Błogosławieństwo (Kasprowicz)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Błogosławieństwo
Pochodzenie O bohaterskim koniu i walącym się domie z Dzieła poetyckie Tom 6
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze E. Wende i Sp. (T. Hiż i A. Turkuł)
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom 6
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXIII.
BŁOGOSŁAWIEŃSTWO.

Gdybym miał duszę tak czystą, że prawo błogosławienia komukolwiek nie byłoby zuchwałem uroszczeniem, ku wam wyciągnąłbym rękę, o ciche, rodzinne me pola!
Ani korca pszenicy nie wyniosłem z waszych skib, nie wodziłem bydła na targ, wypasionego na waszych łąkach, i rzemiennej kiesy-m nie wypychał, śród cudzych ściernisk kłosym-ci zbierał pożniwne, a w świat poszło za mną tylko wspomnienie niedoli i smutek.
I to jest moje bogactwo i to mój posiew na tęsknicę lat, które przyjdą po mnie...
Nigdym też smutku nie zelżył, choć, jak pijak niechlujny, plułem na siebie, myśląc, że pluję na innych.
Albowiem w godzinach, kiedy palce kurczowo chylą się ku błotu, by mu je rzucić w twarz i powiedzieć, że samolubnym jest niszczycielem, zjawia się przedemną wasz obraz, o ciche, rodzinne me pola, i od ostatecznych skażeń chroni me serce.
Nawiedził mnie dzisiaj sen i szeptał złowróżbnie, że Bóg się od was odwrócił i w przeraźliwą zamienił pustkę:
Mróz podgryzł korzonki waszych ozimin i zwiędła, oszadziała szarość zaściela bujną niegdyś płaszczyznę.
Kępy śniadych ostów, resztką zwarzonych liści suche pookręcawszy badyle, sterczą samotnie nad umarłą trawą wązkiego rowu.
Od przysłoniętych, mgławych lasów przylatuje chmura kawek i, nie znalazłszy żeru, ginie z wrzaskiem rozpacznym w ołowianych głębiach przestrzeni.
Grudę długiej, jednostajnej drogi ciężkiemi rozciera kopytami chude, zleniałe szkapsko, wlokąc za sobą dziurawy półkoszyk. Pogania je z pośród garści grochowin nędzny człeczyna w siwej, na uszy zaciśniętej czapce baraniej i w opuchłych, skórzanych rękawicach:
— »Wio! wio!« — śmiga batem — »wio! wio! starucha! Bliżej nam śmierci, niż wiosny! Aby ino się dostać do gniazda! Aby ino się dostać! Wio! wio!...«
I tak się wlecze ku dalekiej, sinej plamie wsi, tak dalekiej i tak sinej, że strzechy zrównały się niemal z ziemią, tworząc jakoby pas, oddzielający ją od nieba.
A za tym tryumfalnym rydwanem życia — sztykut! sztykut! — kuleje na pół obłąkany, co dopiero z więzienia wypuszczony podpalacz...
»Juścić« — wrzeszczy, wygrażając się, to zżółkłe, szronem osypane, ogromne widmo — »teraz niema co! Poczekam, aż te trochę żyta wyrośnie i dojrzeje, aż je zwieziecie do stodół! Cały świat wolno mi puścić z dymem, bom ja go stworzył, nikt inny!...«
O lękiem przyszłych dni oddychające me pola!
Nie wiem, jakie zdarzą się wam losy, złe czy dobre, lecz między nadzieją błękitu, a większym jeszcze pomrokiem staje mój smutek i nieśmiałe szle wam błogosławieństwo...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.