Błękitni/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII

Samotność źle radzi. Zaślepiony w niej książę Leon marnował się i dziczał. Parę razy odwiedził siostrę i przestał bywać. Duma jego nie ścierpiała myśli upokarzającej, że Maszkowscy, utrzymując z nim stosunki, czynili mu łaskę; nie mógł znieść swej pozycji fałszywej wobec Prońskich, którzy mijali Zabuże, by go nie spotkać. Duma też odbierała mu sen i swobodę umysłu. Cisza Holszy w porównaniu z dawną świetnością, była mu goryczą nieznośną, a opuścić tego pustego domu nie chciał, bojąc się tam na świecie spotkać znajomych i z oczu ich drwiący wyczytać wyrok. Nikt go nie odwiedzał. Raz tylko w początku, powróciwszy z Zabuża, dowiedział się od profesora, że przyjeżdżał Grzymała. Czegoby chciał, nie potrafił stary powiedzieć, a Leon prawie rad był, że tego przyjaciela nie zobaczył. Czuł, że wyznałby mu swe troski, a wyznać broniła mu duma i mimowolny wstręt wtajemniczania kogokolwiek w swe sprawy rodzinne.
Tymczasem wokoło Holszy słońce roztoczyło lato. Z okien swego gabinetu patrzał książę na przepyszne kwiaty, krzewy, drzewa parków — i nic nie widział. Napadały na niego dni nudy i apatji, to znów dni bezmiernego roznerwowania i niepokoju, kiedy drgał na każdy szelest, rzadko chwile bezcelowej złości, którą spędzał na sesji z Butnerem. Wtedy niszczył podwładnych, wyrzucał ludzi z posad, pastwił się nad swymi debitorami, gnębił winnych błahego nawet procesu.
Powoli poczynała w nim kiełkować myśl samobójstwa, jako jedyne wyzwolenie z fizycznej i moralnej choroby. Odtrącił ją — wracała. Opadnięty, jak zmorą, wściekły na samego siebie, odpowiadał cichym duszy protestem: «Zacząłeś żyć skandalem, — trwasz pod ohydą skandalu, — skończże skandalem».
Pewnego dnia pokusa przybrała maskę wypadku. Kazał z Czartomla przyprowadzić klacz, która zabiła Alfreda — i obejrzał ją uważnie. Podobnej pewnie użyto na zgubę Mazepy. Oczy księcia zabłysły złą namiętnością. Kazał ją sobie osiodłać.
— Miłościwy kniaziu nasz! — ośmielił się rzec Siła — uczyni ona wam co złego. Pozwólcie mnie jej spróbować.
Uśmiechnął się raz pierwszy oddawna.
— Dosiadam pierwszy konia, albo wcale nie — odparł.
Przebrał się gorączkowo i wyszedł na ganek. Klacz już stała gotowa. Trzymał ją Siła. Zdziwił się Leon. Nie słupiła się, ani wierzgała, miała pozór ogłuszonej, czy chorej. Opodal srokacz Siły kopytami krzesał iskry z bruku.
— Cóż to tej klaczy? — zagadnął książę, zdziwiony.
— Przyczaiła się, miłościwy kniaziu! — odparł kozak, podając mu strzemię.
Leon wskoczył na siodło, klacz ruszyła, ale spokojnie, nienaturalnie trzęsąc głową. Zamiast swem samobójstwem, książę zajął się wierzchowcem. Zamieniono chyba, czy nie zrozumiano rozkazu. Obejrzał się. Siła kłusował za nim.
— Znasz tę klacz dobrze? — krzyknął.
— Bodaj ją był czart sobie wyjeździł, a dobre ludzie nie znali! — odparł Siła ponuro.
— Więc to ta sama?
— Taże — wyrodnica.
Książę umilkł. Zapewne nie ona to zabiła Alfreda, ale on sam tak chciał. Cóż więc opowiadał Maszkowski? I co Leon sam pierwej widział? Z klaczą coś się działo nienaturalnego. Nie trzymała się drogi, szła, jak pijana. Za miasteczkiem już była pianą okryta i potykała się. Parę razy książę ją ciął szpicrutą; jęczała po każdym razie, ale szła coraz gorzej. Wtem pośród lasu stanęła, zawróciła się wkoło i runęła na kolana z głuchem stękaniem. Książę ledwie miał czas zrzucić strzemiona — zwaliła się na bok, rzuciła konwulsyjnie kopytami i głową i rozciągnęła się bezwładna.
Siła przyskoczył.
— Ot — już dzięki Bogu, zdechła! — rzekł z westchnieniem ulgi.
Leonowi myśl jasna jak błyskawica strzeliła do głowy.
— Zabiłeś ją! — krzyknął.
Kozak zadrżał, zbladł i do kolan mu runął.
— Miłościwy kniaziu nasz! — wyjąkał.
Leon szpicrutę podniósł, ale prędko opuścił.
— Zabiłeś ją! No mów! Słyszysz!
— Ja otrułem! — cicho szepnął Siła. — Niech mi Bóg odpuści.
— Poco? — Gadaj!
— Miłościwy kniaziu, bijcie, zabijcie! Tak ja musiał. Ojciecby mnie zabił!
— Żeby co? Będziesz mówił jasno?
— U nas w rodzie kazano kniazia pilnować. Wtedy, Bóg wie i ja, że sądzenie było. Wtedy mnie ojciec do chaty zawołał i siekł i siekł a pytał: «A ty gdzie był? A ty co robił?» Ja milczał i cierpiał, choć niesłusznie. Nie mógł ja swego kniazia ratować, bo on tak chciał. Ale teraz wy mnie, miłościwy kniaziu, bijcie i zabijcie, bo ja to bydlę struł, żeby wam się szkoda nie stała. Ja tak zrobił, wy poznali; róbcie ze mną co wasza wola, ale już was to bydlę nie ukrzywdzi, już mnie ojciec i swoi w chacie hańby nie zrobią!
Leon popatrzał na tego człowieka jak we śnie, przez pół tylko jego niejasną mowę rozumiejąc. Wstyd mu było i strach, aby sługa, który tajemnice Alfreda znał, jego myśli i zamiaru nie przeczuł. Odwrócił się.
— Ruszaj mi z oczu i żebym ciebie więcej nie widział! — krzyknął. — Niech to zwierzę natychmiast sprzątną. Precz!
Kozak trząsł się cały. Usunął się, żeby książę go z przed oczu stracił i pokornie, jak pies wierny, wybity, patrzał na swego pana.
Leon poszedł pieszo drogą i już więcej się nie obejrzał. Wtem naprzeciw niego na zakręcie ukazał się powóz. Chciał się ukryć w gęstwinie, ale już było po niewczasie.
— Lwie! Co się stało? — rozległ się przerażony głos siostry.
Zatrzymała się i wysiadła.
— Nic wielkiego — odparł, całując jej rękę. — Wyjechałem konno i tu niedaleko koń mi padł.
— Ale cię nie skaleczył? Takiś blady.
— Nie, wyszedłem cało.
— Jechałeś może do nas? — spytała serdecznie.
Nie śmiał zaprzeczyć.
— Dziękuję ci! Takeś dawno nie był, żem była niespokojna o twe zdrowie i właśnie chciałam cię odwiedzić. Zabieram cię i teraz długo zatrzymam, choć przemocą. Jakżeś zmizerniał! Żal na cię patrzeć. Muszę cię dopilnować. Takam rada, że cię spotkałam!
Wsiedli do powozu; on milczał. Nerwy jego wstrząśnięte, odprężały się powoli. Niezdolny był złożyć dwóch wyrazów.
— Miałam dużo pracy! — mówiła Iza żywo. — Epidemja wpadła do Zabuża — tyfus. Było czterdziestu chorych i dwoje moich sierot umarło. Hrabia także leżał w gorączce trzy tygodnie.
— Czemuś mnie nie zawiadomiła? — rzekł.
— Jeszczebyś zachorował!
— Tem lepiej. Możebym umarł zamiast tych sierot! — zamruczał z gorzką zawiścią.
— O Lwie! Nie można tak mówić! Pomyśl o tych, którzyby po tobie płakali.
— Trudno myśleć o czemś nieistniejącem.
— O Lwie! — szepnęła żałośnie.
— Przepraszam cię, Izo, ale mówię, co myślę. Nie zostawiam po sobie nikogo i Holszę bym dał za sposób wycofania się z życia — takiego...
— Tyś gorzej chory teraz. Powiedz, czemuś mnie porzucił?
Potrząsnął głową. Nie nalegała, by mu nie czynić przykrości.
Dojeżdżali do Zabuża. Maszkowski dojrzał ich ze stajni i zaczął już zdala kiwać i krzyczeć. Rad był widocznie szwagrowi. Od pierwszego rzutu oka spostrzegł Leon, że między małżeństwem zapanowała większa harmonja. Iza nabrała więcej swobody i pewności siebie; hrabia był wobec żony o wiele przyzwoitszy w mowie i ruchach, odzywał się nie o samych tylko koniach, wyglądał poważnie. Gdy Iza wyszła, wziął Leona na stronę i uścisnął go z całych sił.
— Wiesz? To za żonę ci dziękuję. Gdzie u djabła taka się wyrodziła! Mówię ci, słowo daję, ja się w niej kocham. Miałem tyfus — słyszałeś? No, to mówię ci, gdybym był kawalerem, tobym bryknął na tamten świat. Lwie, tyś taki chory — żeń się. Słowo daję: kobieta, byle była do Izy, do hrabiny podobna, odchucha cię.
Tu powtórnie szwagra uścisnął i obejrzał się za żoną.
— Nudzi mi się bez niej! — rzekł. — Przychodzi do stajni, ale na krótko, bo ją ciągle odwołują. Wiesz? Konie ją już znają; nudne się robią bez niej. Nie mogę jej zatrzymywać długo; więc, co robić? Słowo daję, chodzę z nią po szkółkach i do chorych. Schwytałem tyfus — ale to nic!
Zaśmiał się głośnym, dobrodusznym śmiechem.
— A co szczególne! Z matką daje sobie radę. Słowo daję, ja tego przez całe życie nie dokazałem!
Wyjrzał przez okno.
— Widzisz, to «Kasztelan Maszkowski!» Wiesz co? Po śniadaniu przejedziemy się trochę... Ot we troje. Zgoda?
— I owszem. Zdaje mi się, że mi konia właśnie prowadzą.
Przyjrzał się. Nie Siła wiódł wierzchowca, ale inny pokojowiec. Widok obcej twarzy niemile go dotknął. Do chłopa tego nigdy się prawie nie odzywał, twarzy jego nigdy się nie przyjrzał, nie zauważył, że się do niego przyzwyczaił, jak do sprzętu, którego potrzebę dopiero się czuje, gdy go zabraknie.
Drab liberyjny, który go zastąpił, spełniał równie dobrze obowiązek, ale księcia drażnił tylko. Drażnił go przez całe śniadanie, nieruchomy za księcia krzesłem; drażnił, gdy podawał konia do spaceru; drażnił ciągle. Maszkowski, który wszystko ściągające się do hipiki uważał, spostrzegł także tę zmianę.
— Co to za gawron jedzie za tobą, Lwie? To nie ten, co zwykle.
— Prawda! To nie Siła! — zawołała Iza.
— Nie — krótko odparł Leon.
— Ten może umie froterować posadzki, ale nie konia dosiadać! — oburzył się hrabia.
— Tem gorzej dla niego. Dokąd jedziemy? — zagadnął Leon.
— Przed siebie — rzekła Iza.
— A zatem w bory moje. Nie biorę na siebie odpowiedzialności, jeżeli zbłądzimy.
— Ostatecznie gdzieś trafimy. To rzecz zajmująca dążyć bez celu.
— A zatem, w cwał! — zakomenderował Maszkowski.
Bory w tem miejscu były jasne i czyste. Jechali po mchach i szczeciniastej trawie, czasem drożyną pełną wybojów, czasem zupełnie bez drogi.
Iza prowadziła szyk bardzo fantastycznie. To ją zajęła łączka usiana dębami, to kwiat szczególny, to dziki widoczek, to sarna, umykająca z żerowiska, to strumyk, ciekący z pod korzeni.
W ten sposób zagłębiali się coraz bardziej w puszczę, nie dbając o powrót i kierunek. Rozmawiali między sobą o sprawach światowych. Leon wypytywał o nowiny i znajomych; Maszkowski uzuchwalony samotnością, podrwiwał ze starych.
Nagle stanęły konie przed nieprzebytą zaporą.
Jeźdźcy, wypadkiem tym przywołani do rzeczywistości, podnieśli oczy i ujrzeli przed sobą bezdenne prawie rowy, pełne czarnej wody, a za rowami jakby trybę, porosłą splątanym gąszczem krzewów i młodszych od reszty puszczy dębów i grabów.
— Doprawdy, zbłądziliśmy! — zaśmiała się Iza.
Leon obejrzał się na hajduka.
— Trafisz stąd do Holszy?
— Trafię, miłościwy książę.
— Zatem prowadź. Co to za rowy?
— To Sumoroków droga, panie nasz.
Leon się wzdrygnął. Więc to był ten szlak krwawy, przez puszczę ku Czartomlu przebity. Tu może niedaleko stała owa rogatka Sumoroków; tu się pierwsza krew polała.
Maszkowscy nie zwrócili na odpowiedź sługi żadnej uwagi; dla nich puszcza była puszczą, droga drogą; ruszyli za przewodnikiem, mając ciągle owe rowy po prawej stronie, i dalej prowadzili rozmowę. Leon jednak już nie brał w niej udziału; jechał ostatni, oczu od owej grobli nie odrywając. Wieki nie była używaną, drzewami porosła, a ludzkie nienawiści nie zcichły, ludzka zawziętość rany trzymała zawsze świeże. Jechali dość długo. Maszkowscy, widząc ponurość Leona, zaczęli rozmawiać między sobą. Bór był niemy i głuchy; pochód wyglądał, jak rekonesans na cudzej ziemi, nie zaś jak spacer ekscentryczny. Leon oczyma wodził wkoło. Nie zdziwiłby się, gdyby tu upiór drogę mu zastąpił i myta zażądał, upiór Sumorok.
Wtem cugle szarpnął i konia wstrzymał. Przed nimi czarne od jodeł otaczających, nieruchome, w obwódce z piasku leżało jeziorko leśne. Niewidzialne były jego przypływy — niewidzialne dno. Książę chciał stąd uciec, a nie mógł. Zdawało mu się, że w kamień się zamienił. Słyszał, czy mu się zdało, że słyszał, jak sługa na zapytanie, zapewne Izy, odpowiadał:
— Kniaziowskie ono, ale Sumoroki je zagrabili, a przeklęty grabunek, bo niedawno tu dziewka ich się utopiła. Opodal też ich dworek stoi. Będziemy go mijali, bo do Holszy tędy droga.
— Lwie — zawołała Iza. — Jeśli się nie mylę, pewnego razu jakieś straszydło zastąpiło nam drogę i nazwało się Sumorokiem. Więc to on tutaj niedaleko mieszka?
— Mieszkał! — z naciskiem strasznej zaciętości odparł książę. — Nie mieszka już. W Holszy niema nareszcie Sumoroków. Przed tygodniem za koszta procesu ze mną zabrano jego dom i co miał w nim. Dzisiaj rano jego samego wyrzucono. Był to ostatni termin.
— Powiadasz: nareszcie! Więc to dawny proces?
— Trzysta kilkadziesiąt lat liczy.
— Okropność!
— Tak; kosztował miljony, życie kilkunastu ludzi i trzech Holszańskich.
— Co to było? Opowiedz!
— Innym razem, Izo.
— Ot i dworzec! — rzekł hajduk na przodzie.
— Gdzie? To las! — zawołał Maszkowski.
— To pole ich, a to budynki.
— Boże! — szepnęła Iza.
Istotnie, to, co mieli przed sobą, było straszne. Wśród zarośli sosny i jałowcu widać było ślady zagonów; wśród kępy jodeł czarnych sterczały jakieś ruiny, kupy próchna, szkielety dachów. Wokoło ani śladu człowieka, pracy, zachodu — nawet bydlęcia i ptaka.
Tak między puszczą bez płotu, bez studziennego żórawia, bez dymu, bez głosu leżały czarne ściany ludzkiej siedziby i wyglądały jak osada morem wyludniona.
— Brr! — wzdrygnął się nawet Maszkowski.
Stali długo i patrzyli, nie mogąc się oprzeć przygniatającemu wrażeniu. Przez ten czas rysy księcia zmieniły wyraz; myśl mu przyniosła jakąś dziką falę dokonanej zemsty. Uczynił przecie to, czego wieki nie dokonały; zmazał ze swojej ziemi Sumoroków, ohydę zapieczętował, rachunki podkreślił. Konia swego trącił i na czoło pochodu się wysunął. Kierował się wprost do folwarku.
— Pusto już tutaj i pusto będzie! — rzekł głośno. — Możemy zbliska to obejrzeć. Nie zastąpi mi teraz drogi żaden Sumorok.
Za nim wjechali między ruiny Maszkowscy.
Budynki gospodarskie leżały na ziemi, stał tylko jeszcze ułamek domu z zapadłym dachem, bez okien, krzywy i pusty. Książę konia zatrzymał i zsiadł, uśmiechając się szyderczo.
— Jak widzę, za koszta procesu niewiele mi tu zostało — rzekł trącając nogą zmurszałe drzwi.
Drzwi upadły razem z futryną i odkryły szeroko wnętrze. Leon stanął na progu i nagłe się zachwiał, odskoczył. W izbie jedynej, wprost drzwi, na zydlu za stołem koszlawym — siedział stary Sumorok.
Siedział wyprostowany, plecyma o ścianę oparty, ręce trzymał na stole, a w nich jakiś papier, i patrzał wprost na księcia nieruchomy.
Poznał go Leon natychmiast po opończy starej, po głowie łysej i żółtej, po twarzy przedewszystkiem, której rysy wychudłe, ostre i tylko skórą czarną ociągnięte, zostawały w pamięci każdego, ktoby go choć raz spotkał.
— O Boże! — szepnęła Iza, cofając się zgrozą zdjęta.
Księcia po pierwszem wrażeniu opanowała złość bezpamiętna na to bezprzykładne zuchwalstwo.
— Jeszcześ tutaj! — krzyknął. — Czekasz musu, by ustąpić? Hej, wy tam, służba! Wyrzucić go za granicę!
Masztalerz Maszkowskich i hajduk holszański poskoczyli do budy.
Leon był do siebie niepodobny, nie salonowiec, nie arystokrata, nie człowiek. Ożył w nim przodek któryś, Konstantynowicz krwawy w szale, tygrys, w zemście morderca. Uchylił się od drzwi i czekał, by ostatniego Sumoroka wywleczonego zobaczyć, by się własnemi oczyma przekonać, że go wyrzucą na trakt, na tę Karawikę, gdzie kniaź August powieszony się palił.
Maszkowscy odstąpili przerażeni.
— Co mu jest? Co mu jest? — szepnęła zbladła Iza.
Wtem z izby słudzy wyszli — sami.
— Cóż on? — krzyknął Lew.
— Toż trup! — przyciszonym, trwożnym głosem wymówił masztalerz.
Kozak kilkakroć się przeżegnał — i milczał.
— Co? — nie rozumiejąc, krzyknął książę Leon.
— Trup! — rzekł sługa bardzo blady: — trąciliśmy go... Zwalił się. W rękach mu ten papier został i leży.
— Trup! — wymówił Leon, ale usta jego nie wydały dźwięku.
Maszkowski spiął konia ostrogami i o sto kroków odskoczył.
— Trup! — powtórzył książę i niewidzialną mocą pchany, znalazł się znowu w progu.
Sumorok już nie siedział, ale leżał na podłodze, obojętny na wszelkie wyroki. W rękach mu papier tkwił, pokrzywionemi palcami wpił się weń, opończa rozsunęła się, a z pod niej widać było członki żółto-sinawej barwy.
Teraz dopiero śmierć było na nim widać: w sztywności, w oczach ciągle otwartych, w ustach obwisłych, w nieruchomości ciała.
Książę patrzał, jak skamieniały; w milczeniu patrzali słudzy. Było tak cicho, że głośno i daleko słyszeć się dawał nierówny oddech Leona i brzęczenie wielkich much nad zwłokami.
— Trup! — bezwiednie powtarzał książę, nie mogąc się od tego progu, od tego widoku oderwać.
Wtem ktoś stanął za nim i głos stłumiony, a bezdźwięczny rzekł:
— Szukałem księcia w Holszy, szukałem w Zabużu. Mam do księcia prośbę.
Leon się obejrzał. Przed nim stał człowiek nieznany. Nieznany — nie! Książę już raz widział te rysy, słyszał ten głos, ale w tej chwili nie mógł sobie zdać sprawy, gdzie i kiedy mianowicie.
— Czego pan chcesz? — spytał z wysiłkiem.
— Zmarły ten przygotował sobie trumnę oddawna. O tę trumnę proszę księcia, jako należącą do ruchomości, zajętych za koszta procesu. Administracja holszańska nie przyjęła mego wykupu za nią... Nie śmiałbym tem zajmować księcia, ale zmarłego wola święta. Zapłacę za trumnę, co książę każe. Zwłoki czekać nie mogą i dla niego upłynął już termin pozostania tutaj. Czas mu stąd odejść.
Mówił urywanie, raczej ze smutkiem, niż z goryczą. Teraz księciu rozjaśniło się w pamięci i z nagłą żywością przystąpił do mówiącego.
— Wszak to pan oddałeś mi zeszłego lata usługę bez ceny... w lesie? — zagadnął.
Nieznajomy skłonił się tylko.
— Tak, to pan. A teraz pan prosisz o jakąś trumnę... Panie, czy mnie pan nie masz za człowieka? Ten zmarły jest krewnym pańskim?
— To mój ojciec.
Książę wzdrygnął się i cofnął. Co uczuł w tej chwili, nie dałoby się prawie opowiedzieć. Rękę podniósł do czoła, stał się jak kreda biały — zatoczył się, daremnie szukając równowagi. Dobiła go ta wieść. Zbyt wiele doznał i przeżył w tym dniu.
Widząc, że się na ziemię osuwa, pokojowiec przyskoczył i w ramiona go swoje przyjął. Iza krzyknęła okropnie i podbiegła ku niemu.
— Wody! — krzyknął Maszkowski, zeskakując z konia.
Leon stracił przytomność, czucie i pamięć. Położono go na trawie i zaczęto cucić.
Sumorok młody wskazał kozakowi studnię, wyniósł z izby kubek gliniany, a potem dopiero wszedł znowu do rudery. Bez łez, bez rozpaczy, z tępym spokojem podniósł zwłoki z ziemi — ułożył na ławie, z rąk wyrwał papier. Był to rozkaz sądowy opuszczenia ziemi i folwarku; strzępy rzucił młody człowiek na ziemię, a potem usiadł u nóg zmarłego i zgasłemi źrenicami, zapatrzony w jeden punkt — czekał.
W tej chwili na dziedziniec wjechała bryczka Grzymały i on sam z niej wyskoczył. Zdumiał na widok tylu osób, pochylonych nad czemś, czy nad kimś i podszedł.
— Jezu! Co księciu? — krzyknął przerażony łkaniem Izy, wystraszoną twarzą hrabiego i bezwładnością Leona.
Nim mu kto odpowiedzieć zdołał, wszystko prawie zrozumiał.
— Na miłość boską! — zawołał — Przedewszystkiem zabrać go stąd! Wynieść precz, daleko — do Holszy. Niech się tutaj nie cuci. Niech tego nie widzi. Jest mój wóz; pozwoli pani hrabina, odstawię go na rękach do pałacu. Na Boga! Prędzej!
Nikt mu nie bronił. Potracono głowy. Nic więcej nie pytając i nie mówiąc, wziął omdlałego na ręce i poniósł do bryczki. Hajduk usiadł na przedzie, i tak we dwóch trzymali księcia. Zaprząg ruszył powoli. Ruszyli za nim Maszkowscy.
Na turkot wyszedł z rudery na próg młody Sumorok i patrzał za oddalającymi się.
Zostawił go tedy samego; ten jedyny przyjaciel ratował wroga, jak brata!
Nie gorycz, ale smętek tragiczny wyzierał z oczu Sumoroka. Martwy spokój był treścią jego istoty. Już nie czekał pomocy. Sam wywlókł trumnę na środek izby; sam nieboszczyka w niej ułożył. Z kieszeni dobył ułamek gromnicy i zapalił, przyniósł ćwieki i młotek. Ani razu przytem na twarz ojca nie spojrzał. Po śmierci nawet żyli w rozterce, jak przez całe życie. Syn spełniał tylko obowiązek. Zrobiwszy, co było potrzeba, trumnę wiekiem przykrył i wyszedł. Musiał teraz szukać wozu i ludzi, prosić księcia o ziemię dla tego, który już żadnej nie posiadał. Wtem spojrzał i poczerwieniał. Na podwórze wjeżdżał wóz, a na nim kilku ludzi, a ku niemu szła Gabrynia Grzymalanka.
— Możem panu kazała długo czekać? — rzekła zcicha.
— Nie czekałem pani — odparł smutno.
— Wiem. Czekał pan Jurka. Ale on mi przed chwilą dał znać, że zajęty jest w Holszy, więc ruszyłam do pana. Książę miał podobno jakiś wypadek? — spytała niespokojnie.
— Tak. Zemdlał tutaj na podwórzu. Musi być bardzo nerwowy i widok ojca go wzburzył. Nic groźnego, jak sądzę. Trumnę wziąć mi pozwolił — i nie mamy co tu już robić, tylko zabrać ciało i wieźć... Ale dokąd?
— Do kaplicy na cmentarzu.
— Jeżeli ksiądz przyjmie. Sumorokowie rzadko dostępowali honoru chrześcijańskiego pogrzebu. Przywykli walać się pod płotami i po rozdrożach.
— Nie mieli zapewne przyjaciół. Panu nie godzi się tak mówić! — upominała łagodnie.
— Przepraszam panią! — szepnął. — Proszę mi darować! Nie jestem zły i mściwy. Wybawieniem od zmory codziennej jest mi ten wyrok, ten koniec. Jak z piekła odchodzę z tej ziemi przeklętej, z tego domu, gdziem trwał, jak skazaniec na łańcuchu. Ale gdym dziś o świcie zastał ojca martwego na ławie z pozwem w ręku, tom przecie nad dolą jego zapłakał i poczuł jego bóle i krzywdę, i wszystko co dobre we mnie zgasło. Przeznaczenie snać takie, by kniazie na Holszy nietylko ciała nasze tracili, ale i dusze.
— Panie Michale, ten kniaź stokroć srożej teraz cierpi... przejrzawszy po niewczasie. Kto wie, czy on duszę uratuje!
— Czyż on ma duszę? Pani go zawsze bronisz. Dlaczego? Uczynił wam co dobrego?
— Nie, ale on biedniejszy od pana, bo nie ma przyjaciół.
— A pani? A Jurek?
— Ja — powtórzyła powoli, namyślając się — ja mam prawo go bronić, bo on mi uczynił dużo złego.
Sumorok popatrzał w jej twarz poważną i oczy spuścił.
— Czas nam stąd odejść! — rzekła po chwili.
— Czas! — odparł. — Siedzieliśmy tu dość długo. Trzysta sześćdziesiąt lat!
Weszli do izby. Ludzie zagwoździli trumnę, wstawili na wóz. Ruszyli powoli przez zarośla. Za chwilę folwark przysłoniły drzewa.
Pochód był milczący i ponury. Trumna się chwiała na wozie, migały świece w ręku Gabryni i Michała Sumoroka, utykały konie na korzeniach. Tak odchodzili ostatni z tej ziemi. Minęli głaz, znaczący początek grobli: tu pierwsza krew pociekła. Szli drogą, kędy ze spalonego dworca wleczono na śmierć całą rodzinę. Dobiegli miejsca, gdzie jelita z nich ciągnięto. Trup w swych deskach nie ustępował im w zaciętości. Nie odszedł z ziemi żyw — wzięła go stamtąd moc większa, niż kniaziowska — triumfował.
Nareszcie pochód zrównał się z Karawiką. Wtedy dopiero Michał Sumorok oczy podniósł i za siebie się obejrzał. Przeklęta ziemia i dworzec w ruinie, ta trumna i on, jak cień niknący — oto wszystko, co zostało po mordach wiekowych, po kilkunastu pokoleniach. Szarą plamą był bór z oddali, szarą plamą folwark, tylko — Karawika była wyraźna. Mowę miały głazy i krzyże, jak brzozy płaczące.
Ale pochód trwał, sunął się gościńcem ku Holszy. Gdy się znów Sumorok ostatni raz obejrzał, już szarą plamą była Karawika, szarą plamą głazy i brzozy, a dworca widać nie było. Wtedy zwrócił się do Gabryni i rzekł:
— Bogu zapewne cała ziemia jest szarą plamą; i krew i jęki do Niego tak wysoko nie dochodzą.
Gabrynia spojrzała ku niebu.
— Dochodzą do Niego: krwawy pot i łzy, a słyszy On przebaczenie wrogom! — dodała poważnie.
Sumorok głowę zwiesił i milczał. Pochód już dochodził cmentarza, gdzie go dzwony witały, i śpiew pogrzebowy, uroczysty. Sumorok nagle głowę podniósł.
— Tedy On i mnie słyszy! — wymówił.
Po licu Gabryni potoczyło się łez parę. Spojrzała na niego z bezmierną wdzięcznością i uszanowaniem.
Pochód już wkraczał na ziemię umarłych...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.