Bal u hrabstwa

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Bal u hrabstwa
Pochodzenie Humoreski
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1883
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Bal u hrabstwa.




W oczach człowieka przyzwyczajonego do wydawania bezwzględnych sądów o rzeczach i ludziach, godność auskultanta sądowego nie jest prawie żadną godnością. Nie przeczę i ja bynajmniej, że pierwszy ten szczebel w hierarchji sądowej nie jest zbyt wysokim, a że nie jest intratnym, tego najlepiej dowodzi fakt, iż będąc obecnie już od ośmiu lat adjunktem, i żyjąc nader oszczędnie, jeszcze zawsze mam do spłacania długi pochodzące z auskultanckich moich czasów. Bądź co bądź wszakże znam ja nie mało takich, którym pozycja auskultanta wydaje się godną zazdrości — wspomnę tu tylko o praktykantach pocztowych i telegraficznych, jako też o młodzieńcach, moralnie dosługujących się rangi respicjenta w c. k. straży skarbowej. O diurnistach zaś i innych literatach nie wspominam wcale, jako o ludziach, nie mających przed sobą żadnego awansu. Przyjaciel mój np. Fijołkiewicz, którego recenzje dramatyczne wywołują powszechnie tak spazmatyczną wesołość, będzie za trzydzieści lat akuratnie tem samem, czem jest dzisiaj t. j. skończonym osłem, podczas gdy auskultant w tym samym przeciągu czasu może zostać radcą, albo prokuratorem państwa, w którym to drugim zwłaszcza wypadku nikt nie ośmieli się wydać o jego zdolnościach tak apodyktycznego sądu, jak ja o zdolnościach Fijołkiewicza. Nie o tę wszakże, każdemu zresztą w oczy wpadającą różnicę między stanowiskiem Fijołkiewicza a prokuratora chodzi mi tutaj, ale o to, że auskultant, jeżeli się zastanowimy bezstronnie nad jego znaczeniem, w tym swoim urzędowym charakterze niezasługuje bynajmniej na lekceważenie. Ma on przed sobą karjerę nie szybką wprawdzie, ale pewną i szanowaną. Jako człowiek zaś zasługuje on mojem zdaniem na szacunek już z tego jednego powodu, iż skończywszy naukę prawa, nie wszedł w służbę skarbową ani polityczną. Widocznie bowiem, nie liczył na nadzwyczajną protekcję, albo też na jakie stosunki familijne; nie rozpoczął karjery w nadziei zostania gubernatorem, lub ministrem. Niechciał, ażeby skromna jego płaca figurowała w budżecie między rozchodami, które zaliczyć wypada do „kosztów produkcji“ organizmu państwowego — bo czemże innem jest wymierzanie i ściąganie podatków? — ale wybrał sobie zawód, którego obowiązki, sumiennie pełnione są jednem z zadań i jednym z celów dla których istnieje wszelka organizacja państwowa i społeczna.
Dla tego też, wyznaję, że byłem dumny z mojej pozycji, jako auskultant, a kolega mój Łąkiewicz, który wraz zemną, otrzymał dekret, i z którym od pierwszego roku nauk prawniczych mieszkaliśmy w jednym pokoju, był dumnym także. Powiem nawet więcej: oto, pielęgnowaliśmy w sobie tę dumę, i utwierdzaliśmy się w niej nawzajem, a to tem bardziej, im mocniej ją obrażał trzeci nasz kolega, Tyndakowski. I on, uczęszczając na prawo, mieszkał razem z nami, i on podzielał z nami wszystkie owe małe i wielkie kłopoty i niedogodności, wynikające z braku równowagi w budżecie studenckim. Ale zaledwie skończył studja, kazał sobie wydrukować bilety jako: Le Chevalier Ladislas de Slepowron Tyndakowski, i najął osobne pomieszkanie, złożone z pokoju i przedpokoju, gdzie usługiwał mu „dochodzący“ lokaj, podczas gdy my kontentowaliśmy się dawną, skromną izdebką i usługą stróżychy; biletów tak szumnych nie drukowaliśmy, najpierw z oszczędności, a powtóre dla tego, że Łąkiewicze nigdy nie byli szlachtą, moja zaś familia jest tak dawnej daty, że dokumenta nasze szlacheckie zginęły jeszcze w czasie wędrówki narodów, i trudnoby nam było wylegitymować się w obec dzisiejszych formalności biurokratycznych. Pod względem majątkowym staliśmy wszyscy trzej na równi, tj. ja i Łąkiewicz nie mieliśmy nic, a Tyndakowski miał tylko stryja, który miał wieś, a na tej wsi dług bankowy i pięcioro własnych dzieci — jakoteż ciotkę. Ciotka ta była wdową w podeszłym już wieku, i należała do tego — gasnącego już niestety rodzaju — ciotek bezdzietnych, które nie siedzą na dożywociu, ale na funduszach znacznych i zawisłych wyłącznie od ich dyspozycji. Otóż gdy Władysław ukończył szkoły, ciotka ta znalazła się przypadkiem we Lwowie, i zapytała siostrzeńca, co teraz robić zamierza?
— Jużci, że wstąpię do służby politycznej — odparł młodzieniec, prostując się — a muszę tu nadmienić, że miał całe dwa metry wzrostu i metr szerokości w barkach. — Mam piękne nazwisko, dodał, a dla takich teraz karjera otwarta. Chciałbym wiedzieć, dla czegoby Tyndakowski nie dokazał tego, co Gołuchowski?
Potrzeba wiedzieć, że ciocia należała do tej znacznej dość liczby ludzi, którzy tem bardziej nienawidzili ś. p. namiestnika hr. Gołuchowskiego, im mniej do tego mieli powodu. Znałem takich, których namiestnik swojego czasu prześladował, zamykał, i t. p. i którzy mu to przebaczyli — ale z tych którym nigdy nic złego nie robił, nikt mu nie przebaczył. Dosyć, że zaiskrzyły się oczy szanownej cioci na wzmiankę, że dynastja Tyndakowskich może kiedy nastąpić po Gołuchowskich w prezydjum namiestnictwa, i spojrzała na Władysława okiem pełnej macierzyńskiej miłości. Wszak i ona była Tyndakowską herbu Ślepowron! Dodajmy do tego, że Władysław popieścił czule ulubionego jej Azorka, i że odchodząc, ukłonił się bardzo czule pani Miauczyńskiej, odwiecznej klucznicy ciocinej, a pojmiemy że wpadł w jak największą łaskę. Ciocia po jego odejściu zrobiła uwagę, że „Władzio“ jest bardzo przystojnym chłopcem, a Miauczyńska odpowiedziała na to, że „oko w oko“ podobnym jest do ciotki. Nastąpiło jeszcze parę wizyt, jeszcze parę grzeczności, wyświadczonych pani Miauczyńskiej, a ciocia uchwaliła, „że chłopak, kiedy teraz ma zająć samoistne stanowisko w świecie, potrzebuje się przecież urządzić i oporządzić. W skutek tej uchwały, miał Władzio dostać tysiąc złr. Ale zdarzyło się, że ciocia kazała mu przyjść na herbatę pewnego wieczora, kiedy, go oczekiwano właśnie w innem, także kobiecem, lecz nierównie młodszem towarzystwie. C. k. praktykant konceptowy złożył się tedy, jak scyzoryk i przeprosił ciocię mówiąc, że zrobił sobie votum, pójść jutro do spowiedzi i do komunji u oo. Jezuitów, i że radby przeto wieczór dzisiejszy przepędzić na samotnem rozmyślaniu, — chybaby ciocia kazała mu przyjść koniecznie. Ciocia pocałowała go w czoło, ze łzami w oczach i nie kazała mu przychodzić aż jutro, po komunji na kawę. Przyszedł oczywiście i miał oczy czerwone, bo był nie wyspany.
Ma się rozumieć, że na zapytanie cioci, złożył ten fenomen fizjologiczny na karb niesłychanego wzruszenia, jakiem go zawsze przejmuje przyjęcie Przen. Sakramentu. Dosyć, że zamiast tysiąca złr., piękny i pobożny Władzio otrzymał przy odjeździe cioci dwa tysiące gotówką i natychmiast jak już wyżej powiedziałem, wyprowadził się od nas, a najął sobie osobne pomieszkanie.
Odtąd widywaliśmy się bardzo rzadko, a ile razy widywaliśmy się, p. Tyndakowski zawracał nam głowy swojemi arystokratycznemi koneksjami. Nakoniec ciocia przez koneksje swoje wyrobiła mu zaproszenie na recepcje u namiestnika. Notabene niepamiętną jest rzeczą, ażeby kiedy jaki auskultant proszony był na taką recepcję — chyba może pewien hrabia, który wszakże wkrótce porzucił sądownictwo. Praktykantom konceptowym zdarza się to tylko wtenczas, gdy z urodzenia należą do arystokracji. Słusznie więc może p. Władysław Tyndakowski wyobraził sobie, że wskutek zaproszenia, został, co najmniej, baronem i że jego Ślepowron wszedł w kuzynostwo z Kawką, która figuruje na pałacu namiestnikowskim. Rzecz naturalna, że przestał się z nami witać i poznawać nas na ulicy.
Ale przyszła koza do woza. I ja miałem moje arystokratyczne koneksje. Od trzech lat, uczyłem historji powszechnej, polskiej jako też literatury w domu hrabstwa N. Elewką moją była hrabianka Marja, istny cud piękności. Lekcje skończyły się, skoro panienkę wprowadzono w świat, i byłoby też to barbarzyństwem męczyć nauką tak prześliczną główkę i bez tego już wewnątrz wcale dobrze umeblowaną. Całe miasto szalało za nią, a ponieważ i posag miała piękny, więc na wieść o nowem cudownym zjawisku, zaczęli do Lwowa jak do Częstochowy zjeżdżać się panicze z odległego Krakowa, z odległej Warszawy, z najdalszych krańców Wołynia.
Dodać tu muszę, że ani hrabia N. ani hrabina, ani hrabianka ani nikt w ich domu nie miał w sobie nic z tego wszystkiego co — według przyjętego ogólnie, a nie ze wszystkiem słusznego mniemania cechować ma „hrabiów galicyjskich“. Dzięki może tej okoliczności, gdy przestałem być nauczycielem domowym, nie przestałem być znajomym, a nawet mógłbym powiedzieć przyjacielem domu. Niekorzystałem wprawdzie z nieograniczonego zaproszenia, często bardzo uprzejmie i usilnie powtarzanego, ażebym przychodził na herbatę, ile razy mi się podoba, ale korzystałem bardzo chętnie z powtarzających się często specjalnych zaprosin, a jeżeli mi się kiedy zdarzyło spotkać panie w ogrodzie lub na Wałach i mieć z niemi krótką rozmowę, jeśli mię kto znajomy widział przy takiej sposobności, to bywałem prawie tak nadętym przez trzy dni następne, jak Tyndakowski po onej recepcji.
Był więc karnawał, a w karnawale bal prawników, na który wszystko się zbiegło, skoro gruchnęła wiadomość, że hrabina N. pełnić będzie obowiązki gospodyni, a więc oczywiście przybędzie z córką.
Byłem i ja i tańczyłem polkę i walca z panną Marją i niepotrzebuję tu wcale nadmieniać, ilu auskultantów, praktykantów konceptowych i podporuczników od rezerwy pękało z zazdrości na ten widok. Nagle, przy bufecie ktoś klepie mię bardzo przyjaźnie po ramieniu i woła: Jak się masz, Guciu?
Obracam się, i poznaję p. Tyndakowskiego, w całej jego sześciostopowej dylągowatości, z szkiełkiem w oku i trzema morgami tłustej fizjognomji, okolonej żywopłotem z czarnych faworytów, jak gdyby z obawy, aby się do niej z czaszki co mądrego nie dostało. Niewiem, czy obawa już z gruntu samego była płonną, czyli też żywopłot pełnił swoją funkcję tak doskonale — dosyć, że niewidziałem nigdy fizjognomji mniej rozumnej.
Rozmawialiśmy z sobą jakiś czas tak serdecznie, jak gdyby między nami nigdy nie było nastąpiło najmniejsze oziębienie stosunków. Naraz, p. Władysław zaproponował mi, ażebym go przedstawił hrabiance Marji — którą wprawdzie widział na recepcji, ale której nie miał czasu prezentować się tam, bo hulał na zabój z hrabiną X. i z księżniczką Y. Przyznam się, że niewiedziałem, czy mi wypada uczynić zadość tej prośbie — obiecałem więc tylko Tyndakowskiemu, że nie omieszkam go zaprezentować, skoro się znajdzie stosowna sposobność, i wymknąłem się, ażeby się zwierzyć pani hrabinie z mego kłopotu. Rzecz naturalna, że gdyby hrabianka Marja była tylko jaką zwykłą panną, nie byłbym miał żadnych kłopotów — ale cóż robić, respekt przed arystokracją jest wrodzoną cnotą każdego demokraty. Hrabina nabrała mię z góry, i zapytała mię, jak śmiem przypuszczać, że ktoś przezemnie przedstawiony, nie będzie już z tego samego powodu mile widzianym itd. itd. Urosłem tedy ogromnie w opinii własnej, i przedstawiłem paniom nie tylko Ślepowrona Tyndakowskiego, ale nadto i Łąkiewicza. Jeden tańczył walca z hrabianką, a drugi polkę, i obydwaj byli niezmiernie szczęśliwi.
Tyndakowski zrobił oczywiście w parę dni po balu wizytę en forme w domu państwa N., a później dowiedziawszy się, że mają dawać bal u siebie, molestował mię ogromnie, ażebym mu wyrobił zaproszenie. Byłbym może dokazał tej sztuki, ale niewiedziałem, jak się brać do rzeczy, i nie miałem ochoty narzucać się w ten sposób domowi, który i tak już wyszedł po za granice konwencji lwowskiej, tolerując jednego auskultanta na swoich zabawach. W istocie, gdybym się nie był zatrzymał na tej pochyłości, byłbym w końcu musiał zapełnić dom państwa N. całym batalionem moich kolegów — bardzo wprawdzie miłych młodych ludzi, ale niestety zbyt gromadnie występujących w każdem mieście, które jest siedzibą wyższych władz rządowych. Odmówiłem więc Tyndakowskiemu, i nagle — przestał się znów witać ze mną i z Łąkiewiczem, przestał nas poznawać.
Z początku, oddawaliśmy mu piękne za nadobne, i śmialiśmy się z jego fanaberji. W krótce atoli zaszły dwie okoliczności, wskutek których — jak powiada Heine — „u kamizelki cierpliwości naszej pękł ostatni guzik.“
Tyndakowski wyjechał był na parę dni za urlopem do Wiednia. Co tam zresztą porabiał, tego nie wiem, to tylko wiem, że... starał się o order! Zapewne podobać mu się to musiało na recepcji, że niektórzy starsi panowie mieli łańcuszki z wiszącemi u nich miniaturowemi „Koronami żelaznemi“, „Leopoldami“ itp. Ponieważ znaki te, cokolwiek o nich kto mówić może, nie bywają przecież nigdy dawane pierwszemu lepszemu, więc Tyndakowski upatrzył sobie jakiegoś obskurnego potentata, gdzieś na szarym końcu Europy czy Ameryki, który za pewną opłatą nadaje ordery każdemu, co się jako tako wylegitymuje szlachectwem. Udał się do ajenta, zapłacił, poczynił resztę potrzebnych kroków i w parę tygodni po jego powrocie wyczytaliśmy w gazecie urzędowej, że „Ladislaus Ritter von Ślepowron Tyndakowski“ otrzymał upoważnienie zdobienia się kawalerskim krzyżem orderu „Św. Porcjunkuli z Akkomodaty“. Skąd inąd dowiedzieliśmy się, że ciocia jego wraz z wycinkiem gazety, otrzymała od pięknego i pobożnego siostrzeńca swojego list, w którym stało, że wyekspensował się mocno, bo c. k. namiestnik wysyłał go do Wiednia w specjalnej misji, a mianowicie na żądanie bawiącego w Wiedniu króla Nicaragwy i Panamy objaśniał jego ministrowi przedziwnie misterną organizację t. zw. „urzędów pomocniczych“ w Austrji — co uskuteczniwszy ku ogromnemu zadowoleniu obcego monarchy, otrzymał najwyższy order panamski itd. Ciocia tym razem nietylko sięgnęła zaraz do szkatuły, ale nadto sporządziła natychmiast testament, w którym siostrzeńca swego Władysława, kawalera św. Porciunkuli i Akkomodaty, mianowała uniwersalnym i jedynym swoim spadkobiercą, z pominięciem wszystkich innych krewnych.
Było się z czego śmiać i było się czego gniewać, ale w gruncie rzeczy nic nas to nie obchodziło.
Tymczasem podszedł Wielki Tydzień — ów tydzień, w którym każdy z nas około południa, czuje niewymowny pociąg do odwiedzenia jakiego sklepu korzennego. Zdarzyło się tedy że ja i Łąkiewicz zaszliśmy raz do takiego sklepu i skromnie, w kąciku posilaliśmy się śledziem i buteleczką porteru. Wtem drzwi pokoju otwarły się z wielkim trzaskiem i kupiec kłaniając się grzecznie wprowadził towarzystwo — ach, święci opiekunowie zasad demokratycznych, módlcie się za mną!... towarzystwo złożone z jednego młodego prawie-hrabiego, z jednego młodego po-wujence hrabiego, z dwóch młodych prawie-pół-podhrabiów i z naszego p. Władysława!
Każdy z przybyłych spojrzał pogardliwie w stronę, w której my siedzieliśmy, pełni pokory i każdy niechętnie ruszył ramionami, poczem wszyscy równie niechętnie spojrzeli po sobie. Słyszeliśmy, jak kupiec szeptał nowoprzybyłym wskazując nas nieznacznie, że „ci panowie zaraz pójdą“. Słyszeliśmy jak Tyndakowski wyrzucał mu głośno, dla czego nie zaprowadzi „des cabinets séparés, jak za granicą, ażeby człowiek mógł przyjść na śniadanie w przyzwoitem towarzystwie. Tu znowu dostało się nam parę pogardliwych spojrzeń, poczem ziewając i wyciągając się po krzesłach, jaśnie wielmożni nowo przybyli poczęli zamawiać rozmaite wiktuały i wina, wcale kosztowne, ale których szczegółową enumerację opuszczam, bo ją czytelnik znajdzie w każdym cenniku kupieckim. Widziałem jak się Łąkiewicz czerwienił podczas całej tej sceny, jak gotów był odezwać się z czemś niepotrzebnem, ale udało mi się wstrzymać go giestem i wzrokiem. Dopiero gdy się jaśni państwo rozgościli, tylko już od czasu do czasu spoglądali z wysoka, czyśmy sobie jeszcze nie poszli, przystąpiłem do prologu zemsty, która wrzała w moim łonie. Zadzwoniłem i zamówiłem jeszcze pół butelki porteru, dając tem samem do zrozumienia, że nie myślimy „pójść zaraz“. Kupiec nie mógł powiedzieć że nie ma porteru ale próbował podobnoś zniecierpliwić nas i zniewolić nas tym sposobem do uwolnienia od naszej obecności tych panów, którzy dawali więcej utargować a pragnęli być sami. Złość nasza była wszakże większą, czekaliśmy cierpliwie całą pół godziny, a po jej upływie zadzwoniliśmy znowu i zapytaliśmy, czy może w ogóle brakło już porteru w handlu? To skutkowało, porter pojawił się nakoniec, i degustowaliśmy go powoli i z wielkiem namaszczeniem, chociaż był szkaradny. Przez cały ten czas, przy stole lordów toczyła się rozmowa — zresztą bardzo nie ciekawa — ale przeplatana mniej lub więcej wyraźnemi i zręcznemi alluzjami do niehrabskiej kondycji mojej i Łąkiewicza. Spamiętałem dotychczas tylko dwa szczegóły. Najpierw, po-wujance hrabia zrobił spostrzeżenie, iż ponieważ Wielkanoc tego roku przypada tak wcześnie, i zapusty były nader krótkie, więc w „towarzystwie“ odbędzie się jeszcze parę zabaw zaraz po świętach. Na to zauważył prawie-hrabia, że między innemi hrabstwo N. mają zamiar dać bal en forme, w ciągu przewodniego tygodnia, że już nawet otrzymał zaproszenie i że go sobie panna Marja zamówiła do pierwszego kadryla. Wiedziałem że to nieprawda, ale Tyndakowski nie wiedział, owszem, odparł z najzimniejszą krwią, że jest także zaproszonym, ale nie wie czy będzie bo jedzie właśnie dziś wieczór na święta do ciotki i wróci dopiero we wtorek rano. To wiedziałem, było prawdą. W jednej chwili, szatańska myśl przyszła mi do głowy. Dopiłem do dna moją szklankę, dałem znak Łąkiewiczowi, i wyszliśmy.
— Słuchaj, Jakóbie — rzekłem mu — w tej chwili hrabina N. z córką jest zapewne na przechadzce. Musimy koniecznie uwinąć się tak, ażebyśmy ją spotkali. Pamiętaj gdyby nas pytała o Tyndakowskiego, ażebyś potwierdził to co ja powiem.
Zła gwiazda pana Władysława zaprowadziła nas w dwie minuty później przed oblicze pani hrabiny i panny Maryi.
— Dzień dobry Panu — odpowiedziała hrabina na mój uniżony ukłon — dla czego pana znowu nie widać? Czy nie ożeniłeś się pan w sekrecie przed nami, ubiegłych zapust?
— Ach, pani hrabino gdzie tam nam biednym askultantom do żeniaczki! Tu zwracając się w stronę Jakóba, dodałem: — Mój kolega....
— A, przypominam sobie! Pan!... Tyndakowski, nieprawdaż? Miałyśmy przyjemność, na balu prawników...
— Ależ nie, mamo — odezwała się żywo panna Marja — to jest pan Łąkiewicz. Pan Tyndakowski c'est l’autre, qui est si grand, si gros, et si...
Marie! — zawołała hrabina i spojrzała na córkę, ale pomimo tego macierzyńskiego napomnienia, po własnej jej twarzy, równie jak po twarzy córki, przeleciał jeden z tych złośliwych uśmiechów, bez których i aniołowie ponoś obejść się nie mogą, a jeżeli się obchodzą, to nie są aniołami. Hrabina N. i hrabianka Marja wydały mi się przynajmniej w tej chwili podwójnie anielskiemi ideałami, właśnie z powodu, że się tak uśmiechały na wzmiankę o Tyndakowskim.
— Ach, biedny ten Tyndakowski — westchnąłem w mściwej złośliwości mojej.
— Dlaczego, co mu się stało?
— Chory jest, bardzo chory!
— O, jakże go żałuję... brzydki to czas, panują zapalenia płuc, grypy....
— Niestety, pani hrabino, choroba mojego przyjaciela jest gorszego jeszcze rodzaju. Cierpi on od niejakiego czasu na zadumę, i lekarze obawiają się, aby nie dostał zupełnego pomięszania zmysłów...
Ponieważ w tej chwili znaleźliśmy się przed bramą pomieszkania hrabiny, więc pożegnaliśmy ją wśród wyrazów ubolewania z jej strony nad losem naszego przyjaciela.
— A teraz zawołałem na Jakóba, chodźmy czem prędzej do apteki!
Łąkiewicz wypatrzył się na mnie, jak gdyby przypuszczał, że jestem dotknięty chorobą którą imputowałem Tyndakowskiemu, ale dał się prowadzić machinalnie. W aptece kupiłem nieco preparatu chlorowego, od którego niknie na papierze wszelki ślad zwykłego atramentu............

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Gdy pan Władysław Ślepowron Tyndakowski wrócił do domu z śniadania, przy któremśmy go widzieli a które nawiasem mówiąc, skończyło się o czwartej popołudniu, służący zajęty właśnie pakowaniem jego rzeczy do tłumoka, wręczył mu dużą kopertę, zaadresowaną do niego tak starannie, że nie był opuszczonym żaden z jego tytułów. Wewnątrz znajdował się duży bilet, sztychowany na grubym kartonie, tej treści.

„Hrabia N. i hrabina z N. N. mają zaszczyt prosić J W. pana

Władysława Ślepowron Tyndakowskiego
kawalera orderów ect.

na wieczór dnia 1 Kwietnia 18.. o godzinie 9½.

U. s. o. o.

Kawaler ŚŚw. Porcjunkuli i Akkomodaty podskoczył z radości.
Wielkanoc przypadała owego roku na ostatnie dni marca, a data zaproszenia właśnie na ów wtorek, którego miał być z powrotem od ciotki. Włożył bilet w kopertę w pugilares, bo jużci musiał pochwalić się przed ciotką tak zaszczytnem zaproszeniem. Za godzinę wyjechał koleją żelazną, marząc błogo o walcu z hrabianką Marją.
W niedzielę wielkanocną byłem u hrabstwa N. na święconem. Trafiłem jakoś tak, że prawie nie było gości, i rozmowa toczyła się en famille. Oprócz hrabiego, hrabiny i panny Marji było jeszcze dwoje mniejszych dzieci, i sędziwa pani Mouton, guwernantka Francuska, która wychowywała najpierw hrabinę, a następnie całe jej potomstwo. Ponieważ biedaczka dopiero dwadzieścia pięć lat bawiła w Polsce, więc oczywiście nierozumiała ani słowa po polsku, natomiast, pochodząc z Lotaryngji, umiała nieco po niemiecku. Za pomocą tego drugiego języka porozumiewała się z pokojówką, która także oprócz ojczystej polszczyzny, posiadała język niemiecki — tak, że co do fizjologii obiedwie te osoby mimo różnicy stanowiska swojego, nic sobie nie ustępowały. Zresztą była p. Mouton najzacniejszą pod słońcem osobą, i miała tylko tę jedną wadę że była nadzwyczaj trwożliwą. To też, gdy panna Marja wspomniała, że jeden z moich kolegów, p. Tyndakowski, zasłabł na pomięszanie zmysłów, i gdy p. Mouton, przypomniała sobie, że ten p. Tyndakowski był raz z wizytą u hrabstwa, zapytała mię z trwogą, jakim sposobem objawia się jego szaleństwo.
— Niewiem dokładnie, odparłem, ale mówiono mi, że od pewnego czasu wyobraża sobie, że jest zaproszonym na bal do jakiegoś dystyngowanego domu, i pojawia się tamże o porach dnia jak najmniej właściwych. Jeżeli ci, którzy mi donieśli o jego chorobie, nie przesadzają, to między innemi miał on onegdaj o północy, dzwonić i szturmować do jeneralnej komendy, a gdy nadeszła warta, utrzymywał że jest proszony na bal do hr. Neipperga. Proszę sobie wyobrazić: bal w Wielki Piątek! Ale przypuszczam, że to nie prawda, jeżeli zaś prawda, to mam nadzieję, że po takiej awanturze oddano go pod nadzór lekarzy...
— Ach mój Boże! gdyby tu przyszedł, umarłabym z trwogi! zawołała p. Mouton.
— Niema powodu obawiać się takich obłąkanych, rzekłem. Potrzeba tylko udać, że się wchodzi w ich myśl, prosić ich np. siadać, a potem, z nienacka, wylać na nich jak najwięcej zimnej wody. Natychmiast przychodzą do siebie i poznają, że byli obłąkani.
— I powiadasz pan, że to środek niezawodny?
— Kilku najznakomitszych psychiatrów zaręczało mi, że niezawodzi on nigdy w takich wypadkach obłąkania, które polegają na wizytomanii.
— Muszę to sobie zachować w pamięci. Jednakowoż, nie wiem czy nie straciłabym głowy w danym razie. Jestem tak trwożliwą. Wyobraź pan sobie np. że we wtorek będę sama jedna w domu cały wieczór — całą noc prawie. Wszyscy jadą na wieczór do państwa X. Nie będzie nikogo w całem pomieszkaniu, prócz mnie z dziećmi, pokojówki i jednej dziewki w kuchni. Ah, s’il allait venir!
— Jeżeli pani obawia się tak mocno, to radziłbym, dać z góry instrukcje pokojówce. Ona sobie poradzi z dwoma warjatami, nie tylko z jednym.
— Pan masz słuszność, muszę jeszcze dzisiaj pomówić z Kasią.
Szanowny czytelnik przyzna, że jeżeli plan mojej zemsty był piekielny, to i zły los p. Tyndakowskiego uwziął się formalnie, aby mi dopomódz.
We wtorek wieczór znajdowałem się z Łąkiewiczem w cukierni. Był tam także ów prawie-hrabia z korzennego sklepu, i drugi jakiś Gogo, ubrany na bal a po chwili, pojawił się w całym majestacie białej krawaty, nasz bohater.
Nie raczył nawet spojrzeć na nas, ale podał tylko końce swoich paluszków obydwu pseudo-milordom, i zawiązała się taka rozmowa:
— Jakto, nie idziesz dzisiaj nigdzie? — zapytał Tyndakowski prawie-hrabiego.
— Nie, jestem znudzony i zmęczony świętami — była odpowiedź.
— A ty, czy także do państwa X? wtrącił Gogo.
— Nie, ja idę do hrabstwa N. Mówiłem wam przecież że jestem proszony.
— Ależ, zawołał Gogo, u nich dzisiaj nic nie ma! Wiem z pewnością, że będą u Xów!
— Ty mi będziesz mówił! odparł z dumą Tyndakowski.
— No, o zakład! pięć butelek szampana!
— Dziesięć!
— Stoi!
— Ażebyś się zaś nie męczył długo — zawołał p. Władysław — przekonam Cię natychmiast. To mówiąc, rozpiął zarzutkę, i błysnął na całą cukiernię kawalerskim krzyżem św. Porcjunkuli i Akkomodaty, zawieszonym na żółtej i zielonej wstążce, z dewizą: „Per augusta ad augusta.“ Z pod tego krzyża wydobył pugilares, a z pugilaresu, bilet zapraszający. Nie było wątpliwości, Gogo uznał się pobitym.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

O pół do dziesiątej, hrabstwo N. z córką wyjechali na wieczór do państwa X., a pani Mouton, ułożywszy dzieci do snu, wydała jaknajdokładniejsze dyspozycje, w razie napadu, i usiadła z robótką w swoim pokoju. Pięć minut przed dziesiątą, rozległ się brzęk dzwonka w przedpokoju. Kasia wybiegła i otworzyła drzwi — dlaczego? niewiem, dosyć że otworzyła, chociaż najprostszą rzeczą w świecie było, nie otwierać wcale. Pan Tyndakowski wkroczył, rzucił tryumfujący wzrok w koło i zachmurzył się nieco, widząc, że żaden lokaj, nie pojawił się, ażeby zdjąć z niego zarzutkę, a nadto i Kasia wybiegła z przedpokoju. Nie było co robić — trzeba było rozebrać się bez pomocy. Nim to uskutecznił, Kasia wbiegła napowrót.
— Proszę pana do salonu, pani zaraz przyjdzie.
Spojrzał w źwierciadło, poprawił krzyż na piersi i ruszył.
W salonie w jednym rogu, świeciła się samotnie lampa. Żadnych przygotowań na przyjęcie gości nie było widać, owszem, wyraźne wskazówki, że nie oczekiwano nikogo. Dziwne myśli poczęły krążyć po głowie panu Tyndakowskiemu. Miałżeby jego zegarek iść źle i miałżeby on, niechcąc, stać się winnym takiego uchybienia przeciw dobremu tonowi, iż przybył o dwie godziny może wcześniej, niż był proszony? Okropna ta obawa sprawiła, że uderzył się w czoło i ruszył sążnistym krokiem przez salon, jak człowiek, którego trapi jakaś myśl złowroga. Nim doszedł do drugiego końca, pani Mouton pojawiła się we drzwiach. Kawaler stanął z miną zaambarasowaną tylko, ale Francuzce, która widziała poprzednie jego ruchy tak gwałtowne, mina ta wydawała się krwiożerczą. Spojrzała na jego oczy. Władysław miał zawsze oczy przypominające zarżniętego barana — w tej chwili wydały się one okropnemi, dzikiemi, pełnemi szału.
Jak wszystkie osoby bardzo trwożliwe, pani Mouton w chwili niebezpieczeństwa zdobyła się na heroizm. Przyskoczyła obces do Tyndakowskiego, chwyciła go za ręce.
— Calmez-vous, monsieur, au nom du ciel, calmez-vous! On va venir vous recevoir tout de suite, tout de suite. Veuillez donc vous asseoir!
To mówiąc zaciągnęła go na kanapę, koło lampy i usadowiła go w karle, gładząc go po ramionach jak małe dziecko.
— Nous avez été souffrant, je le sais, mais ce n’est rien, ce n’est rien!
Pan Władysław nie wiele rozumiał po francuzku, ale gdyby był rozumiał, nie mógłby był straszniej wytrzeszczyć oczu, jak to uczynił. Wtem odchyliły się drzwi boczne, do których siedział plecami i weszły: Basia wraz z kucharką niosąc szaflik z wodą.
— Madame — wybełkotał kawaler łamiąc sobie głowę nad tem, co ma powiedzieć, madame, comment vous portez-vous?
— Dieu de la miséricorde! Voilà qu’il me prend pour une folle — zawołała Francuzka, zrywając się z miejsca. I dobrze zrobiła że się zerwała, w tej chwili bowiem Basia i kucharka spełniły co im przykazano. Szaflik przez chwilę unosił się złowrogo nad głową kawalera, a potem nagle, cały kawaler wraz z śś. Porcjunkulą i Akkomodatą akkomodowany został najmniej spodziewaną kąpielą, jakiej kto kiedy doznał w życiu. Spełniwszy ten czyn i krzyknąwszy parę razy z przerażeniem: warjat! warjat! obie służące salwowały się ucieczką, zamykając na klucz drzwi za sobą. To samo uczyniła przed niemi pani Mouton. Otworem stały tylko drzwi do przedpokoju, i tamtędy też, nakrzyczawszy się najpierw trochę i naszturmowawszy po salonie, a potem podumawszy nieco nad swoim losem, cofnął się nasz bohater.
Mamże dodawać, że kiedy wychodził na ulicę, z różnych jej rogów i zakątków rozległ się śmiech, imitujący Mefistofila — spiew w Fauście i wołanie „Prima Aprilis.“

Mamże dodawać, że Gogo nie darował p. Tyndakowskiemu dziesięciu butelek szampana? Mamże dodawać, że ten ostatni podał się natychmiast o przeniesienie na prowincją, i że przez cały czas, póki to nie nastąpiło, zachowywał się nader skromnie i potulnie i nie pokazywał się prawie nigdzie?
To jedno dodać muszę, że przed świętami Wielkanocnemi onego roku zginęła mi była z biurka karta zapraszająca mię na bal u hrabstwa N., który się odbył był przeszłego karnawału. Zapewne ktoś przywłaszczywszy ją sobie, wywabił chemicznie słowa wpisane atramentem, a na ich miejsce wpisał nazwisko p. Tyndakowskiego i datę 1-go kwietnia. Ale kto? — nie wiem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.