Raz burza okręt rzuciła na skały.
Wyjące wichry żagle potargały,
Ster ułamany poniosła gdzieś fala —
Lądu ni łodzi nie widać ni zdala!
Bałwan z pokładu porwał kapitana,
A majtków dzika tłuszcza zbuntowana
Na łódź jedyną wsiadłszy, na przestworza
Rozburzonego poleciała morza.
Na porzuconym, tonącym okręcie
Zostało kilku podróżnych; ci święcie
O niezawodnej przeświadczeni zgubie
To stojąc długo na statku kadłubie,
Na fal biegnących patrzyli igrzysko,
To znowu, głowy opuściwszy nisko,
Przemyśliwali o tak przykrym skonie.
Aż noc zapadła. Alić morskie tonie,
Jakby nie głodne i ofiar nie chciwe,
Zrównały nieco swych fal dziką grzywę
I choć dokoła głąb strasznie hucząca,
Ni wiatr, ni bałwan okrętu nie strąca.
Podróżni znowu nabrali nadziej.
Może ucichnie burza, gdy zadnieje?
Byle wytrzymał statek! Więc co żywo
Pracy się jęli z ochotą prawdziwą —
Anglik fajeczkę krótką wsadził w zęby
I jął pompować wodę, ani pary z gęby
Nie wypuszczając; Francuz na maszt gładki
Wylazłszy, pstre doń poprzyczepiał szmatki
Na znak przejezdnym statkom, ani Niemiec marnie
Nie siedząc, poszedł oglądać spiżarnie,
I dumny Hiszpan, co o skarbach marzy
W ziemi ukrytych, wnet stanął na straży,
By mieć na morze wzburzone baczenie.
I sprawnie praca szła — nad pomyślenie!
Jeden jedyny nie dotknął niczego,
Lecz napominał i ganił każdego;
Jak pompą ruszać, nauczał Anglika,
Choć sam roboty troskliwie unika,
Narobił wrzawy pustej gwałtu, krzyku!
Znam ja cię dobrze, miły podróżniku!
Tyś swojej ziemi syn wierny i prawy!
Polakiem jesteś — najpewniej z Warszawy!