobić, by móc ich zażyć w potrzebie.
— Książę pan, dajmy na to, musi władać stryczkiem — tryumfował Kat.
— Wszystkie systemy ludzkiej władzy muszą stać się naszą własnością.
— Na klawjaturze ludzkich umiejętności wygrywać musimy wprawnie gamy, jak wirtuozy cudowni. Giest, wyraz — to potęgi, któremi króle ujarzmiają tłumy i które królami rządzą.
Giest, wyraz, to najpierwotniejsze władze i nie masz broni ponad nie.
Stwarzają je pewne warunki, okoliczności, wypadki z zewnątrz człowieka nachodzące, które, przyswojone, stają się rządem wewnętrznym.
Dzieje okoliczne i zdarzenia w nas samych dały licom naszym zimną pogodę, chmurną obojętność, ołowiane znieczulenie, strach zapobiegliwy i zamodlony smętek. Tylko po sobie spojrzyjcie! A gdzie karnawał, gdzie operetka, gdzie cyrkowe błazeństwo?
— U Szczupaka, Posłuńciu, u Szczupaka!
— Nie wystarcza jeszcze. Wszak znacie te tysiączne rzesze przez śmiech poruszane, w śmiechu brodzące, przez śmiech żywe i płodne, przez śmiech i w śmiechu zmierające? I jakże do nich wam obcym, innym, podejść przyjdzie, gdy rozpoczniecie dzieło?
Konieczny jest nam śmiech, który wokoło widzimy, którym zgłaszają się do nas najmroczniejsze oddale, śmiech ten musimy nabyć.
I po to jesteśmy tutaj, w tym obozie jest śmiechu konieczna, pierwszorzędna uczelnia.
A czujny Szpieg doniósł nam, iż groźny brytan, nad nami czuwający, szarlatan­‑uzdrowiciel, doktór Lipek, już kilkakrotnie się uśmiechnął.
Wiadomość, prawdziwie wstrząsająca, bieg wypadków przyśpiesza, więc baczmy, żołnierze, czuwajmy.
Czym jest śmiech?
Jest najmniej dwa razy „albo“, jak zresztą rzecz każda. Jako wyraz siły człowieczej musi być władzą podbijającą lub bronią wyzwalającą, więc często karą, a czasem nagrodą. Pochodzi bądź to z zupełnego nieżytu wewnętrznego i stanowi rodzaj charkotliwego wyziewu rzeczywistej próżni, bądź też rodzi się z nadmiaru świadomości, kiedy to wiedza wszechogarniająca wie, że umie niewiedzieć i stąd jest w pierwszym wypadku klęską, a w drugim tryumfem; stąd śmiech sylenów, faunów, elfów, kaznodziei, burmistrzów, uliczników, salonowców, młodych mężatek, kawek, niemowląt, źrebców, grzecznych panienek, pantarek, układnych młodzieńców —
i stąd śmiech schorzałych dziewcząt, zwycięskich starców, niepłodnych kobiet, bohaterskich jeńców —
śmiech skazańców, libertynów i śmiech patrycjuszów, Neronów, Heljogabalów, Atylli, Napoleona, Łukasińskiego, Chłopickich — śmiech boskich figurynek, pionków i na śmierć skazanych bogów żywych.
— Zaprawdę, Pośle — podjął zachwycony Suplent — wsłuchiwałem się nieraz w rozperlone ,c‘ dorodnego tenora, a potym w nieuchwytne gadanie na zwykłych, konających wargach i odnalazłem oba śmiechu bieguny, południk męczący i wiecznie świeżą, lodowatą północ.
— Baju, baju — zerwał się bełkocący Chrześcijanin — a czymże ci grożą odległe szumy wód wiosennych, czy chyboty topolowych prętów, nękanych przez listopad słotny? No powiedz, czy radosnym pośpiewem? A czym wabi cię, kochasiu, porykanie stajennego bydła w grudniowe świtanie lub ono kwilenie świerszczów w miedzach między koniczyną, czy przemądre balanse szuwarów wzdłuż błotnistej grobli, czy wilgi śpiew lipcowy w płodnym sadzie, no gadaj czymprędzej, mądralu, czym cię wabi, czy weselem może, krzyk niewiasty pod nożem rodzącej, a rozpacz aktorska w ostatniej scenie komedji, a bezsenny hejnał, grany ze szczytów historycznej wieży?
Poseł rozstawił dobrodusznie palce na głowinie staruszka, poskrobał go w ciemię i pouczył:
— Ot, wyliczyłeś, stary niedołęgo, same tony skonane, ponure, z rozpacznych wysiłków wylęgłe, a za niemi tuż — tuż sam śmiech, tylko oniemiały z chcenia i radości, ale gotowy i zdolny. Wsłuchiwałeś się tylko w same brzmienia, nie poszedłeś jednak dalej, nie podsłuchałeś ostatniej dźwięku granicy, gdzie ton dokonany przechodzi w własne przeciwieństwo i z nim się łączy. Nie dziwota, wszak uszy twoje ze starości tępe.
Więc wy, żołnierze, z przerażenia waszego i boleści uczyńcie wysiłek i przejdźcie w śmiech rozlewny, głoszony przez usta sprawne i uległe.
Książę złożył dłoń prawą na sercu, wypiął kadłub w bohaterskim gieście, brwi zmarszczył srogo i piorunował chrypliwym dyszkantem:
— Każdy przecie głos czy szept, co z przestrzeni wypadnie, do ciebie idzie, ale i po ciebie, żołnierzu źle zbrojny.
— Brawo, Książę! — ryknął Pułkownik.
— O proszę, ufajcie mym radom książęcym. Każdy dźwięk oczaruje żołnierza, ujarzmi, zaskoczy, moc wydrze z niego, by oddał grozę z siebie i z rycernego stał się służalczy, niesilny. Stąd zawsze gardziłem muzyką i nie ufałem wojskom, wyruszającym z orkiestrą na czele. Muzyka lęku ci zada i drżysz, leniwość do krwi naśle i tęsknisz nieukojny, rozpaczą zmiętosi ci wnętrze, pomrokę tępą w błyski oczów wetknie i zagasi na twym licu życia światłość. Również nie godzi się żołnierzom wielbić poezję. Zewsząd więc otacza nas niebezpieczeństwo głosów, szmerów, westchnień. I śmiech tylko sam jeden może i nas wybawić. Każdy ton, gdy się zbliża ku nam, wprzód odpowiedzi czeka, zanim nas zgwałci. Więc czemuż śmiechu w sobie nie wyrobić, śmiechu gotowego na przyjęcie? I ulżymy sobie i zachowamy dzielność. Wszak obojętną jest forma odpowiedzi, byle zawartość była trafną. Zatym śmiech równie dobrym i godnym jest wyrazem, jak płacz i ponury grymas. A istnieją śmiechu przednie, wytworne gatunki, jak śmiech — sąd łagodny i dobroć spokojna, dalej śmiech — ukryta siła i maska przyzwoita na niewłaściwą rzeczywistość, śmiech — pijacka orgja dla zbyt trzeźwych, czy śmiganie bicza na tłuszczę niesforną.
Można wybierać, a tymczasem mieczyk żołnierza śni w pochwie, gotując się na istotną waleczność. Więc śmiechem zawładnijmy na razie, by żołdacki ryngraf na wołochatych piersiach nie rozkolebił się zbytnio od czułości.
Szczupak, siny od wrzasku, uwiesił się całym ciężarem u poły książęcego surduta, ściągając mówcę, niby górnie bujający balon, z obłoków ku ziemi, a Policjant w płaczliwych podrygach dopraszał się uporczywie:
— Gwałtu! Książę Panie, nic a nic nie rozumiem, gwałtu!
Ale wódz — jak zawsze, wejrzeniem ocalił powagę i nastrój, głęboki głos Posła zapanował ponownie:
— Szeregi moje! niema w was śmiechu, nie znacie go — więc tutaj nabyjcie! A czas się zbliża.
— Ba — ba — ba — mruczał Kat — łatwo powiedzieć: nabyć, ale ciekawym skąd? gdzie? co najważniejsze, za co? Oddawna nie mam kogo wieszać, znikąd zarobić cokolwiek. Społeczeństwa cofają się w kulturze przez opętane umoralnienie; zacność, szlachetność traci na wyrazie i sile przez brak kontrastów, szubienice cierpią na melancholję przez nieustanną samotność, nieużyteczność —
— Jakto, Pośle — naiwnie dopytywał się Chrześcijanin, — więc można śmiech zdobyć może przez kurację? Powiedz zatym, czy ma to być masaż odpowiednich mięśni, czy też dwie łyżeczki co godzinę, czy jaka groźna operacja?
— Pytam — urzędowo głosił Prokurator — co ma za wzór służyć, czy rechot Falstaffa przy kufelku, czy chrypienie Mefista do miłej Kasieńki, czy arlekinady kabaretowa licytacja lub słoneczne mazgajstwo pochmurnej tragiedji, a może przypadkiem weselne kiwanie ogonków u zaznajamiających się piesków? Pytam stanowczo i nie cofam.
Poseł przyciągnął Prokuratora za ucho i huknął:
— Śmiech, którego dla was pragnę, to błysk i cięcie. Zawsze ofiarę za sobą pociąga, zawsze jest skuteczny i cel swój osiąga naocznie. Gdy skurczeni, ująwszy dłonią podbródek, zasiadacie na rozgwary z samemi sobą, niechaj każdy wsłuchuje się dobrze w poruszenia własnych głębi, czy może chcenie jakie w głos się nie odezwie, czy nie pojawi się znak widomy: za śmiechem, za radością, która w członkach mieszka i zawsze jest gotowa. Boć wyznam wam, towarzysze, a moje usta odważne są i zawsze mówią: oto stęsknieni jesteśmy nieskończenie za wesołością przedśmiertną. Jużeśmy blizcy posłyszenia skowroniego hymnu i zdolność ku śpiewaniu w każdym z nas dorasta, a grozi nam jeno lęk, by pierwsze ust pogodne nachylenie nie było omyłką. A śmiech­‑omyłka, to anioła kichnięcie, rozporek w spodniach rzewnego amanta, sumiaste wąsy uwiędłej kokietki, to śmieszność i pospolita klęska. Niechaj czujność nas uchowa przed zagładą dojrzewających uśmiechów, a również wystrzegajmy się śmiechu krotochwili, śmiechu przez zastępstwo.
Dozwólmy łzom, niech spływają, gdy płacz najdzie, lecz nie wgryzajmy warg, gdy dostojność nasza przez śmiech poważny objawić się zapragnie.
Skąd zaś śmiechu nabyć? Już wiem, prawie jestem pewny. I nie będzie żadnych kosztów. Tajemnicy kupić nie można, raczej trzeba ją zdobyć lub podstępnie ukraść. A źródło śmiechu jest tajemnicą właśnie.
Więc wiadomość nader ważna, że doktór Lipek uśmiecha się do ogrodowej bani. Tam zapewne wesołości ukryte źródło. Wietrząc przez chytrość, natrafił Lipek na cudowność, nam przeznaczoną, nieodzowną. Przed nami ukrywa, nam radości skąpi. Bohaterskie nasze gniazdo hańbi, gnębi, a tam czule się uśmiecha. Nic to jednak, że karczydło ma nadmiernie szerokie i żylaste mięśnie, nic to, że uśmiechać się zdolny, kiedy dusza, pospolitością okopcona, od marności wyschła. Nie nasz on człowiek i niebawem precz, daleko pójdzie matoł chichoczący. A wyrok nad nim wydam słuszny i nielitosny. Zaś jutro do źródła radości podejdę, podpatrzę, porwę i wam oddam, co należne. Noc dzisiejsza, to noc przesilenia dla nas, rycerni, brzask jutra do nas się uśmiechnie, skruszy marmury ust, z których śmiech wytryśnie.
Dobranoc, żołnierze!
Wychodzili. W hardych głowach dźwigali zamiary straszne, a w ustach przeżuwali mamrotane groźby.
Jeden po drugim sunęli posępni i zaciekli, a za niemi zapadały z łoskotem cel samotnych nielitośne odrzwia, przytrącane potężną łapą dozorcy.
Na pogodne niebo wypłynął księżyc, przez krótką chwilę zdumiewał się własnym ogromem i w zadowolonym uśmiechu między odwinięte wargi rozlał srebrną, kleistą posokę na uśpione z umęczenia przestrzenie. A gdy napotkał ponury dom samotny, pobielił go lśniącą polewą i duszę mu prześwietlił.
I wyszła wygnana dusza domu, bolesna i niemocna, w szarpanych strzępach między konary kwitnących kasztanów upadła, wiła się skurczona po ścieżkach i klombach, a czarnemi plamami zgasłych oczu wodziła po omacku wzdłuż okolnych, zwilgoconych od starości murów.
Za kratami, przez szczeliny okiennic zoczyli widocznie, przeczuli waleczni żołnierze duszę twierdzy wędrującą, duszę lunatyczkę, więc przywoływać ją jęli, zrazu zcicha, tęsknie i żałośnie. Gdy nie usłuchała, chwyciła się rozpacz mężnych. Wspinali się po kratach, bijąc pięściami o skrzydła okiennic i podnosząc lament srogi a bolesny. W skrzykiwaniu kłębiło się zmarznięte wstawanie deszczowych poranków i krwawe ziewanie słońc usypiających, łamał się trzask wyniosłych próchien, druzgotanych przez wichry, grzmiały klątwy znudzonych oceanów i żarłoczne chóry zwierząt wśród puszczy za wodą łaknących, rzucał się bełkot niemych, ślizgało się kwiczenie podrzutka w dole kloacznym i płacz ptaków za strąconym gniazdem, wałęsał się przedzgonny charkot wisielców i prażący oddech gór, lawą ziejących.
I trwał ów sabbat, owo wielkie smutków przesilenie przed pierwszym uśmiechnięciem, jak długo błądziła dusza twierdzy, przerażając pogodę wyziębłych niebiosów, aż po zbawcze błękitnienie jutrzni.
Urodził się zmęczony, spłakany majowy poranek. Twierdza umilkła. W zwyczajnej godzinie przybył doktór Lipek z miasta. Zła jego ponurość ukryła się całkowicie w dużym, szarym płaszczu, okurzonym, niby opończa tajemniczego wędrowca. Z pochyloną twarzą wkroczył ciężko w szpitalny ogródek i, depcząc gazony, przystanął przed banią. Rozkraczył się szeroko, pohuśtał na rozstawionych nogach i, pewny już swej całkowitej równowagi, pół ciała wtył odrzucił. Z rozlanej, sinej twarzy wyskoczyły zielone, szklane oczki i utknęły nieruchomo w mętnym firmamencie. Falisty podbródek coraz bardziej z naprężenia pęczniał i wyszło na wierzch znamię grzechów pierworodnych, grdyka przeogromna, stercząc niby niema skarga, a z poza uchylonych warg błysnęły żółte kły zwierzęce, wgryzające się zajadle w próżnię. Kilkakrotnie drapieżne palczydła ku niebu wyprężał, jak gdyby pomocy wzywając napróżno. Nagle przeraźliwie odsapnął i wyprostował się dumnie. Widocznie ukończył nieciekawy przegląd nadziemskich widoków, czy może rokowania jakie tajne zerwał. Już nic więcej nie widział wokoło siebie, tylko banię różową, połyskującą w słońcu.
Wytarł ją starannie z kurzu rękawem płaszcza, ucałował szybko trzykrotnie i zwierzęcym półgłosem radośnie zaskomlił. Zwolna zaczął się wpatrywać w oślizgłe zwierciadło. Poczym odszedł w bok na chwilę i, przykrywając ręką usta w stronę twierdzy, zachichotał donośnie, krótko. Wrócił niebawem, a bania dostarczyła mu nie mało radości wymyślnej, gdyż zajrzawszy ponownie, za brzuch oburącz się chwycił i, przysiadając w takt do ziemi, dusił się od śmiechu w dzikiej czkawce.
Nie wiedział jednak doktór Lipek, iż za kratami czuwają milczący żołnierze i patrzą. Nie widział, jak złowrogie zamiary kryją w szczelinach zmrużonych powiek. Zaśmiewał się, a tu nagle okrutny ryk Posła, złowróżbny i zwycięski w kość pacierzową go kopnął, mrowiem po mózgu przepełgał i w gardle piekący utknął. Zdrętwiał, nadsłuchując. Potym potwornemi rękoma gwałtownie trzepotał, bijąc się po uszach. Z wysiłkiem starał się przełknąć jakąś gorycz twardą, którą usta miętosiły kurczowo. Wzdychając miarowo, śmiesznie, ruszył sztywnym, chorym krokiem na górę do swoich pupilów, gdzie głośno i zaciekle mścił się za zniszczone wesele ucieszne.
Pogodne południe witał znowu małpi lament, znowu zapłakała twierdza.
A gdy już każdy z bojowników ozdobił swe ciało w sińce przedniego rodzaju i godne widoku pręgi, jako potulnych gromada do ogrodu na przechadzkę wylegli. Niespokojni krążyli, jak przed żerem zwierzęta, wśród krętych ścieżyn po czas, aż zjawił się Poseł, najbardziej hardy i głośny, więc za karę wypuszczony ostatni. Wkoło wodza się skupili, a on powiódł ich przed banię bez namysłu.
Zatrzymali się w przyzwoitej odległości, wpatrując się w szklaną kulę nieprzytomnie. Opadł ich nawet jakiś lęk niezwykły, gdyż zaczęli się kryć za plecami towarzyszów broni, jeden drugiego wypychając przed siebie. Na czele oddziału wysunął się rycerski Książę, ostatnim w szeregu był trwożliwy Suplent, a dokoła gazonu krążył czujny Szpieg, nadsłuchując i bacząc, by wielkiej chwili nie zniweczył wtargnięciem którykolwiek z dozorców.
Poseł zakasał rękawy długiego surduta, obnażone ręce wahadłowo poruszył, przetarł czoło, wziął tułowiem rozmach i ruszył ku bani. Nosem prawie o nią uderzył, ramiona, zwyczajem krogulca, niby skrzydła w górę dźwignął i runął cały wzrokiem przekrwionym w tajemnicę szklistą. Od nachylenia jego padł cień olbrzymi na cały ogród. Zapewne dojrzał siebie i swoich zaciężnych w kształtach wymarzonych, upragnionych zdawna, dojrzał rozbujałe podobizny tych samych a innych, gdy błądzą wśród światów zróżowiałych cudnie i noszą śpiew nowego życia na wydętych od uśmiechów ustach, zapewne dostrzegł swój własny ogrom zmniejszony pociesznie na użytek ziemski, gdyż kilkakrotnie przecierał powieki, namacywał własne skronie, aż odwrócił się nagle i ukazał struchlałym i oczekującym nowe swe oblicze. Od bruzd nad ustami aż po wgłębienia oczu zmięła się skóra twarzy w poziome falbanki, bardzo wesołe, z poza cienistych rzęs połyskiwały ogniki szelmowskie, a głęboki, bolesny wrąb na czole między brwiami wypełnił się zasiewem pogodnym. Istotnie na twarzy samego Posła zakiełkował uśmiech!
Osłupieli. Długo wpatrywali się w niego, nie ufając oczom, poczym ruszyli bezładnie, przeciskając się jeden przez drugiego — ku bani. Stłoczyli się około niej ze wszystkich stron. Wpatrując się, widzieli własne oczy, nosy, brody wydłużone, przyplaskane lub opuchłe niewymiernie, a wszystko na tle różowego ogrodu, różowych wstęg ścieżyn i całkiem zróżowiałej twierdzy. Na widok tej krotochwilnej jutrzenki tajały w mężnych piersiach żale zaskrzepłe i ruszyły silnym pędem wesołości szumiące, perliste z mózgu do serca. Ocknęły się młoty dygocących pulsów, uderzając taktownie, a macki świerzbiące rozpuściły uporczywe chody wzdłuż wargowych mięśni, w okolu szyi i aż po wnętrze brzucha się wdarły. Tu rozigrały się niepomiernie, wyczyniając łaskotliwe harce.
Odchodzili od bani kolejno, każdy krztusząc się od śmiechu pod osłoną dłoni, do ust przytkniętej figlarnie. Nieumiarkowany Szczupak zwalił się wprost na trawnik i, rozparpując nogami ziemię, wyrzucał piasek w powietrze, poczym tarzał się z wyuzdaną radością. Biedny policjant z powodu karlego wzrostu rozpaczliwe czynił wysiłki, by również do bani zajrzeć. Daremnie wspinał się na krótkich nóżętach, aż wreszcie rzewnym płaczem wybuchnął. Wtedy to rozbawieni staruszkowie, Pierwszy Chrześcijanin i sędziwy Pułkownik, wśród nietajonych objawów radości dźwignęli w górę człowieczka, aż zajrzał odrazu i, jak na dany znak, źrebięcym rżeniem parsknął. W samym końcu i Szpieg, opierając się mozolnie na lasce, do wesołości zaglądnął, ale nikt go w czuwaniu nie zastąpił, więc zjawił się niespostrzeżony dozorca i wymyślał:
— Hej tam! hołota psiakrewska, chodników nie tłamsić!
Z dyplomatycznym ukłonem podszedł ku niemu Prokurator, kołysając główką.
— Szanowny Panie — prosił — czcigodny sekretarzu wielkiego psa lądowego, jołopa Lipka, zacny dostojniku, zechciej nie psuć nam wyśmienitej gry towarzyskiej. Bawimy się w zdobycie sztandaru czyli śmiesznej tajemnicy, która mieszka stale w bani szklanej. Może szanowny pan pozwoli z nami?
— Kusz, warjat! — zgrzytnął dozorca i nie skorzystał z uprzejmego zaproszenia. Więc rozłożyli się obozem pod banią i biwakowali. Powoli oddalali od ust wstydliwe dłonie, okazując nowe miny czupurne. Oglądali je nawzajem z ciekawością. I dziwne, nie wyglądali już podobni ludziom, lecz raczej sprzętom wylakierowanym, odświeżonym na wiosnę.
Do Posła zbliżył się roztrzęsiony Pierwszy Chrześcijanin, wskazujący palec sztywnie przed nos wytknął i zaklekotał:
— Azali, dostojny Pośle, uznajesz za wskazane, bym śmiechu właściwość posiadał stale, czy też tylko dzisiaj taki festyn?
— Zasmakowałeś, staruszku? No dobrze, bądź cierpliwy, posiądziesz na zawsze.
Staruszek zaperzył się gwałtownie:
— Cóż to za bajanie: na zawsze, na zawsze, kiedy tylko jedna bania, ta tu różowiutka baniusieńka, skąd wesołości nabrać można, a tymczasem nas tylu, bo i ja i ty i Książę i Szpicel i Prokurator i Kat i Suplent i... i, aj — aj, aż zanadto jest i do tego jeszcze wędrować mamy po szerokim świecie. —
Zakłopotanie udzieliło się wszystkim. Gromadzili się przed wodzem, utyskując — aha! no a jak teraz będzie? Gniew uniósł Posła: — Podli, o wynędzniałych mózgach i sercach niewiernych. Oto wskazałem wam cudowne źródło i jeszcze nieufność i lęk wami włada. We wszystkim chwiejni, mężnego kroku uczynić niezdolni. Wszędzie pomoc wam potrzebna. Oto dowiedzcie się: banię rozbije się, bania pryśnie.
Oburzył się nawet Kat milczący:
— Co? co? to cudowne, święte źródło wesela ma paść ofiarą rąk bestjalskich? Uznaję postępowanie takie za niegodne, nieludzkie!
— Nie pozwolimy — ryczeli żołnierze groźni.
— Głupi, małoduszni, podli — częstował przydomkami Poseł — bania pęknąć musi. Wówczas bowiem każdy z nas mały jej odłamek może unieść ze sobą i mieć zawsze, na wieczność. W każdym bowiem fragmencie, w okruszynie każdej kryje się cudowna właściwość całości. Zaglądnij do jednego czerepka, a ujrzysz to samo, czemu przyglądasz się w całej okrągłości. O wy, bezrozumni. Wy, którzy nie znacie istoty cudnej tajemniczości! Naprzód, nędzni tchórze, póki czas, zanim zjawi się doktór Lipek, rozbijcie banię i śmiech wesoły ze sobą zabierzcie!
Zawstydzeni cofali się bezładnie i wzrok ich podążył do bani, a za wzrokiem poszedł utajony żal ludzi bardzo mężnych. Jakby żegnali w milczeniu tajemnicę różowych wesołości.
Pierwszy otrząsnął się ze zdrętwienia Szczupak lekkomyślny, podjął ze żwiru ścieżki kamyczek ostry i, wręczając go uroczyście Posłowi, wzywał:
— No jeżeli już tyle naplotłeś, to czas śmigać, panie Pośle, niech bania zrobi wreszcie dzyń — dzyń, kiedy trzeba na pożytek ludziom, ludziom na pożytek.
Poseł kamyk odrzucił, ręce strzepnął i z wyraźną urazą w głosie oświadczył:
— Idź, bałwanie, czynność ta rąk moich niegodna, to należy do was!
Niezrażony Szczupak wyszukał kamyczek i z lubym uśmiechem podał go przerażonemu Suplentowi. Lecz ten przeraźliwie wrzasnął i począł umykać, kryjąc się za plecy towarzyszów broni. I namawiali się nawzajem do bohaterskiej czynności, potrącając jeden drugiego łokciami dla zachęty. Wreszcie wyruszył Książę, w pewnym oddaleniu przed banią przyklęknął i ogłosił uroczyście:
— Zamiera duch rycerski. Ale nie ubolewam, czując w sobie siły, by ducha podtrzymać i wzmocnić. Kocham ramię moje dzielne, wielbię sokolich mych oczu celność. Ja, który w Monte Carlo zbierałem pierwsze nagrody za strzelanie gołębi, ja, który z pistoletu wystrzelałem asa na odległość kroków pięćdziesięciu, ja, który dwudziestu wartogłowów uśmierciłem w pojedynkach, a poza tym mam na sumieniu trzysta trupów jelenich i dziewięćdziesiąt dzików, ja, postrach junaków z chodników wielkomiejskich, krakowskich, londyńskich, przemyskich, paryskich, jasielskich — ja nie wzdrygnę się przed rzutem celnym!
Przymrużył powieki, lewą nogę wysunął naprzód i, podczas gdy czekali z zapartym oddechem, celował długo. Cisnął. Bania prysła.
Z okrzykiem hurra! głuszącym lament dozorców, rzucili się, jeden przewalając i tratując drugiego, w stronę, gdzie padły odłamki szkła. Porywali je i, wrzeszcząc nieludzko, uciekali do twierdzy. Nad stratowanym gazonem unosiły się długo przekleństwa dozorców.
Nadciągnęła popołudniowa burza wiosenna, niespodziewana, prawie nielogiczna, zwyczajny zresztą objaw majowej nerwicy niebios. W tumany kurzu i ulewy spowiła twierdzę.
Obowiązkowy doktór Lipek zjawił się pod wieczór. Kaptur zmoczonego przez zlewę płaszcza nasunął na głowę i, jakby przeczuciem nieszczęścia wiedziony, wszedł w zniszczony przez wichurę ogród. Kroczył jak mnich w udręce na pokucie błądzący. Nagle uniósł ręce w górę, odrzucił kaptur i padł jak długi przed strzaskaną banią. Z kleistego błota wyciągał różowe okruszyny, całował żarliwie, rzucając się we wszystkie strony, gdzie tylko błysnęło świecidełko. I długo tarzał się na kolanach, bijąc głową pokłony w ziemię, pokłony przed osamotnioną tyczką, która dziś jeszcze dźwigała całą jego banię. Wreszcie powstał i, jak zwierz drapieżny, wytężając twarzy ścięgna i kurcząc grzbiet, ryknął, zapewne z okrutnej dolegliwości, ale zagłuszył go grzmot przeciągły odchodzącej burzy.
Nieprzytomny, oklejony błotem, ociekający z deszczu, ale obowiązkowy doktór Lipek wyszedł do swoich pacjentów. Niezaprzeczenie cichą, świeżą mogiłę niósł on w swojej piersi, więc razić go musiał boleśnie niesłyszany dotąd, dokuczliwy chichot, który zewsząd przedzierał się na kurytarze. Wszedł do celi Posła i zrazu nigdzie nie mógł go spostrzec. Wreszcie zawadził końcem nosa w but wystający i, zadarszy głowę, ujrzał olbrzyma w niewygodnym przegięciu koczującego na szczycie pieca. Poseł spogląda w rozłożone dłonie, jak gdyby odczytywał najweselsze wróżby i zaśmiewa się łapczywie, tubalnie. Zauważył doktora i, unosząc w górę różowe świecidełko, podrwiwa ze szczytów.
— Moje uszanowanie, padam do nóg pana doktora. Czego dobrodziej sobie życzy?
Już pan niepotrzebny, już pan niczego nie nauczy, nic nie da. Ukrywałeś, gnębiłeś, wzięliśmy sami. Teraz potrafimy już sami uśmiać się do syta.
Jeżeli panu również uśmieszek potrzebny, proszę potrudzić się do ogrodu i poszukać, może jeszcze jaki odłamek się znajdzie, choć wątpię. A teraz proszę mi nie przeszkadzać, wesołej nocy!
I nie słuchał już Poseł nic więcej i nie słyszał prócz własnego śmiechu.
W celi Szczupaka sprężynowe materace leżą na podłodze, a gospodarz tarza się po materacach, w których głębi ukrył cenny czerep.
Książę śmieje się na całe gardło, niepomny dystynkcji, ukrywszy głowę w szufladzie przyłóżka.
Śmieje się Chrześcijanin i Kat się śmieje i Suplent.
Twierdza ponurych żołdaków, dom płaczący przemienił się w siedzibę nieustannych rozgwarów weselnych. A po burzy wypogadza się niebo wieczorne.
Obowiązkowy doktór Lipek jest niepotrzebny. Sam rozumie, więc do ogrodu podążył, gdzie nazbierał pozostałą garść okruchów szklanych. A że naprzeciw miejsca, gdzie strzaskano banię, znajduje się wolna niezamieszkała cela, więc do niej zaszedł, okruchy na stół wysypał i usiadł przy otwartym oknie. Zbłocone palczyska skrzyżował na piersiach i spogląda w miejsce, gdzie stała jego bania. Spogląda całkiem spokojnie, bez wyrazu, tępo.
Czasami miarowo, banalnie w głos wyrzeknie: banio! banio! i głowę coraz niżej schyla. I wedle wszelkich przepisów buddyjskich, godzinami wpatruje się w kierunku własnego pępka.
W wolnej celi stale mieszka.
Nic nie wie, że twardzi a uśmiechnięci żołnierze już wyruszyli w świat daleki, na podbój.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Roman Jaworski.