Błękitni/XV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XV

W zimowy, śnieżny poranek odbył się ślub cichy. Zmieniono umyślnie godzinę, aby uniknąć zbiorowiska, ale ludzie książęcy od rana obiegli kościołek. Natłoczony był dzierżawcami, urzędnikami, szlachtą okoliczną. Zaledwie się docisnęli do ołtarza, ocierając się o barki. Książę zabronił pokojowcom torować drogę. Tłum ten go kochał.
Gdy odchodzili już połączeni, ścisk stał się jeszcze większy. Słyszał Leon za sobą nieśmiałe, a serdeczne szepty:
— Daj wam Boże szczęście! Daj wam Boże długie lata! Oby nam dzieci twoje królowały! Oby synowie twoi twoje serce i rozum mieli!
Podnosił oczy i spotykał twarze biedaków, którym dał chleb, wyzyskanych, których osłonił, złych, których podźwignął, sług swoich, albo i nie sług — ale go wszyscy znali i on do nich się uśmiechał, czując w piersi wielką radość i zadowolenie. Widział, że mówiły ich serca, bo łez niejedno oko było pełne. Kłonili się przed nim, ale wnet prostowali i szmer szedł z ust do ust:
— Nasz książę to! Nasz książę! Nasz dobry!...
Grzymała szedł za młodą parą i triumfował jakby to jego błogosławili.
Przed kościółkiem stał książęcy zaprząg, otoczony biało-złocistą służbą. Siła narzucił na swą młodą panią okrycie i wsadził ją do sań złocistych. Leon obejrzał się za Grzymałą.
— Siadaj z nami, Jerzy! — zawołał.
— Dziękuję. Mnie trzeba być w Holszy przed wami! — odparł Grzymała, wskakując do małych saneczek.
Książę otulił nogi żony i usiadł obok niej. Pomknęły konie i eskorta. Za odjeżdżającymi tłum, hamujący się dotychczas, wybuchnął, i pogoniło za nimi życzenie kilkuset serc.
— Daj wam Boże długie lata w pokoju!
Droga była jak szklana i świeciło słońce blade.
— Za godzinę będziemy w domu, u siebie! — szepnął Leon.
— W kościele, słysząc te szmery i błogosławieństwa, poczułam raz pierwszy dumę! — rzekła Gabrynia. — Przy takiej miłości i czci tych ludzi, co za chwała panować w Holszy!
— Nie jam to zdziałał, ale Jerzy. Bez niego przeklinano mnie; bez niego byłem pasorzytem!
Spojrzał na prawo od drogi. Gdzie stał Sumoroków zaścianek, — bielały stosy budulca; między brzozami Karawiki bielała kapliczka. Czarne puszcze stały ciche, śniegiem przysypane. Gabrynia pochyliła się naprzód i zasłoniła księciu ten widok. Cień przelotny na jego twarzy zniknął, oczy zaczęły jej coś mówić, rozkochane, aż je zasłonić musiała dłonią... Leon rozkazał był ominąć miasteczko, chcąc uniknąć owacyj mieszczan i Żydów. Ruiny stanęły przed nimi majestatyczne, w śnieżnym kołpaku, i ujrzeli, że góra cała, drogi, pochyłości, urwiska żywe były, roiły się od ludu, który od rana czekał, wyglądał swego kniazia. Od miasteczka, ujrzawszy fortel, biegli mieszczanie. Uderzono we wszystkie dzwony; hałas i gwar rósł w niebiosa.
— Jak oni swego księcia kochają! — szepnęła Gabrynia.
— Czują, że dbam o nich i myślę — odparł, promiennem okiem po tłumie spoglądając.
— Z Krasnych Sadyb są — biedacy — cierpliwi. I z Czartomla przybiegli! — mówił, rozpoznając stroje. — Co ja ich mam tych dzieci!
— Miłościwy kniaziu nasz! — zawołał Siła, nadbiegając konno — tam na przedzie ani szczelinki! Każecie rozpędzać?
— Broń Boże! Ustąpcie wy za sanie. Może prośby jakie mają.
— Nie! Oni chcą kniahini naszej miłościwej chleb i sól podać, a starzy pobłogosławić. Krasnesadybczanie sto lat tu nie byli! — zdyszany, z błyskającemi radośnie oczyma mówił Siła.
Piersi lejcowych koni oparły się o tłum; jak w mrowiu utonął zaprząg. I zagrzmiały tysiączne głosy:
— Długiego życia wam! Długiego życia! Chleb i sól weźcie! Panowanie wam długie! Boże łaski, Boża rada! Mnogie lata! Mnogie lata nam z wami!
I oto ujrzał Lew, że nie konie go wiozły przez ten lud, ale ludzie sami, bijąc się o godność ciągnienia, spychając jeden drugiego. Pod górę ciągnęli wśród błogosławieństw i okrzyków, przez bramę zamczyska, aż na podwórzec pałacowy. Tam na ganku ujrzał Leon niespodziankę. Spodziewał się zastać tylko Grzymałę; zobaczył Izę i Maszkowskiego. Iza udawała chorą ostatniemi czasy; posądzał ją, że się boi matki, a ona gotowała mu na progu Holszy pierwsze serdeczne przyjęcie. Wrzask tłumu był tak ogłuszający, że wypłoszył z nory nawet profesora. Wytknął głowę przeze drzwi i patrzał, nic nie rozumiejąc. A tymczasem ludzie dowieźli księcia pod ganek. Grzymała poszedł naprzeciw tłumowi, niosąc mu książęce słowo. Ze schodów, ku wchodzącym małżonkom, zeszła Iza, uśmiechnęła się do Gabryni i uściskała ją serdecznie.
— Pozwolisz, siostrzyczko! — rzekła.
Maszkowskiego bawili nadzwyczaj chłopi. Ucałował rękę Gabryni i zaraz zwrócił się do Lwa:
— No i powiedz mi, co ty robisz, że oni ciebie tak ubóstwiają? Słowo daję, to czarnoksięstwo.
— Ani trochę! — śmiejąc się, odparł Leon. — Dużo łagodności, dużo pobłażania, sprawiedliwość i stałość! Oto recepta. Nauczył mnie jej — szwagier.
Maszkowski natychmiast wpadł na powracającego Grzymałę:
— Żeś mi pan nie sprzedał tarantów — zrobiłeś źle!
— Zrobiłem dobrze! — ze śmiechem odparł Grzymała. — Lewy był malik, a prawy łykawy!
— Nie może być! I ja tego nie dojrzałem? Słowo daję, to awantura.
— Zarządziłeś biesiadę ludziom? — spytał Leon szwagra.
— Naturalnie. Jeśli do wieczora ten pijany legjon nie podpali kniaziowi na wiwat miasteczka, to będzie szczególne szczęście!
Iza uprowadziła Gabrynię do jej apartamentów. Wróciły do obiadu, w zmienionych toaletach i już jak dawne znajome. Obiad odrazu był ochoczy i poufały. Śmiał się Grzymała, śmiała się Iza, uwagi Maszkowskiego wywoływały oklaski. Nowożeńcy byli najpoważniejsi. Ale przy końcu Maszkowski, trochę cięty, wygłosił mowę i łypiąc niejasnemi oczkami, rzekł:
— Człowiek jest, jak koń! Bez dresury — kawaler, z narowami — stary kawaler, z ułogą — mąż złej żony. Ale mąż dobrej żony, to ideał konia!
— Hrabio! — poczęła go reflektować Iza.
— Hrabina chce inaczej. Ja miałem coś księżnie powiedzieć! Aha! już wiem. Teraz już nikt się księżny matki nie boi, bo ona ciągle siedzi w Paryżu. Ja się jej okropnie bałem, póki myślałem, że przyjedzie. Na daleką metę nie dbam o żadne strachy i syna mego tak nauczę! Księżna ma Lwa swego, ma nas niedaleko! Niech księżna o nikogo więcej nie dba! Słowo daję!
Po tej mowie nawet Leon nie mógł powagi utrzymać. Wesołość ogarnęła wszystkich.
Pod wieczór odjechali Maszkowscy i Grzymała pożegnał nowożeńców.
— Pójdę bronić miasteczka! — rzekł wesoło.
Wtedy Gabrynia wsunęła rączkę pod ramię męża.
— Na ruiny nie pójdziemy, bo teraz nie kwitnie macierzanka, ale odwiedzimy wuja w pracowni — zaproponowała.
— Nie zapomniałaś więc tamtych czasów? — uśmiechnął się.
— Może na miejscu przypomnę — odparła wesoło.
Paliło się już światło u profesora, gdy weszli.
Stary — o dziwo! — podniósł oczy i poznał Leona.
— Dobrze, żeś przyszedł. Co to krzyczało tak okropnie? — spytał.
— To było moje wesele, profesorze. Ożeniłem się dzisiaj — rzekł Leon z uśmiechem.
— Ożeniłeś się? — zdziwił się stary na chwilę, i wnet spostrzegł Gabrynię i dziecinnie się do niej uśmiechnął. — A, Gabrynia znowu u nas. Pokażę ci jutro zbiory. A wzrok masz zawsze dobry?
— To moja żona, profesorze! — zawołał książę.
Ale uczony tego nie dosłyszał. Suchą swą dłonią pochyloną główkę Gabryni pogładził i machinalnie wyszeptał:
— Dobra Gabrynia, dobra!
Potem wziął się znowu do pisania.
Oni usiedli pod ścianą w cieniu, na dwóch jednakowych zydelkach i pochyleni ku sobie coś szeptali coraz ciszej.
Profesor ich już ani widział, ani słyszał.
Po długiej chwili jednak zaniepokoił się.
— Sami nie oglądajcie zbiorów! — rzekł. — Wszystko mi poplączecie! Zaczekajcie na mnie!
Nie otrzymując odpowiedzi, obejrzał się — ale ich już nie było w pokoju.
Pod ścianą stały tylko zydelki i delikatny zapach perfum Gabryni pozostał w powietrzu.
Odeszli!

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.