Więc ci losy odległe z dłoni sobie wróżą,
Ci znów, ciekawi na jego wywody,
Każą mu zgadywać z wody,
Zabobonne kumoszki
Kupują proszki,
Zdrowi, kaleki
Biegają do niego po leki,
Bogate znosząc ofiary
I dary
On brał, co mógł i przywykł żywić się z jałmużny,
Więc zawsze chętny, usłużny,
Radził, gdy go pytano i leczył, jak umiał
I jak najlepiej rozumiał.
O jedno się starał przynajmniej,
By ludziom szkodzić jak najmniej.
Więc, jak umiał, leczył, radził,
A sam pieniążki gromadził.
Lecz przyszedł młody znachor. Ten słysząc, że ludzie
O starym mówią, jak o jakimś cudzie,
Spostrzegł, że grunt-by tutaj znalazł dla swej sztuki.
Spostrzegłszy w wykształceniu czarodzieja luki,
Powyciągał przed ludzi wszystkie jego błędy,
Złośliwy język puścił w te pędy.
Stronników zjednał, spokój zamątał,
Zdania przebiegle poplątał,
A spostrzegłszy, że większość ludzi miała we łbie
Przeważnie kiełbie,
Tak wszystko zbałamucił, że gdy tego kupił.
Tamtego zgłupił,
Szacunek zdołał sobie zyskać tak głęboki,
Iż zaliczono go między proroki.
Cóż się stało? Staremu masło, jaja, bułki
Zanoszono za pigułki,
Młodemu chleb i kokoszki
Za proszki.
Obaj znachorzy żyli w nienawiści,
Aliści,
Gdy się jednego razu samotni spotkali,
Bardzo się grzecznie obaj przywitali
I rzekli: — My niby wrogi,
A jedne nas żywią bogi!
Ja gdy „tak" mówię, a ty „nie“ gdy wołasz,
Natury ludzkiej zmienić nie zdołasz.
Jeden kłamie jak drugi, obaj mamy złoto.
Święć się, ludzka głupoto!