Baczmaha/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Mieczysław Gwalbert Pawlikowski
Tytuł Baczmaha
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1898
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Wracaliśmy z Bystrej niezupełnie zadowoleni. Zawiodły nas nasze nogi i nie stanęliśmy na szczycie przed wschodem. Stromą ścieżką pomiędzy kosodrzewiną zaleźliśmy w dwóch godzinach zaledwie na przełęcz i coraz stromszą granią zaczęliśmy się wydostawać z pomocą rąk na pierwszy czub, Błyszczem zwany, gdy słońce ukazało się już z po za gęstej chmur obsłony. Deszcz wprawdzie już nie »siąpił«, ale »cud« zapowiedziany przez Sieczkę nie nastąpił i wszystkie prawie szczyty były zakryte. Zaledwie czasem za powiewem wiatru odsłonił się na mgnienie oka zakrzywiony kieł Krywania, lub wystający nad obłoki szczyt starorobociańskiej piramidy, albo w dali trzy groźnie ku niebu sterczące rogi Rohaczy. Liptowskie tylko doliny ukazały się nam w całym swoim przepychu obiecanej ziemi z niezliczonemi swemi wsiami i miasteczkami, przykryte ułożoną do poziomu gęstszą, lecz kryształowej przezroczystości warstwą powietrza, niby olbrzymią, niebieskawą taflą szklaną.
Był to widok w swoim rodzaju niezrównany — lecz nas nie zadowolił. Myśmy pragnęli widzieć szczyty tatrzańskie, a nie mogliśmy się szczytom napatrzyć, ujrzawszy je jakby w przelocie, — pragnęliśmy widzieć wschód słońca, a nie zdołaliśmy zdążyć na czas. Ztąd niezadowolenie. Łączył się z tem pewien rodzaj wstydu, właściwego wszystkim turystom, gdy wracają do domu, nie dotarłszy do zamierzonego celu. Nie wydrapaliśmy się na właściwy główny szczyt Bystrej, gdyż i ten był chmurami zakryty, a przewodnik nam radził, abyśmy napróżno tego trudu nie podejmowali. Oszczędziliśmy sobie przez to, licząc z powrotem, może trzy godziny czasu, ale wracaliśmy niezadowoleni.
Panna ciotka i pani Józefowa, obie czuły się bardzo zmęczone i szły powoli, pozostając z tyłu, prowadzone przez dwóch górali. Obie panny, Bolesław i ja wybiegaliśmy naprzód za przewodnikiem Maciejem, a ubiegłszy kawał drogi, zatrzymywaliśmy się, czekając na przybycie reszty towarzystwa. Bolesław prowadził pannę Ksenię, ja Józię.

O czem rozmawiała ze sobą para narzeczonych — nie wiem, i domyśleć się trudno, bo zakochani zwykle mówią z sobą o rzeczach z ich miłością w żadnym nie stojących związku, a wydaje im się potem zawsze, że tylko o swem kochaniu rozmawiali. Powiem tylko, że w tym powrocie z Bystrej panna Ksenia po raz pierwszy zdawała mi się spoglądać z lubością na bałabańskie wąsy swego towarzysza. Jego dobroduszne, flegmatyczne rysy promieniały szczęściem. Powietrze tatrzańskie cudownie nastraja nerwy. Komuż ono serca nie obudzi!
O czem ja rozmawiałem z panną Józią — na to pytanie jednem słowem mogę odpowiedzieć: o panu Antonim. O nim i ciągle tylko o nim. O jakimkolwiek przedmiocie zaczęła się rozmowa, z tej tkanki wysnuła się znowu ta złota nitka, której w tym wypadku było na imię »Antoś«. Panna Józia wiedziała jak przyjazny nas łączy stosunek i rada korzystała z mego towarzystwa, aby mówić ciągle o tym, o kim ciągle myślała.
Mylę się jednak: była mowa i o kim innym — o panu Adolfie. Dowiedziałem się teraz dopiero na pewno, czego domyślałem się już dawno, że pan Adolf ubiega się o względy panny Józefy i występuje w roli konkurenta, licząc na gorące poparcie cioci Róży.
— Pan Adolf nie jest uczonym, to prawda — mawiała ciotka pannie Józefie, — ale uczeni są najgorszymi mężami, a panny nie idą za mąż na to, aby lekcye brały od mężów, ale przeciwnie, aby uczyły mężów tych cnót, jakie im w domu wpojono. Pan Adolf jest człowiekiem dobrze wychowanym, delikatnym, ma piękny majątek i koligacye w wielkim świecie. Byłabyś z nim szczęśliwą i poprowadziłabyś go, jak pan Bóg przykazał...
— Panna, która idzie za mąż, aby męża na pasku prowadzić, — mówiła panna Józia, opowiadając mi o tej scenie z ciotką — niech raczej pójdzie na Bystrą i skoczy w tę przepaść! — szliśmy właśnie brzegiem przepaści — i jabym wolała tu skoczyć, niż wyjść za takiego pana Adolfa! sto razybym wolała!... Patrz pan, jak tu głęboko...
— Niechże pani się tak nie nachyla! — zawołałem, chwytając ją za rękę.
I pomyślałem: Bieda z zakochanymi. Wszak to wczoraj miałem taką samą przeprawę z Antosiem!
Zaśmiała się wesołym głosem:
— Nie obawiaj się pan. Daleko jeszcze do przepaści i daleko do tego, abym poszła za p. Adolfa. Ale do przepaści bliżej... daleko bliżej.
— Kłopot z młodzieżą! — rzekłem. — Wie pani, że wczoraj...
— Co wczoraj?
Ukąsiłem się w język. Wszak to przyrzekłem uroczystem słowem Antosiowi, że o danym mi na wypadek śmierci do panny Józefy zleceniu, nikomu nie powiem, jeźliby on karku nie skręcił. A oto mało co się nie wygadałem.
— Wczoraj? — powtórzyła pytanie, widząc, żem się zająknął, — wczoraj pan był na wycieczce z p. Antonim. Jakiż pan miał z nim kłopot? czy taki jak ze mną?
Spostrzegła moje zmięszanie i zarumieniła się. Wiedziała niezawodnie, że nie są mu obce pomysły bajroniczne w tym rodzaju, w jakim sama przed chwilą mówiła o skoczeniu w przepaść, i domyśliła się zapewne po mem zająknieniu, że w tym poemacie, którego nie chcę wyśpiewać, i o niej musiała być mowa.
Użyłem więc wybiegu i zacząłem uskarżać się na zapamiętałą śmiałość Antosia, która mnie wczoraj takiego nabawiła strachu, i opowiadałem jej całą tę awanturniczą wyprawę, której Antoś był bohaterem, pomijając jednak ustęp dla niej najciekawszy, bo ją osobiście dotyczący.
Pałały oczy dziewczęciu, na twarzyczkę jej wystąpiły ognie — a prowadząc ją pod ramię, czułem, że drży.
Minęliśmy już szałas na hali Pysznej, przypominając sobie wieczór, tak wesoło tam wczoraj spędzony przy ognisku, komedyę odegraną przez p. Bolesława i serenadę, wraz z owym duetem improwizowanym przez Macieja, który się stał powodem śmiechów do późnej nocy.
Odpocząwszy chwilę i posiliwszy się, szliśmy okolicą lesistą do hali Ornackiej i dalej, schodząc stokami grzbietu, do hali Smytniej. Było już blizko południa. Tu znowu dłuższy czekał nas odpoczynek. Roztasowaliśmy się obozem, a górale, zrzuciwszy torby z pleców, wydobyli ostatek naszych wiktuałów i butelkę wina. Dwie panie starsze bardzo się czuły znużone, szczególnie ciocia Róża. Położywszy się w trawie, dysząc, długi czas nie odzywała się do nikogo, wreszcie pokrzepiona szklaneczką wina przyszła nieco do siebie i zaczęła czynić nam wszystkim gorzkie wymówki, iż żadnego na nią nie mamy względu i zbyt spiesznie idziemy. Winę, jak zawsze się dzieje w takich wypadkach, złożyliśmy na przewodnika.
Maciej obruszył się, dotknięty do żywego tą niesprawiedliwością:
Fto? ja winien? Ja wam nie kazuję tak wartko hybać! ja wam ciągle gwarzę aż mnie cliwi: nie spieszcie się, mocki czasu mamy! Ja daję pozór na wszystko i godnie uważuję, że starsza pani (no, przepraszam) zaczyna kulckać, bo ją skale w nogi dziobią, a starsza panna ciocia (no, przypytuję) krzypi, a to nie peć, jak kto nie przywyczny: idź i idź w samo południe, a tu pre! Skrony tego ja winien i tela!
— Ależ, mój Macieju, ja wam nie zarzucam... — zaczęła ciotka. Ale Maciej nie dał sobie głosu odebrać i mówił dalej:

— A bo rekuratnie!... ja na was nie mogę pokrzykować, wołam i wołam furt, żebyście się mnie dzierzyli, ale choćbym zasipnął, to moje wołanie na nic... Ot, haniok na buli, gwarzę: siądźmy se kany tany, poczekajmy aż pani mama przyjdzie. Ale panienki jak fukną, jak zaczną hipkać po brzyzku a panowie za niemi i tela! A kto winien, Maciej winien.
Zaledwie nam się udało udobruchać Macieja, ślubując mu na przyszłość posłuszeństwo, radzi jednak byliśmy w duszy z tego, że swojemi skargami nie dopuścił panny ciotki do słowa. Ciocia zresztą po drugiej szklaneczce wina wpadła także w lepszy humor.
Ruszyliśmy wreszcie w dalszą drogę. U wstępu do kościeliskiej doliny, przy tak zw. »bramie Kraszewskiego«, miały nas oczekiwać wózki z Zakopanego. Już niedaleko.
Dochodziliśmy do krzyża postawionego w r. 1852 przez Wincentego Pola, w miejscu, w którem, wedle dawnego podania, zamordowali opryszki królewskiego młynarza, wypłukującego złoty piasek. Nagle na zakręcie drogi ujrzeliśmy idących naprzeciw nam dwóch panów.
Jednego z nich poznała bezwłocznie panna Józia po kapeluszu à la Rembrandt: był to p. Adolf. Rumiana jej twarzyczka poczerwieniała bardziej jeszcze od gniewu i przybrała przy tem wyraz taki, jakby ją kto srodze obraził.
Ale kto był ów towarzysz p. Adolfa? długo nie mogliśmy się domyśleć. Był to mężczyzna starszy i dobrej tuszy.
— Ach, to wujcio! — zawołała wreszcie panna Ksenia z radością. Panna Józia nie zdawała się tej radości podzielać.

Istotnie był to oczekiwany już od dłuższego czasu w Zakopanem brat pani Józefowej i panny Róży, a obu panienek opiekun. Zjawienie się jego w towarzystwie p. Adolfa napełniało pannę Józię niedobrem przeczuciem.
Miała słuszność.
Gdy się ci panowie do nas zbliżyli, nastąpiły zwykłe przywitania i zapytania. Wujaszek zajął się rozmową z panią Józefową i parą narzeczonych, panna ciocia z p. Adolfem. Józia szepnęła do mnie:
— A teraz chodźmy, chodźmy naprzód, prędko, prędko! Zanim ci państwo się spostrzegą, że nas niema, będziemy już od nich daleko.
Ale ciocia miała się na baczności, czyli, jak się wyrażał Sieczka: dawała pozór na nas.
— Ho, ho! ho, ho! Józiu! — wołała — Józiu, wróćno się! Teraz, kiedy jest czterech panów i nas cztery, to pójdziemy parami. Młodzież naprzód! Pan Bolesław poprowadzi Ksenię, pan Adolf Józię. Siostra pójdzie z braciszkiem, ja zamawiam sobie pana towarzystwo. — I podała mi rękę.
Nie wypadało, jak podziękować i poprowadzić.
Szliśmy w ostatniej parze i zostawaliśmy ciągle z tyłu. Przed nami szedł p. Walenty z panią Józefową i rozmawiali o interesach majątkowych, a tuż przed niemi p. Adolf z panną Józefą. On jej prawił jakieś francuzkie komunały, ona milczała. Bolesław z Ksenią wyprzedzili znacznie wszystkich i idąc coraz prędzej, byli już od nas daleko.
Ciocia pragnęła niezawodnie, aby i druga para poszła za ich przykładem, bo p. Adolf miałby sposobność do rozmowy sam na sam z Józią.
— Kseniu! — wołała — Kseniu!... ach, już nie usłyszy!... Józiu, biegnijże za Ksenią, niech nas tak nie wyprzedzają ci państwo!
— Biegnij, biegnij Józieczko! — zachęcał ją wujaszek.
Chcąc nie chcąc, Józia przyspieszyć musiała kroku w towarzystwie p. Adolfa. Wkrótce obie pierwsze pary znikły nam z oczu.
Dogoniliśmy je dopiero pod krzyżem.
— Patrz pani — mówił p. Adolf do swej towarzyszki — jakie to piękne! Te skały, te góry, ten lasek świerkowy, ten romantycznie szemrzący strumyk, c’est charmant! to prawie przypomina Szwajcaryą; on se sent penetré de la grandeur de Dieu!... A teraz ten krzyż! Czytała pani ten napis: »I nic nad Boga!« To pisał ten pan Pol, autor »Mohorta«... tego »Mohorta«, którego stadninę malował Kossak... bo on najlepiej konie maluje... On mi już obiecał, że moje konie wymaluje...

— Ten pan Pol? — zapytała naiwnie Józia.
— Nie, Kossak. Pan Pol nie jest malarz, c’est un poète, tak jak Mickiewicz... mais il est plus catolique... Ale pani pewnie czytała jego wiersze?
— Nie, ja wierszy nie lubię.
Vous avez parfaitement raison. I ja także. Tylko piękna natura... cela me suffit. Ale taki krótki wiersz, jak ten tu na krzyżu, to także taki piękny jak natura. To jak Mickiewicz, et c’est même plus grand que lui: »I nic nad Boga!« c’est sublime! Uważa pani? »Nic!« To jedno »nic«, to większe niż cały pan Mickiewicz...
Dalszej rozmowy nie dosłyszałem. Dwie młode pary poszły naprzód ku Pisanej, a myśmy z tyłu zostali.
Przed wywierzyskiem Dunajca, przy skale, zatrzymaliśmy się czas niejaki, p. Walenty bowiem chciał koniecznie pokazać siostrom swój podpis, przed pięciu laty tam wyryty, i dziwił się, że go odszukać nie może.
— Jak Pana Boga kocham, tu było, tu, tu w tem miejscu. A teraz tu podpisany jakiś Bart Duda! Bart? to pewnie Bartłomiej, a Duda nazwisko. A niechże go z takiem nazwiskiem kule biją! Moje, szelma, wyskrobał, a »Duda« napisał, do kroćset bizunów! I to się nazywa cywilizacya! Ucz chłopa czytać, a wyskrobie twoje nazwisko i napisze: Duda!
Pani Józefowa zwróciła uwagę brata, że trzeba podążać za pannami, które poszły naprzód i są zbyt długo sam na sam z kawalerami.

— Nic im nie będzie! taki spacer tylko na zdrowie pannom wychodzi. Zresztą tu przecie już droga jak w parku i żadnego niebezpieczeństwa niema. Ot i górale nas już odeszli.
W samej rzeczy, przewodnik z góralami pospieszyli już do wózków, które na nas czekać miały u »bramy«.
Idąc od skały ku polanie Pisanej, trzeba się piąć na mały wzgórek. Gdyśmy nań już wyszli, spotkała nas niespodzianka, której nikt nie mógł przewidywać. Ujrzeliśmy obie panny na dole, na drugim końcu polany, spoczywające na trawie, — tak się nam zrazu przynajmniej wydało, — a żadnego z panów przy nich nie było. Gdyśmy się bardziej zbliżyli, spostrzegła nas panna Ksenia i zaczęła nas przyzywać żywą giestykulacyą i wołać, jakby żądając pomocy. Słów nie mogliśmy dosłyszeć, ale przyspieszywszy kroku, widzieliśmy już wyraźnie, że pochyla się nad leżącą na trawie Józią, jakby ją cuciła ze snu lub omdlenia. Puściłem ramię cioci i ile nóg starczyło, biegłem w tę stronę.
Jednocześnie prawie ze mną przybiegli z przeciwnej strony, od strumyka, Adolf i Bolesław, obaj z odkrytemi głowami, niosąc w rękach kapelusze napełnione wodą. Przypadłem pierwszy.
— Co się stało? — zapytałem.
Pytanie było zbyteczne. — Widziałem bowiem Ksenię podtrzymującą siostrę, bladą jak chusta i mglistem spojrzeniem patrzącą w przestrzeń.
— Nic już, nic — odrzekła Ksenia. — Józi zrobiło się niedobrze... Zmęczyła się zanadto... Proszę nas chwilę same zostawić.

Usunęliśmy się, — ale odchodząc, odwróciwszy mimowoli głowę, ujrzałem, jak Józia rzuciła się siedzącej przy niej siostrze w objęcia i usłyszałem jak głośnym wybuchła płaczem.
Tymczasem nadeszły zdyszane obie starsze panie z p. Walentym.
Zatrzymaliśmy się za najbliższym zakrętem skał, aby nie być niedyskretnemi świadkami. Postanowiliśmy czekać, dopóki nas panie nie przywołają. Wkrótce przyszedł do nas i pan Walenty.
Bolesław siadł na kamieniu i skulony, zwykłym mu w każdem zakłopotaniu ruchem, ściągał na dół długie swoje wąsy. Adolf zmięszany i zdenerwowany, nie mógł ustać na miejscu i przestępował z nogi na nogę. Wyjął z kieszeni pulares, próbował zapalić papierosa, ręce mu drżały, dwa razy pudełeczko z zapałkami upadło mu na ziemię, trzy razy zapałka zgasła. Zapalił wreszcie, zaciągnął się raz dymem i odrzucił papieros precz od siebie.
— Co się to stało? — zapytałem.
— Przemokły, voilà tout — odpowiedział lakonicznie, z gestem smutnej rezygnacyi rozszerzając ramiona.
— Jakto? wszakże deszczu nie było od rana!
— Cóż ztąd? wpadły do wody.
— Gdzie? do strumienia?
— Do strumienia, kiedy czerpałem wodę kapeluszem...
Teraz dopiero wyjaśniło się, że ja mówię o pannach, a pan Adolf o papierosach.
Nadszedł pan Walenty i nie dał mi już przyjść do słowa.
— Otóż to macie! — prawił z wyrazem gorżkiej ironii — te wasze wycieczki, wyprawy bohaterskie na szczyty, marna poezya! Jak Pana Boga kocham, głupstwo. To nie dla kobiet! Nie lepiej to pannom było w domu siedzieć? Ale co z niemi robić! Uparły się baby: »Zakopane! Zakopane!« Masz teraz Zakopane!
— Ale cóż się to stało? powiedzcie już raz panowie, co się stało! — pytałem raz po raz.
— No, jak Pana Boga kocham: co się stało! czy nie widziałeś pan, co się stało? Józia zemdlała i nie może przyjść do siebie.
— Wiem. Ale dlaczego?... Zupełnie nie była zmęczona, biegła tak żywo, taka była wesoła...
— Et, co tu gadać! — machnął p. Walenty szeroką dłonią, jakby ziemię kropił, i wrócił znowu do kobiet.
Zwróciłem się do p. Bolesława, który tonął w zadumie, ciągnąc się za wąsy. Powieki miał zmrużone jak szpareczki. Żadnego nie umiał mi dać wyjaśnienia, nie był bowiem obecnym w chwili omdlenia, wybiegłszy naprzód z panną Ksenią.
Teraz już nie podlegało żadnej wątpliwości, że wina całego wypadku ciążyła na panu Adolfie, i że ten, korzystając z tego sam na sam, może nietaktownem, zbyt śmiałem obejściem, albo nawet zuchwałą próbą jakiego karesu, stał się przyczyną jej omdlenia. Dzieweczka wiejska, której, wbrew jej woli, parobek chce wycisnąć na ustach całusa, lunie go w gębę, ale panna taka, jak Józia, na to się nie zdobędzie, zamiast się bronić, zemdleje.
Spojrzałem na gładkiego młodzieńca, który blady i widocznie wielce zalterowany, przestępował ciągle z nogi na nogę, jak koń fiakierski. Przystąpiłem blizko, patrząc mu w oczy, i rzekłem dość ostrym tonem:
— Powiedzże pan nareszcie, jak się to stało! Pan musisz wiedzieć najlepiej.
Mon Dieu, est-ce que je sais, jak się to stało? Je n’en sais rien — odpowiedział śmiało. — Była nierozmowna z początku, a potem rozmawiała tak żywo!... Zainteresowała się wypadkiem, o którym jej opowiadałem i wypytywała o szczegóły... Może i moja wina, ale czyż się mogłem spodziewać, że to ją tak będzie impressyonować?... Ale nawet wątpię, aby to wrażenie było przyczyną de cet evanouissement, bo już dość długo wtedy mówiliśmy o tem... Elle m’a tendu la main et elle a dit: Jakiś pan dobry! — et voilà, tout d’un coup elle tombe raide par terre... myślałem zrazu, że się pośliznęła na trawie...
Otworzyłem szeroko oczy, aby lepiej pochwycić treść tej bałamutnej makaronicznej relacyi i przerwałem zdziwiony:
— O jakimże to wypadku opowiadałeś pan pannie Józefie?
Ah, vous ne savez rien? O panu Antonim. Przyniesiono go wczoraj wieczór do domu prawie nieżywego...
— Czy być może! – zawołałem przerażony.
— Spadł... stoczył się z jakichś... le mot ne me revient pas... aha! z jakichś »piargów«, czy coś podobnego. Rękę złamał i pokaleczył się mocno, szczególnie w głowie ma dwie dziury głębokie... odzienie całe było na nim podarte w szmaty, nawet jeden but zgubił. Znaleziono wyżej jego pled i na nim go przeniesiono... c’est tout ce que je sais; dotąd nie odzyskał przytomności.

Nie byłem w stanie słowa przemówić. Chwyciłem się oburącz za czoło. Wyobraźnia rysowała mi jasno w duszy miejsce, gdzie stało się to nieszczęście. To na owych piargach, po których wczoraj rano Antoś poskakiwał tak śmiało, a któremi wieczorem miał wracać, gdyśmy się pożegnali!
Pan Adolf opowiadał dalej tym flegmatycznym, salonowym tonem, jakim się zwykło »w dobrem towarzystwie« opowiadać o każdem, choćby najtragiczniejszem zdarzeniu.
— Doktor... no, trzech doktorów przyleciało... vous concevez, całe Zakopane było w ruchu... nic jeszcze stanowczego nie orzekli. Ręka złamana c’est la moindre chose, ale idzie o mózg, o te dziury w głowie i o wstrząśnienie mózgu.
Zapytałem o nazwiska doktorów, a Adolf wymieniwszy ich, mówił:
— Pierwszego z nich posadziłem przy chorym i zobowiązałem go, aby ani na krok nie oddalał się, chyba aż który z tamtych dwóch go zastąpi. Dał mi słowo, że go nie odstąpi aż do mego powrotu... bo to widzi pan, il est chez moi, w mojem mieszkaniu. Wychodziłem wczoraj wieczór właśnie do Kasyna, a... nie wiem, czy pan wie, mieszkam prawie na końcu ulicy Kościeliskiej, dans la cabane de Sierocki... otóż widzę, że górale niosą coś w dużej płachcie i słyszę jęk... mais je vous dit: straszny jęk, aż mrowie przechodzi. Pytam więc, co to się stało... i dowiaduję się, że to pana Antoniego tak niosą, że go znaleźli na... le drôle de mot ne me revient jamais... na »piargach«... Otóż pan Antoni mieszkał na drugim końcu wsi, aż na Chramcówkach. Nie dałem go tam nieść tak daleko, bo by go może żywego nie donieśli i umieściłem tymczasem u siebie...
— To z tego powodu powiedziała panu panna Józefa: »jaki pan dobry!« Czy tak?
Précisement... Właśnie jej to opowiadałem. Powiedziała: »jaki pan dobry!« podała mi rączkę i zemdlała.
Pan Adolf westchnął. Był widocznie wzruszony i znowu żywiej przestępować zaczął z nogi na nogę, kręcąc się w miejscu. Po chwili mówił dalej:
— Bo zresztą, nie można było nawet inaczej zrobić. Wie pan, on niema nikogo, ktoby się nim zaopiekował et c’est un pauvre garçon. Zatelegrafowałem do jego stryja, c’est son tuteur, niech co zarządzi, a tymczasem ja go zastąpię. Ale ten stryjaszek... znam go dobrze, puisque c’est mon voisin... to biedaczysko dzierżawca na małym folwarku, ma dziesięcioro dzieci, a długów po uszy. Il ne pourra pas faire grande chose pour lui.
Zaproponowałem p. Adolfowi, że najchętniej gotów jestem przyczynić się do wydatków, jakie choroba Antosia za sobą pociągnie, gdyż blizki z nim łączy mnie stosunek. Ale p. Adolf odrzekł nawpół obrażony:
— Wybacz pan, ale to być nie może. Ja go nie umieściłem w hotelu, ale przyjąłem do mego domu, i wydatki do mnie wyłącznie należą.
Nadbiegła panna Ksawera i oznajmiła nam, że siostrze jej już lepiej i będzie mogła iść już dalej z pomocą jej i matki, prosi jednak, abyśmy im nie towarzyszyli, ale szli zwolna naprzód, a gdyby naszej potrzeba było pomocy, to zostaniemy przywołani.
Wyruszyliśmy tedy ku Bramie. Wracaliśmy z wesołej wyprawy z pochylonemi głowami, pomału, krok za krokiem, smutni, jakby na pogrzebie za trumną. Porównanie to nasuwało mi się samo: obok mnie szedł p. Walenty, który ciągle wzdychał i stękał, trzymając w ręku chustkę, którą co chwila podnosił do twarzy, aby otrzeć pot z czoła. Przed nami szli obok siebie milczący Adolf i Bolesław, obaj z odkrytą głową; trzymali w ręku kapelusze, z których jeszcze woda ściekała.
Dowlekliśmy się wreszcie do Bramy. Wkrótce nadeszła i panna Józia, prowadzona pod ramię przez Ksenię i matkę. Była bardzo blada i zmieniona. Straszny ból malował się w jej wzroku.
Pomogłem jej wsiąść do wózka. Nie zapomnę nigdy jej spojrzenia, jakie na mnie padło. Wargi jej drżały jak w febrze, chciała coś rzec do mnie, ale wyrazy więzły jej w gardle. Przez łzy, które ją dławiły, jedno tylko szepnęła słowo, ale tak smutnym, tak niewypowiedzianie smutnym tonem, że mi się samemu serce boleśnie ścisnęło:
— Wie pan?...
W tem słowie i w dźwięku jej głosu odczułem wszystko i zrozumiałem.
Nic jej nie odrzekłem. Skinąłem tylko głową.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Mieczysław Gwalbert Pawlikowski.